Archiwum dla Styczeń, 2023

2023

Posted: 01/18/2023 in Wiersze

Poezja, z racji krótkiej formy, mogłaby się wydawać konstrukcją łatwą. Nie jest to jednak prawda, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w niewielu słowach chcemy zawrzeć przekaz i poruszyć czytelników. Alkowi Skardze ta sztuka jednak się zazwyczaj udaje. Jak prezentuje się pod tym względem jego najnowszy tomik pt. „Nie zna snu blask”?

Alek Skarga to urodzony w Dębicy absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, który debiutował w latach 80. w Zeszytach Naukowych Koła Polonistów UJ. Już od szkolnych lat tworzy niezależną poezję. „Nie zna snu blask” to kolejny zbiór, który wyszedł spod jego pióra. Już sam tytuł tomiku jest intrygujący – nie inaczej jest w przypadku wierszy, które również charakteryzują oryginalne tytuły.

Zacznijmy od utworu pt. „Echem słońca tęsknota”. O czym jest ten wiersz? Może o miłości, o przemijaniu, o tym, że nie zostaje po nas nic prócz mgły i cienia. Bardzo spodobał mi się utwór „Westchnięty (strona wierna)”, pełen klimatycznych epitetów i porównań. Skarga chętnie sięga po dorobek kultury z różnych jej okresów. W „Bólu na bezludziu” wspomina o Balaamie ze Starego Testamentu. Autor nie boi się przy tym zestawiać biblijnych zapożyczeń z tymi pokroju: „zgnieciony jak puszka strachem i napojem z piołunu gorączki”, wspomina też pandemię. Jak widać, wiąże ze sobą wiele wątków.

Alek Skarga nie boi się sięgać po trudne i złożone zwroty, jak w wierszu pt. „Dni bez wojen”: „Twoje bezkresy w modlitwach asekurują upadki świeczników wyzwoleń”. W takich momentach poezja wymaga od nas maksymalnego skupienia i próby zrozumienia, czytania pomiędzy wierszami i szerszego spojrzenia. Doskonałym przykładem na to, w jaki sposób autor bawi się słowami, jest wiersz pt. „Na całej połaci łez”. Mnóstwo ciekawych porównań dostaniemy z kolei w „Nagłej ciszy zdrady”: „różowe papierowe wstążeczki wijące się jak padalce nagłej ciszy zdrady”. Na wyżyny słowotwórstwa poeta wspina się w „Alienacjach wprost człowieczych”. A to tylko kilka wybranych wierszy.

Jak zwykle w przypadku Arka Skargi również temu tomikowi towarzyszą zdjęcia, które są dość klimatyczne. Widzimy na nich ludzi wykonujących codzienne czynności, architekturę czy naturę. W połączeniu z wierszami całość wypada spójnie.

„Nie zna snu blask” to poezja dla osób wymagających, poszukujących niecodziennych porównań, czasem trudnych słów, a innym razem – głębi. To z całą pewnością rodzaj uczty intelektualnej. To poezja, która wymaga skupienia, uwagi. Żeby w pełni ją pojąć, trzeba dać sobie czas na kolejne próby zrozumienia. Nie warto się spieszyć. Poezja ta bywa niełatwa i wymagająca, ale z całą pewnością warto po nią sięgnąć.

Autorka recenzji: Monika Matura
Tytuł:Nie zna snu blask
Autor: Alek Skarga

 
 
*Pomiędzy światem a sercem*
Jest takie miejsce pomiędzy sercem anioła a jego duszą
anioła przebranego za matkę
gdzie mieszka na stałe narodzone dziecię
kiedyś w przeszłości i kiedyś w przyszłości
dziecię Sary naznaczone i Hagar dzikie
szczęśliwość wsteczna i obawa kierunkowa jak sława
o sen swego dziecka także tam mieszka
ani Judyta ani Herodiada
nie wyrwą nie usuną nie zamażą tego miejsca
jeśli tylko były chociaż przez chwilę aniołami wnętrza
ubogi nagi osesek narodzony w miejscu
hermafrodytycznie wszechmiłosnym
ludzka nadzieja pierwotna z której
nigdy nie wychynie bestia
ich duszy sprzyja pomiędzy światem a sercem
>>>
*Mój lot i świata los*
Na Parnasie zdezorientowany, jak w klatce albo w sieci ptak
raczej wróblowaty, łowny, śpiewający, niekoniecznie orłosęp lub krukowaty
więc jestem auspicjami lekko zmieszany
troszkę wątpiący, że mój lot albo głos jeszcze wyznaczyć może świata los
mój ekspres nilowy nie zabrał mnie z Luksoru wprost do Werony
jak w video clipie łódź żaglowa Slayera kiedyś pod piramidami
przeniosła kalifornijskie demony
zostałem z niewiernymi, pełnymi zemsty ponoć w mądrego ibisa piórach i śpiewie utajonej
pragnienia odwetu po burzach deszczowych, co jak piorun spada sokolim wyrokiem
czekają jeszcze na pogańskie sformalizowania czaru niesamowitości
jeszcze grzebią w jakichś wnętrznościach, karmią kury
owi niewierni, bo nie wierzący w coś, co może przyjść samo, jak zamieć duszy
dla nich to jak kosiarz twórczości ufnej, jak zima prawdziwa
jak deathmetalowy riff, jak Ozyrysa przed kamerą taniec za miliony
nie, ja nie będę zdezorientowanym ptakiem w sieci
nie będę żadnymi auspicjami kontentował gawiedzi obywateli
spadam z tego sztucznego piedestału pewności niepewnej
z innymi głuptakami niw, dzioborożcami rajskimi, pawiami sztuki miernej
dawcami niehonoru chmur po ziemi stąpającymi ciężko
będę słoniem nawet, ale jeśli już, to jedynym słoniem Hannibala pod Kannami
rozerwę pułapki sieci i klatki, zniszczę wygody wyznaczanych miejsc
runę potęgą przyrodzoną nastroju na sprytnych ideologów
systemowej ochrony niepewnych pałaców i dworów
demiurgów, demonów, kapłanów nieświętych losów orłów
dzikich egzemplarzy pojedynczych wrogich z przypadku wysokości spojrzeń
na sztukę prostodusznością lotną, w pierwocinach naiwnie śmiałą
smagłą mgliście, wykluwającą się w oczach dzieci
nieodwołalnie, jak pisklęta w każde marcowe Idy
>>>
*Marylin Manson w Biedronce*
Byłem rano w Biedronce po liście laurowe
jakaś Marylin przyglądała mi się zza regału
obejrzałem się wiedziony siódmym zmysłem
męskiego szowinisty z partii kobiet
i zobaczyłem tą twarz, jak jutrzenkę miłości
wszetecznej niekoniecznie
pomyślałem: dobre i to na czas ciemnych zdrad
wyprostowałem się w z bobkowym liściem
uniosłem twarz ponad czas, by zakochać się do cna
już miałem wsiąść na mojego kulbacznego wielbłąda
i odjechać w skowronkach do Dolnego Kazimierza przez pustynię
z myślą o niej skradzioną sieciówkom, z kadzidłem i mirrą dla tych, co
pozostali Polakami w gettach handlu z nadzieją w sercu
gdy przy wyjściu na regale z książkami zobaczyłem
okładki tanich książek, wyzywających, jak papryka habanero
– tylko: King, Poe, Nietzsche i Twardoch
pomyślałem – znak czasu, a co mi tam
pojadę przez tunel strachu i cmentarz sam
jak Stoczniowcy w 70tym, jak Górnicy z Wujka w 81szym
już przy wejściu zaatakował mnie Owsiak w portkach czerwonych
ubrudzony mułem powodziowym po nosa czubek
triumfalnie wciskając mi gadżety czarne z nazwą firm jego
przeczułem złowieszcze następstwa samolubstwa
apokalipsę czas zacząć – to niepełnosprawny z puszką przy wejściu
powiedział tak łamanym polsko-ruskim slangiem
tak, tak, ale na parkingu już nie było mojego wielbłąda
stał tylko szkielet konia, cały w ledowych lampkach
propagandy pieniądza i śmierci teatru idei
Marylin Manson siedział na nim z podbierakiem na szmal

>>>

*Niereligijne oom*
Parapsychologiczne w ustach progresywnego muzyka
upolitycznionego świecko i bezkompromisowo przez guru ze Wschodu,
doby obecnej teologicznie szkaradne, a w kwestiach filozoficznych nijakie
oto dały znać o sobie, jak złowieszcze hymny piekielnych chórów na scenie
– dysharmonie zachwycające, hipnotyzujące tłumy wibracjami oom
irygacja braw skutecznie je podnieciła w eskalacji oporu na dalsze wywody logiczne
w rymach oderwanych od wersów jakiejkolwiek pozytywnej transcendencji w tłumie skandowanej
kulminanty niezarozumiałych wynurzeń zwróciły epopejom uzasadnione niewytłumaczalności
egzekwie ogni i eksplozji na koniec koncertu dotyczyły zespołu i całego gatunku muzycznego,
parapsychologicznie idiotycznego i rozśmieszyły publiczność
składającą się głównie z fanów progresji ostatecznej, gdy wniesiono artefakty naukowości na bis
wyjące monstra skandowały refreny zrównujące w frazach kamienie z embrionami i strzały z pocałunkami
myśli i myślenie, owo kucie w skałach niebotycznych, to był już bzdur zjednoczonych hymn,
na koniec wszyscy zgodnie zaśpiewali owo niereligijne oom, jak na Moulin Rouge przystało
i wtedy dziwny, czerwony kwiat lotosu wychylił się, wprawdzie nie z ust śpiewających, a z pępka lidera,
na scenie w Bataclan na ulicy Woltera
>>>
*Patronifikat smoczy*
Zamglony horyzont nowostyczniowy oto
i szadź oblepiająca myśli, tak naturalna o tej porze roku
gałęzie w parku, jak poroże reniferów
świątecznych, bajkowych, selenonautycznych
złud blask srebrny pada na miasto snem i jawą spowite
księżyc kucharczyk krząta się jeszcze w restauracyjnej kuchni
coś nawet skwierczy o świcie w zaklętych chmurach,
niezbyt szczelnie okrywających niebiesko-czarny
patronifikat wspólnotowej radości z wysokości całonocnej uczty
a tu, oto w przedświcie rozchodzi się wieść, że odnaleziono
zwłoki kolejnego smoka w grocie nad rzeką
wczoraj natknięto się na pierwszego takowego
zabitego w łaźni uniwersalnej przypominającej wejściem
rzymskie kolumbarium światowych ciemności
tramwaje stanęły w parku wszystkie, jak w dwuszeregu bałwany
kryształy powietrza zestalonego zachwyciły pasażerów śniących jeszcze,
choć nie było jednakowoż wieści o zbiorowej śmierci mrozów
zwisająca mgła niematerialnie wyrzeźbiona dłutem otwartych zim
obwieściła początek wszelkich zmian w mitologii świtów
tramwaje zatrzymało na torach leżące truchło smoka trzeciego
przebranego za kuglarza władcę lubieżnego
z siecią i krótkim mieczem manipulacji w dinołapkach
satyry minotaury elfy hipogryfy centaury fauny wszelkich zwierzchności
już biegły na miejsca zbrodni domniemanych
trzeci smok był wszakże ostatnim
cudowne słońce wstając rozświetliło park i stał się, jak
czarowna komnata, jak pełen diamentów sezam
kosztowności symboliczne ozdabiały drzew ściany jak arrasy pałac
ostatnia to była jaskinia, ostatnia grota natury, która zwabiła smoka
słońce ukazało się w krasie witraży legend, jak prawda o sobie cała
pasażerowie wysiedli ze stojących jeden za drugim
setek tramwajów, by podziwiać transformację przyrody
przygotowanej już wcześniej na uwolnienie owej dziewicy światła
plotkę o smoku czwartym przeszytym włócznią zdementowano wszakże
zidentyfikowany okazał się żywym, nad Wisłą sikającym po nocnej popijawie
(bez rozpinania spodni) razem z Ministrem Spraw Zagranicznych
nowym Ministrem Kultury zaledwie
>>>
*Mistyczna Transfiguracja Śpiewających Fig*
W moim sercu, w podwojach jego, drżeń białych nietoperzy wiele
zwisających wspak z plafonów, lamp i kinkietów
przywarły do kasetonów z głowami anielskimi królów
moje serce jest dla nich komnatą renesansową
cudownie we Włoszech ozdobioną wszelkimi artefaktami cherubinów
białe nietoperze rzadkiej piękności zadomowiły się tutaj,
są bezpieczne i śpią, lekko poruszają błoniastymi skrzydłami,
jak niemowlęta kosmiczne pod ścisłą ochroną praw
w moim wawelskim sercu florenckich idei piękno
wyraża się w rzeźbionych głowach królów sztuk
i bytowaniu nierealnych nietoperzy odwróconych w dół
kandelabry na boazerii i tapetach z bisioru nie płoną
dla bezpieczeństwa tego gatunku wygaszono je dawno
w pasażach malarzydożów, poetówpapieży, snycerzyrycerzy,
lichtarze ultrafioletowego światła ustawiono
we wszystkich ciemnych zaułkach,
kątach, niszach cienistych, w zakamarkach,
by rozjaśniały wszystko jakby z kamieniołomów Carrary
jakimś marmurowym lub kalcytowym światłem wewnętrznym
zaklętym w brylancie świtu
integralną bielą przemienioną w cud
nietoperze wierszy czekają na noc przemiany
jak na Mistyczną Transfigurację Śpiewających Fig
>>>
*Na ziemskie niwy*
Ześlijcie nam na ziemskie niwy
deszcz z niebios prawdziwy
o aniołowie dedukcji i analizy
uniwersalnych prawd logiki praktycznej
ześlijcie nam jak mannę wiary
deszcz z niebios prawdziwy, tej
która posili nasze przewidywania w snach, jak
psychodelia w tabletkach bezkrwawych lat
ześlijcie nam, jak światłość deszcz
w jakichkolwiek formach – stałych, niestałych i półstałych
na betonowy płaskowyż naszych wyrzutni lądowisk
kosmodromów osądów jaźni innych
niech zazieleni się młodą pszenicą
wolności bez poszlak przeciw bliźnim
ostańce skalne niech nie będą przedmiotem kultu
a wsobnego buntu nierozerwalnie,
podstawą do katedralnej twórczości, budulcem z łez
niech deszcz i wiatr, erozje pustynnych serc
usuną wydmy zawiści i pychy ostatnie
z niw afrykańskiej kolebki naszej
i bałwany uszu oczu naszych w głowach
gadzich tkwiących pozostałościami na Gobi
>>>
*Kolombina*
W bluesowym formacie rzeki wypływasz
ze smutku na przestwór oceanu, który źródłem jest życia
(pewnego bez uśmiechu, bez śmiechu zbędnego)
a te źródła jej? twoje źródła w głębinie już dawno
tak, Kolombina przeniosła twe życie w miłość,
Kolombina ze światła, tańca, mirtu, pokoju ducha,
imaginacji wszelkiej codziennego Arlekina, bo ducha masz
więc nie smuć się, sięgnij po prawdziwą przestrzeń,
bo oceanów wiele, smutków też
jak ta mała dziewczynka w czerwieni sama
spacerująca po pokładzie szarego wycieczkowca we mgle
zgubiła się w tej konurbacji uciech i płacze,
tak ty z portów na głębiny marzeń
wypłynąłeś i trapi cię lęk, jak ją, w pantomimach gubiącą krok
przed zimnym wiatrem północnym odwiecznym
mijasz tymczasem równik, boisz się passatów złud
i brzasków po nocach bez snów
po chwili mijasz zwrotnik Raka i zawracasz
dziewczynka, mała Kolombina podchodzi do ciebie we śnie
na dziobie miasta świata sedna zagubień w przyjemnościach
na falach, zapłakana pyta o drogę, przerywasz grę na gitarze
dwugryfowej inkrustowanej perłami i koralami
kończysz frazę łkaniem ostatnim, glissandem odkupionych win
podajesz jej rękę mówiąc – choć, pokażę ci spokój serca i dom
skaczesz z wysokiego C w a-moll z nią, nie w toń, w uśmiech, w ton
krzywizna Ziemi, zgięcie czasoprzestrzeni miłością i bluesem,
ocean czerwieni powstaje z jej sukienki
jak dom wschodzącego słońca przed wami wielowymiarowy
dom ojca ducha, na scenie, na oceanie,
na pokładzie świata już bez cieni śmiertelnych
>>>
*Znak czasu*
Znak czasu w witrynie sklepowej, zawisł w środku ekspozycji świątecznej
przyciągając wzrok maluczkich zniewolonych zakupami
znak czasu zawisł na czarnym nieba nieboskłonie,
pośrodku gwiazdozbioru Oriona dla jasnowidzów upowszechniony telepatycznie
znak czasu wytatuował sobie myśliwy na piersi centralnie,
celownik na mostku, na tak zwane szczęście dla siebie i swojej rodziny
znak czasu znalazł się na oznaczeniach zewnętrznych rakiety balistycznej,
wielostopniowej przygotowanej do wystrzelenia w kierunku Marsa
z misją jego zasiedlenia przez samobójców
znak czasu rozpoznano w kompozycjach przeznaczonych przez autorów do zniszczenia,
najpierw Miro, a potem także Pollocka i Picabii
na wystawie najdroższych obrazów zawieszonych w centralnej części galerii
znak czasu odkryto analizując dane zdobyte podczas badań
nad barionami anihilacji w LHC pod Genewą
znak czasu dla nie normatywnych znalazł się w dokumentach najnowszych
Watykańskiej Kongregacji Nauki i Wiary,
która czuwa nad czystością i nienaruszalnością doktryny katolickiej
– ignorancja znaków czasu, o dziwo, czasem bywa powołaniem
>>>
*Pogrzeb Prezydenta Kaczorowskiego*
Zeszliśmy z żoną Tamką w dół do pierwszego skrzyżowania
wcześniej minęliśmy jakiś strzaskany fortepian leżący na środku Nowego Światu
z rumowiska klawiszy, lakierowanych płyt i żył stalowych
kłębiących się, jak jelita rozerwanego pociskiem brzucha konia
dolatywały pojedyncze dźwięki jęki
echa kropel klęski wczesnowiosennego deszczu uderzających o białe czaszki
prawowiernych, lecz nie prawosławnych jeszcze
wpadająca do mosiężnych jerychońskich trąb wnętrza
melodie oddalając się za Wisłę pozwalały
odkryć mazowiecki pejzaż mazurków wielokrotnie nokturnami przeplatanych
niknąc w poświacie miasta i deszczu, o dziwo przerodziły się one
w sad song o wojnie ormiańskiego zespoły System of A Down z Hollywood
wypadłszy z XIX-wiecznego domu, przed skrzyżowaniem zatrzymani
światłem czerwonym, stanęliśmy przed XXI-wiecznym banerem
reklamującym nowy ich koncert w Warszawie, a na nim Serj Tankiana
uśmiechającego się do przechodniów w XX-wiecznym cylindrze
nadleciały wspomnienia, już nie jak kruki i bociany, ale jak sztukasy
krzyże białe pojawiły się nad miastem, takie z płyty „Master of Puppets”
w związku z koncertem Metaliki na Narodowym
w wysokim C i riffach obu kapel piekielnie szybkich, czysto wojennych,
zeszliśmy Tamką nad Wisłę w kierunku Mostu Świętokrzyskiego,
przed którym stał do Hitchcocka podobny gołębiarz, cały w ptakach
wyjadających mu ziarno z dłoni, rozłożone jego ręce szeroko,
cylinder na głowie jak u lidera SOAD, kolorowe chusty pod szyją,
spokojne warszawskie gołębie dziobiące gdzie popadło
brak było katarynki i dziewczynki z kółkiem do przedwojennej fotografii
minęliśmy Centrum Kopernika jak Centrum Pompidou kiedyś w Paryżu
podziwiając instalacje w zieleni bez pstrykania aparatem raz za razem jak wtedy
rejestrując performansy miasta i rzeki odbijającej się w szklanych płatach abstrakcji
i baner na przystanku autobusowym z plakatem przypominającym o Katyniu
o tej rocznicy martyrologii narodu miejsca jednego z wielu w sercu Chopina,
o powszechnych dziś rzeziach z wojen opiewanych przez metalowców
w oknie życia nie widzieliśmy życia tylko kołyskę narodu
kolebiącą się wolno w czasie rzeczywistym
skręciliśmy skonfudowani w Bednarską, powiedziałaś, a tu taki mały warszawski Nikiszowiec,
by poczuć klimat seriali i filmów międzywojnia oglądanych kiedyś i o międzywojniu
nieatakowani prześlizgując się pod murami średniowiecznej Warszawy
dotarliśmy na Mariensztat, gdzie zdjęliśmy małego kotka z drzewa
płaczliwie nas nawołującego – tkwił tam chyba od najazdu Litwinów Szwarny razem z Jaćwingami
przez skwer przeszliśmy obok pary leżącej na ławce na sobie ofensywnie
bez ceregieli pieszczącej się i całującej się na oczach przechodniów
właśnie tutaj, zamiast w małym mieszkanku socrealizmu
ze stalinowskiej produkcji jeszcze, propagowali swoją przygodę
do kościoła świętej Anny wspięliśmy się po filmowych schodach,
podziwiając jego dzwonnicę i ruch wschodnio-zachodni na alei Solidarności,
obok kolumny Króla, co z szablą i krzyżem..
obrazy przedzierające się przez bezlistne jesiony docierały do nas w tęczy
na Placu Zamkowym zobaczyliśmy grupę nastolatków
jeżdżących na deskorolkach wypożyczonych przez FSB
na czas pogrzebu Prezydenta Kaczorowskiego
trasa wyznaczona dla jego konduktu zasypana już kwiatami
profanowana była celowo przez deskorolkową hałastrę z XXI-wieku
uroczystość strzaskana została, jak fortepian wyrzucony z Pałacu Zamojskich
przez wjazd oddziału Kozaków z XIX-wieku, za nimi miał wjechać ponownie Aleksander II,
jak Jan Paweł II przed zamachem w otwartym aucie z XX-wieku
Kozacy jak fala posuwali się naprzód z pikami gotowymi
do rozpędzenia niezadowolonych z branki,
do nadziania na rożno historii takich sentymentalnych spacerowiczów, jak my
o znów zmienionych po smoleńskim zamachu powstańczych twarzach
dzwon u św. Jana zaczął bić na trwogę, a ludzie zbierać pospiesznie kwiaty z ulicy
przed restauracją El Corazon, gdzie ustawiono katyński memoriał
ujawniła się grupka prakodziarzy z krzyżem z puszek po piwie Lech 2010
włączyli megafony a celebryci z telewizji zaczęli puszczać prowokacyjne hity
nie usłyszano „Corazon espinado”, jak można się było spodziewać
tylko „Wild Thing” i „Machine Gun” (zagrał Hendrix z Monterrey zamiast Santany)
>>>
*LHC w scriptorium*
Koegzystencja zebr w jednym rezerwacie encyklopedycznym
benedyktyńskiego scrpitorium w Sankt Gallen
od lat pierwszej wyprawy do Azji, krucjaty na Wschód po wiedzy tlen
nie stała się faktem, nie dlatego, że świat
nie znał fowizmu i impresjonizmu w naturze
ale, że inicjały i zapiski w inkunabułach były zbyt śmiałe
jak na takie dziwolągi graficzne geograficznie
nie były zdeterminowane przez czerń i biel na dobro – lecz zło
źyrafy wielbłądy, ot
zebry koegzystowały potem w Serengeti i Chorzowie modernistycznie,
gdy Benedyktynów przeniesiono już do rezerwatów kultur,
korzystniejszych dla nich z uwagi na gapiów tłumy, które im przeszkadzały
w kopiowaniu i marginalizowaniu upiększeń i dziwactw w sumieniu,
jak to uzasadniono pozytywistycznie
pracę benedyktyńską, jako opus magnum, ukończono w końcu w helweckim LHC
dzieła, które było dla potomności tym samym, co inkunabuły
pocysterskie dla katalogów ogrodów zoologicznych, menażerii i zwierzyńców,
gdy te rozszerzono na parlamenty głównych państw i unii
zjednoczenie zebr wydawało się zawsze pokojową koegzystencją,
podobnie, jak mnicha z mnichem i anioła z aniołem
ale teraz po latach pracy LHC to już paska od paska nie odróżnisz
tak też zakodowany jest systemowo szary człowiek
nie odróżnisz znaku od znaku, litery od litery, przebiegu od przebiegu, milczenia od milczenia
koegzystencja wolna stała się niemożliwa w Serengeti i na Monte Cassino
przez zbyt słabą rozpoznawalność wartości
ponoć jeszcze mówią do siebie migowo w ZOO w Chorzowie i w ZK we Wronkach
ale tylko Benedyktyni w pasiakach
>>>
 
*Emocje, po cóż nam?*
Emocja, emocja, po cóż nam emocja
nic bez niej nie powstanie?
skrusz serce, patrzaj w serce, stłamś serce, niepożądane
a pożądliwość zrodzi się w głowie i tak, tymczasem inna złowroga,
czy na antypodzie nie wiem?, nie odpowiem!
słuchaj serca bicia, gdzież są te zagubienia w miłości,
gdy potem odnajdziesz prostą ścieżkę życia
w zapomnieniach, niepamięci, nie opanowaniach gestów od śniadania
wtórne pytania prostaczka o chleb, o sens
powtarzające się wybuchy superinteligencji łez
jakieś nie do zaufania osoby przedstwórcze wokół
i ty rozemocjonowany samym pięknem bezosobowym, aby?
jeżeli bez emocji powstał świat, to skąd emocje w płatku róży?
w zapomnieniach o pocałunkach obowiązkowych,
w relacjach, raportach, sprawozdaniach z wydarzeń narodzin,
których ślad urasta do potęg nocy,
a były ledwie drgnieniami rzęs za dnia
emocje, po cóż, gdy stwarzam się sam?
w woli, czy w myśli, w słodkim czy kwaśnym,
w jasnym czy ciemnym milczeniu miłości – sam?
>>>
*Cuda a rozbłagania człowieka zakochanego*
Trudno powiedzieć żeby cuda były tworzone ad hoc,
zadośćuczynienia materii ledwie
albo przeinaczenia pragnień od niej odległych bardzo
oto cuda pojawiają się w trójkącie życia, śmierci i człowieka rozbłaganego
mieliśmy człowieczeństwo w tym nowym uniwersum
cuda łaski zjawienia swego jedynie myślącego
niespotykane tak, w dobie odrodzenia krytyk i niedowiarstwa,
cuda sumienia, jak czyste diamenty
pozaczasu zabronionego realistom snu
noszonego na czołach przez rozbłaganych poza sobą gdzieś
te cuda ludzkie w kosmosie, te Apolla, Woyagery, łaziki marsjańskie i Webby
– to nie przypadek, nie zostały stworzone ad hoc
ani przez człowieka zadumanego tylko ani zręcznego po prostu
mistycznie pojawiły się wraz, nagle na niebie rozkochania
w czystym humanizmie, w idei głęboko ludzkiej poznawania zera bezwzględnego
na tronie ludzkiego myślenia zadomowionego od tysiącleci w wierze
te cuda wyobraźni, tak i nie, za i przeciw, cuda wyobraźni, biel i czerń,
cuda wyobraźni, tak, jak ja i ty
– ciągle czekają na krańcach poznawalnego
uniwersum człowieka zakochanego
DSC_3192f

>>>

*Obcy siekierowy*
Promienisty dzień w borze objętym ścisłą ochroną od wczoraj
zaczął się mniej bieszczadzko, za to bardziej stołecznie
w ostępie na polanie drwale piją wódkę
znanego polityka i celebryty w jednym – kraftowe wyjebongo
rozjaśnia im się świat, do roboty dziś nie mają nic
i dobrze, nie można przecież w pracy pić
serca łomocą od trunku wypitego, oczy się śmieją do słońca
twarz nieprzenikniona jak Erazma u Holbeina
ale już ciemność zstąpiła z ustaw, wygania ich z boru na zawsze
o planeto lesista, lesistość ideo, ułudo kory odwiecznej
i dobrze, niech przetrwa żubr i łoś ostatni, nawet we śródmiejskiej matni
tymczasem z Wostoka 2 kosmonauci lądują na polanie
drwali spętują laserem nieznanym w kapitalizmie eksperymentalnym
zabierają do pojazdu, co wygląda jak komórka i aparat
Hołowni, świat ochronny od ustawy się zaczął zmrożonej jak wódka
na młode wilki obława tylko dwunożne teraz, w nowej jego zakonnika pracy
ale drwale już na czworakach sejmują i modlą się do obcego siekierowego
oderwani od Ziemi, lewitują z Hłaską nad Bieszczadami na całego
tak, to nowe wyczekiwane już przyszło do nich, z kosmosu cynicznej myśli
>>>
*Sekretna planeta*
Zdradź mi swoje sekrety planeto
jesteś taka tajemnicza, jak dziecko
nieodgadniona, jak zamknięta w sobie nastolatka
zasłonięte twarze, zamknięte oczy
czarczafy, burki, przyłbice
co kryjesz jeszcze w głębinach?
zjawisk, które istnieją poza światem moim
zatrzaśniętych, jak drzwi w sejfie bankowym
choćbyś szedł jasną ulicą, trzymając za rękę
swoją wybrankę planetę, pośród latarni tysiąca słońc
szczęśliwie rozkochaną w tobie,
na szczerość kochanki ona nie zdobędzie się
co kryjesz w nieprzetłumaczalnych manuskryptach wulkanów?
w zaułkach Pragi, Kazimierza i Nikiszowca
w jakiej roli występujesz mistycznej, o zjawiskowa!
do jakiej organizacji przynależysz, fatamorgano!
zjawiskowa jesteś i w fantazmatach zachwycasz..
oddanych tobie kochanków, jak ja
nie znam twojej psychologii głębi,
rowów Mariańskich i wtajemniczeń genów
w duszy cię noszę bezdusznie
przed nami obnażonymi w okryciach kroczysz planeto
niezgłębiona historią i fizyką mikromakro
jeżeli umrzesz na moich rękach nie będzie to winą niczyją,
lecz moją?
odpowiedz, zdradź, idź.. do nas przyjdź!

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

*Na ulicy Skałecznej*
Słowotwórstwo wieszczące śnieżynek adwentowych jest przysłowiowe
na ulicy Skałecznej padają właśnie one
z grot mnisich wykutych w górach skarg
(próśb, godzinek, uwielbień, jutrzni, nieszporów, komplet)
widać to doskonale w lustrach gotyku i baroku
już pierwszy mnich polskości, jako takiej, scalanej mrozem
wypowiedział przepowiednię rymotwórstwa biblijnego w śnieżkach
ta wtedy pierwotna mowa unosiła też pierwociny adwentu
w logicznie czystych łacińskich terminach gramatyk wolności
niebywałej, na same szczyty pobielane,
już na same dachy natchnieniem rozjaśnione
i to widać było doskonale z grot teologicznych braci
wyśmienicie odpokutowanych za innych poza skryptoriami
wypokutowanych z lat starożytności pogańskiej Krakusa,
jak Genesis z Kazimierza
padają tu dzisiaj wciąż konieczne prawdy o męczeństwie tysiącletnim
ech, ech, tak, śnieżki na ludzi, a ich filozoficznych upadków echa
odbijają się od bonerowych i janopawłowych niewidzialnych murali,
dzieł Wyspiańskiego, Miłosza i też tu pochowanego w habicie tercjarza Malczewskiego
i po odbiciach wielokrotnych przywierają w końcu do wapienia wolności
podobnie jak wiosną 1979 roku moje wzloty duchowe tutaj
 
*Monady i mnich*
Monady moich łez wylanych
za utraconymi dziewczynami, koncertami, krajobrazami
szlachetnościami rozmyślań dziewiczych
jak samoistna przyroda stworzona o poranku
z niczego, oprócz snu i muz
Monady moich pragnień w nieokiełznanym pożądaniu
zamienionych, wyklętych w chwilach rozpaczy
jak zbyt pyszne wiekopomne dzieło
zarzucone dla cnót cywilizacji
Monady moich postrzeżeń dobra
w okruchach chleba, w łanach zbóż, kielichów wina
niedostępnych smaków przyrody stwarzanej po raz wtóry
jak światy nie fizykalne pomimo celowości pozoru
Monady moich westchnień i rozczuleń latem
nad polem zmierzwionych po burzy plonów
których żaden żeńca już skosić nie zdoła
żaden rolnik nie zbierze do gumna,
by napełnić głodne brzuchy uchodźców
jak Józef w Egipcie
Monady lotów moich przedświetlnych
w ciemną noc za lekturami pochłoniętymi jak pokarm
dla proroctw i zupełnie nieznanych prawd
jak loty myślą kosmiczną do galaktyk
otwartych na wieczność w przemianie
Monady moje nieskończone, niepodległe jak człowiek
bez okien, bez drzwi, bez wymiaru w duszy kreujący
przestrzenie dla siebie przeczyste wieczyste,
gdzie okna i drzwi do przeszłości raju zamknięte dla doskonałości
pokutnej owego mnicha z Monte San Galactico
stwarzanie kolejnych monad samoistnych opisującego
 
*Cienie alternatywy biernej*
Czworokątne cienie alternatywy biernej w zaułku Portofino
łódź gibka, jak dziewczyna w porcie na kamienistym skrawku plaży
schronieniem jest dla kochanków w gwieździstą noc przekraczalności wspomnień
azalie, pinie i daktylowce przy brzegu, mój ogród serca winorośli pełen
pranie rozwieszone w oknach domów górujących nad zatoką
na stromym zboczu w kawiarni dopijam kawę latte
urokliwy, ciemny kształt kobiecego ciała zmienia się w arabeskę cieni
rozpada się nastrój w gwiazdozbiory mojej, nie takiej młodości
i zmartwychwstaje renesansowe marzenie pioniera uwzniośleń
z gramofonu dolatuje melodia twista Chubby Checkera
podnoszę się, wykonuję skręt kultowy, by widzieć ten ogromny statek
wpływający w zatoczkę małą, jak babci ogródek
to nie wycieczkowiec z Karaibów, to Latający Holender ze srebrzystego metalu,
najeżony armatami jak pancernik Andrea Doria, wojen morskich katastrofa
graniaste cienie smocze wymazują blask komercyjnych układów taranteli
mój zakochany, jak wszędzie – na wszystkich obrazach świata, księżyc
a właściwie jego uczucia – czworokątne cienie przecinających się wieków i systemów
na wodzie, jak kryształ, snujące wizje przyszłości zwaśnionych światów
zmieniają się powoli w Pałac Dożów weneckich w Mikołajkach
żegnaj piękna, po falach biegnąca, żegnaj piękna, żegnaj piękna,
dolatuje z baru dla mazurskich żeglarzy
tu w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przypływających
na bezalternatywnych Omegach
*Encyklopedyczny zerwikaptur racji stanu*
Elementarne poczucie encyklopedyczne racji stanu
wymaga czujności i wczucia się w narrację okoliczności
zerwikaptur mówią przecież o naukowcu, który
nie boi się eksperymentu mogącego
przyprawić i jego samego o śmierć potrójną
albo, te zerwipludry barokowe, potem zerwituty pozytywistyczne
(jak u księdza Baki słowa przekręcane)
encyklopedyczna mozaika, to nie to samo, co witraż
chociaż, gdy uderza w niego grzechów zgroza
odwołaniem jedynym do wiedzy bywa gnoza
(jak u prymasa Podoskiego groby splądrowane)
elementarna wiedza o gnozie wymaga
uczestnictwa myśliciela w danse macabre
i nie tylko na moście w Awinionie,
ale także samych panów na moście Mirabeau
a potem na Dębnickim w korowodzie z ZOMO
(jak u studenta z Żaczka świtem bladym
posylwestrowym ewentualnie poimieninowym)
encyklopedyczne swawole mikołajkowo-juwenaliowe
nie przeradzają się w walentynkowo-halloweenowe samoistnie
na przykład z powodu upływu krwi (narodowo-katolickiej)
krótkie treści encyklopedyczne (św. Izydora z wczesnego Średniowiecza)
w encyklopediach osiemnastowiecznych były wymagającym nauczycielem
w pozajezuickich kolegiach już, jak też platonicznym kolażem też
w pracowniach pointylistów na obrzeżach wojen o wiedzę
a śmieszność wiedzy skompilowanej okazała się surrealistycznie poważna
wtedy, gdy Apollinaire umierał od ran zadanych na wojennym froncie
po słynnych pozycyjnych bitwach bezmyślnych z Niemcami:
Nietzschem, Schopenhauerem, Heglem, Leibnizem i Kantem
* Słowa wyrwane z kontekstu *
Ponad łąką lecą słowa świerszcze z kontekstu wyrwane
potem jak ptaki szybują ponad miasteczkiem, drapieżne i głodne.
W wielkim mieście osadzają się mgłą
na chłodnych marmurach niemo krzyczących pomników,
wylatują jak nietoperze z kamiennych ust marsowych wieszczów.
Słowa wyrwane z kontekstu wylatują szeptami przez okna ze szpitali
strzelają jak race z trybun stadionów
startują huczącymi rakietami z cmentarzy ciszy grobowej
– słowa wyrwane z kontekstu: Ratujcie się!
*Aż po zbawczy dotyk jej*
Słońce moich uczuć stwarzaj
tą zgłębioną przez marzenie perspektywę wszystkich wymiarów
skupiaj oddalające się w czasie odpływów zwykłych
rozsiewające ekspozycje napięć oczywistych
w potencjałach przypływających namiętności
horyzont bajki zamiast linii brzegowej dla
zdecydowanego na wszystko wiatru emocji bezkresnych stwarzaj
w każdym łucie szczęścia spojrzenia jak protuberancja bądź
w każdym widzeniu radośnie ciepłej nadziei stawaj
w każdej nieśmiertelnej wizji kresu realnego istniej do końca
słońce moich uczuć budź mnie zawsze
budź mnie chętnego w marzeniu na blankach fortyfikacji jaźni
rozbłyskaj, co rano, bym mógł wyzwalać ją
i zbawiać od smoków moich ciemności
kopią i tarczą namiętnych oczarowań
kolorem swego możliwego istnienia w czerni każdej
w uniesieniu promiennym elektrycznego wiatru nad biegunem jej pragnień
przepłynę sterowcem wyspy samotności księżycowej fantastycznej
lasem planet spowity, gorączką osiągalności naznaczony pustynnie
pragnę takich promieni zaspokojeń nie myśli a życia
słońce mych uczuć napędzaj lotny dzień
od walki z sobą gasnącym aż po zbawczy dotyk jej
*Selfie sztuczka*
Selfie sztuczka kamerdynera popularności pijawek
w formach naturalistycznych ociosanych elips
twarz, jak twarz, znowu ten sam ocean w niej wzburzeń i ścierpień
są tu pławikoniki oraz jednokomórkowce nerwowych tików
manty boleści surowe żeglująca do widza interlokutora
soma fotooptyczne w cieniu rozkazodawczych kazalnic mediów
rozładowanych do cna z kwadratury jasnych dni
selfie sztuczka z widelcem rąk w oku swoim
pierwotnie boskim, teraz już niecnie spenetrowanym lubieżnie
oj, jej się spodobała, oj, skinęła, mrugnęła, na środku ulicy stanęła
ojej, pod niebiosa wykrzyknęła
animacja gorących oczu się zaczęła,
co są jak rybitwy w rybach śliskich i lustrzanych odbite
moje skostniałe stawy są zwyrodnialca zimnymi zdziwieniami jedynie
na twarzy widoczne pomimo zaklęć techniki wsobnej
akurat ktoś przechodzi przez mnie z wierszem, jak elips kosmos
akurat wiatr historii wyraził swoją potęgę internetową w nim
w statycznej aprecjacji aparycji z kolan powstałego mnie dla nich
stulitrowa kadź lub stągiew w czasach Platona, wody pełna
była odzwierciedleniem dla odzwierciedlaczy
i Parys tak zakochał się w heliotropie swoim albo Syzyf w Narcyzie
jakoś tak starożytność cynicznie więziła wszystko pewne i pyszne w wodzie
a teraźniejszość uwolniła w obskuranckiej nagości od stóp do mózgu snów
oto taka selfie sztuczka wyzwala mnie teraz z kałuż błota i nieba zbyt lustrzanego
ekskrementy pijawek zmieniają się w diamenty zachwytów
nad sobą sztucznym wciąż niestety po takiej sztuczce
*Melancholia*
Z muślinu radości wprost na grawerską płytę oskarżenia
miecz pogardy jest rylcem grawerskim biednego,
jego serce ową płytą
nie dość, że cała bieda tego świata
przeryta tęsknotą za odrobiną miłości
nie dość, że wytrawiona w ułudzie bezpieczeństwa
to dźgana kopiami dumnego rycerstwa
– po co to żyje?, ta marność
delikatnym czułości jedwabiem matka dotyka dziecko
w spelunce alkoholika
tego, co ciągle jest Don Kichotem szaleństwa
panowania nad światem w wymiocinach świata i swoich
matka nie zapomina tkliwej pieszczoty, pobita, wygłodniała,
jak półsierota, półmałżonka, półrycerka, półbóstwo
matczyna nałożnica artysty, polityka, żołnierza
jego bagnetem i kwileniem dziecka na sercu wyryte ma znamię służby
Dürera miedzioryt, ale tym razem w najtwardszym okruchu ziemskiego materiału
– niepokonana radość istnienia na każdej komórce, tkance, na atomach wodoru,
i tylko te symboliczne melancholii gęste blizny
*Kondotier i Beckett*
Znużony kondotier nadrealny cwałuje pomimo zmęczenia
koń go niesie ku wyżynom przez Mesetę, ja za nim, jak Sancho Pansa
będziemy w Sierra Morena na czas (współczesny), a jest dopiero XVI wiek
mój czas zgody na wyprawę każdą, jeżeli tylko zrzucimy Orientu strach
dziś w góry, jutro w chmury, pojutrze do Indii po tytoń od Indian
kondotier błędny zmienia się w spacerującego ulicami Dublina Becketta
ja za nim pędzę jak wicher sztormowy, niosę jego parasol,
który zostawił w Mulligan Pub na Poolbeg Street
Beckett dociera w końcu do Paryża, jest już (na szczęście) XX wiek
siedząc w knajpce Au Bon Coin na Montmartre
czeka nad angielskojęzyczną gazetą na swoją kawę
moja babcia jest tam kelnerką, lecz zamiast niej
ja przynoszę mu filiżankę na tacy, (suplement: kolejne gazety.. i Pure Spot)
przy krawężniku chodnika jego stolik dziwnie się kiwa
wiatr zrywa się historii ze smyczy
historii nieprawdziwej, o mojej wyprawie do Indii, mnie człowieka Wschodu
obok filiżanki położyłem zwiniętą Prawdę i Charlie Hebdo
podsunąłem mu też paczkę papierosów z przemytu: Biełomorkanał
(w gazecie pomocnik JJ znalazł reklamy kolejnych marek: Ukraina, Prima, Kijów, Orbita, Kozak, Czarno-złote, Priluki)
gdy odchodzę na zaplecze, ktoś strzela do Becketta,
ponoć jacyś arabscy terroryści.. i (o zgrozo) wiek XXI mamy
kondotier nadrealny przybywa, zsiada, przywiązuje konia do latarni, koń rży
po chwili dołącza do niego koń Ludwika IX przybyłego wprost z Tunisu
*Akwedukty i sterowce*
Akwedukty tymczasowości niosą wszystko jak ptaki
i w ciszy i w bitwie i w halsowaniu i
w lądowaniu na zeskoku
sączą się adekwatności powołań pojęć idiomatycznie się sączących
sprawdzone źródła donoszą do centrali
sprawdzone pragnienia w ich wszystkich okruchach zaspokajalności
raz fala przypływu i fale ostryg w koszach
raz lot kurhanów powtarzalności nad hetycką Kapadocją
akwedukty tymczasowości niosą wszystko jak sterowce
ze źródeł pragnienia do zaspokojenia miast
i w ciszy i w bitwie i w halsowaniu i w lądowaniu na zeskoku
sączą się adekwatności powołań sączących
nietechniczne wielbłądy nie nadążają za filozoficznymi skał wytryskami
człowiek wyprzedza zaspokojenia latawcami, dronami, odrzutowcami
adekwatność płynności w prostej myśli pędzącej w dół
poszukującej drogi w spadku z chmur
akwedukty tymczasowości niosą wszystko jak sterowce
ze źródeł pragnienia do miast zaspokojenia
i w ciszy i w bitwie i w halsowaniu i w lądowaniu na zeskoku
jesteś niejako burzą, niejako deszczem, niejako karawaną,
niejako wodną drogą, niejako falą, niejako potopem
sam niesiesz wody na sobie, bystrza, jak przy porodzie wody płodowe
po deszczu w górach ożywają nagle wszystkie twoje pierwotne źródła
odpowiedz na zew ludów i morza – szukaj burz buduj
– przedhetyckim zawołaniem – szukaj, lecz nie niszcz już
wreszcie znajdziesz zaspokojenie cywilizacji w naturze na stałe jak płód
owocami morza sam spadniesz z wysoka
na plaże po odpływie, zniknięciu wód
*Moja Ziemio, przechylona cudnie*
Kruchość twego ciała przypomina kruchość kosmosu
jedno drgnienie powiek niewłaściwe, jeden meteoryt nieobliczalny
i po tobie i po mnie i po czułości i po nas i po ociepleniu
w teorii akustyki arystotelesowski mit się sprawdza
w idealizmie języka smak szczęścia pełniej,
jak supernowa oczywistości pocałunku
jesteśmy oboje skazani na autorytarne więzienie ciał, ich czar
przestrogi wmontowanej w nasz biologiczno-kosmiczny zegar
moja Ziemio przechylona cudnie
i ty ukochana wyprostowana w tańcu dumnie
wpadniecie w moje ociężałe przebiegunowania nieuchronnie
i chciałoby się wysiąść na chwilę z tych zim,
ciągłych pokasływań księżyców, połajań niewygód
i schizm termodynamicznych, jak z pociągu na Syberię
docenić ciążenia miłości w potęgach i pierwiastkach równań serc
chciałoby się znaleźć ustronne, bezpieczne miejsce
na jakiejś gwieździe wygasłej i sennej stabilnie za piecem,
ale czas zwalniający przed Bogiem wiekuistością heroizmu kusi
teraz musimy walczyć z kruchością materii swawolnej
mimo stabilnych prawideł światowej nudy
utrzymywać zasady marketów zainstalowanych przez targowiczan jutra
mimo kodów wczoraj, wytatuowanych na sercu każdej naszej komórki,
co oznacza ostateczne oznaczenie naszego zatracenia w logice
zaprogramowanej dla nas na wieczność, jak pewność
pomimo wszystko, pomimo tych uczuć, tej przemijającej stale energii
nie rozpraszamy się w ścisłej naszej orbitującej grawitacyjnie bliskości
*Oligarcha bledszych księżyców*
Jako oligarcha bledszych księżyców w poświacie,
którego masa węgorzy w audycie na środku oceanu
przemieszcza się z wiary do nauki,
stoisz kiwając potakująco głową
wielki zamknięty w sobie ciekawości demiurg
pędzący narkotycznie ku racji piramidom
budowanym z dzieciństwa lektur
tworząc z marsową miną marsowe dzieła przekonań
dociskasz pedał gazu w swojej maszynie do przemieszczeń,
bez nazwy jeszcze wstępnej nawet,
mniej wojennej wszelako, ale pokojowej niecałkowicie
twoje piramidy wiedzy stanęły za życia,
jak wszystkie takie piramidy w mieście faraonów,
w ogrodzie doświadczeń, w kraju cenzorów i szpiegów
twoim, bo wywalczonym naturalną myślą,
jak ci się zdaje, a może sargassową niewolą genów
widać z piramid tych wszystko co twoje,
co stworzyłeś i stwarzasz, musisz być tam dzisiaj znowu
przy zachodzie księżyca, jak węgorz w potrzebie
dotrzeć wypada do krainy młodości nie twojej, a przodków,
zobaczyć to, co ma być stworzone z ich matematyk i geometrii
jako z dzieł skończonych dla płodu, nie grobu,
jakże cudnie wykończonych po szczyt doświadczenia alabastrem
– nie zobaczysz, gdyż poświata gaśnie, węgorze zawracają właśnie
*Około promienne znaki grudniowego czasu*
Około promienne znaki grudniowego czasu
w Dzierzążni koło Siemieniakowszczyzny
takie same, jak eskimoskie czekanie
na dłuższy dzień w Umingmaktuuq
dzień w akupunkturach płatków śniegu jakżeż różnorodny emocjonalnie
przed cichym igloo i przed dzwonnicą zamarzniętych słów dzwoniącą echem
grudniowy czas wyniosły w katedrach gotyckich, korpuskularnych w zamyśle
molekularny nanopalisadalny sekwoi niebotycznych odwiecznie
w ich katedralnych ziarnach
w sylabach polskich iście katedralny tysiącletnio zaledwie
w sylogizmach inuickich gwiazdek grudniowego czasu
dzień krótkich starć około promiennych
daje nadzieję na eskalację przyjemności w rozszczepieniu ciepła słów
patrzącym na stojące na skałach klepsydry z wody
lub z krwi ewentualnych rycerzy ducha
po bitwie raniącej przyrodę i społeczeństwo logiczne przygnębieniem
ale nie czas słońc zwanych cywilizacjami symboli
strach w skracaniu głów jest identyczny, jak strach
przed okultyzmem dni ciemnych będących dowodem
żywiołowym na nieistnienie świata zaspokojeń światłem wyłącznie
w krochmalonych koszulach drwali właśnie rodzi się tęsknota tajg
za końcem świata cieni, ale idea
to również krochmal dziecięcego przykazania
– czysty bądź zawsze, ale jak?
jak przyroda ścięta czy bez niej czas?
czas czysty około promienny jest dziki, przecież przyroda też
my, a jakże, wykrochmaleni w świątecznych dniach,
niekończące się balie i termy naszych chwil tęsknoty za formą blasku w nas,
trzemy kciukiem rozświetleń semafory przy torach,
po których przejedzie pociąg dowartościowań czerni, absolutnej czerni
przed zmysłowej wykładni wielkich dni jasnych
w czasie już czystym wieczystym
*W chmurną i deszczową sobotę zmianami przegrzany*
Zmuszony nakazem wewnętrznych podżegań,
ze względu na wieloryby, podjąć musiałem
walkę z ociepleniem, i to w centrum Krakowa
niespodziewanie w chmurną i deszczową sobotę
akurat była zmiana czasu, więc pomyślałem: napiję się wina
i coś zmienię w życiu swojem
pójdę na demonstrację, zaprotestuję, akurat jedna była pod Adasiem
jakiś facet z magistratu na stołek wlazł
z przyczepioną do czegoś, co wyglądało na twarz,
fotografią Arcybiskupa Jędraszewskiego, a obok
jego żona podobnie z podobizną Kaczyńskiego
super pasującą do pucułowatości ogólnej podmiejskiej
wrzeszczeli coś o kartach i gwiazdkach i seksie i buncie i.. nie wiem
pomyślałem – dołączę, rozerwę się i wreszcie spełnię
mój obowiązek ratowniczy, notabene niemłodzieżowy i nieszwedzki
atmosfera stawała się jednak gorąca nie znośnie
może z uwagi na zmianę czasu, ludzi krzyczących coś
przeciw heroicznym demonstrantom gromadziło się więcej,
więc moja zmiana klimatu w obronie strategicznej
zmieniła się w zmianę frontu burzowego desantowo taktycznego
nacisnąłem więc czerwony beret na uszy,
poszedłem pod Piwnicę Muniaka cichaczem,
a tu kolejna zmiana czekała, co również szokowała
– oczarowani trąbiącym Bachusem bywalcy
zmienili się w warszawskie bazyliszki krzyczące – jebać Wisłę
nie wiem, o co chodzi w tych zmianach nagłych i mniej nagłych,
ja pozostanę wyłącznie i ostatecznie przy zmianie czasu – pomyślałem
ruszyłem ku Floriańskiej Bramie tyłem
i to trzeźwy, jak tramwaj materialny podczas wojny przedostatniej,
zły na siebie połowicznie, choć przegrzany zdecydowanie
teoretycznie i faktycznie, w chmurną, deszczową sobotę
*Powrót do Normandii*
Dla skruszonych w sercu wędrowanie drogą wzdłuż wybrzeża Normandii
skąd Wilhelm Zdobywca wyruszał na podbój Albionu
wśród pięknych sosen, jak gotowe maszty na okręty
Dla skruszonych w sercu promenada nadmorska
widne pomieszczenia, jak oranżerie w hotelach przy plaży
nadmorskie dziewczyny śpiewające unisono o feminizmie
tańczące na plażach, jak odaliski w strojach już XVIII-wiecznych
Dla skruszonych w sercu cydr z sadów Francji
procesarskiej i impresjonizm na molo w oczach półnagich robotników
trzpiotek pląsy w kostiumach kąpielowych w wertykalne paski
Dla skruszonych w sercu piękny brzeg kamienisty odpływowy
z koszami owoców morza ustawionymi przez wieśniaczki
z malutkiego rybackiego portu przy ujściu rzeki do morza
Dla skruszonych w sercu sztalugi ustawione, jak owe kosze
na nieogarnionych wydmach, dokończonych pejzażem spokojnego morza
gdzie fala falę goni, a grzywy ich załamują się
w rozbryzgach pian odmalowanych w powieściach pisarzy już XIX-wiecznych
Dla skruszonych w sercu setek tysięcy powrót z Alesii z ranami stóp
od min kutych Cesara i przebitymi bokami
od pocisków wystrzelonych z machin miotających, ale powrót
do żywych już XX-wiecznych w miejsce artystycznie bezpieczne
nieskażone starożytnego stoicyzmu apatycznego orientem
i rewolucją nowożytnego antylogizmu
*Cynizm pokonanych*
Szedłem ścieżką ewakuacyjną do siedliska bliskich przyjaciół
efemerydy żalu, jak estragon rosły na obrzeżach
pomieszkiwania ich w szlachetnej złości
skostniałe od mrozu sublimujące łzy egzemplarze
tamaryszków podążały w ślad za mną
spokojnie oddalającym się z miejsca klęski pokolenia
wietrzne zakusy pobratymców kąpiących się w porankach epok
dawały znaki chorągwiami strat, sztandaru zwycięstwa nie mieli, cóż
taki to schyłkowy był czas nowy
zakosami podążaliśmy wszyscy, ci z nor
i ci z dworców, i ci z ukryć rewolucyjnych
inni z rekolekcyjnych, inni z rekreacyjnych, a jeszcze inni
z reprezentacyjnych i replikacyjnych
efemerydy niewybaczeń więdły na zdziczałych rabatach
poddały się porom sumień i okresom daremnych przekonywań w erach całych
zewsząd ujadały pozwolenia na cukier epoki stabilizacji
– odpersonifikowane fantomy brodatych genseków
i certyfikaty wojskowości sprzętowej sprzątania z ulic ludzkich ciał
zza zabrudzonych szyb patrzyły twarze Rauschenberga i Rottenbergowej
i górników z kopalni srebrnych łyżek do butów oficerskich
kopalniane ciężarówki i odrzutowce czekały w ziołach
skryte w dowolnych schronach na wsparcie amoniakiem lotnym
z usłużnych bram wywiał się wiatr przemian sam w stroju Ewy i Adama
a za nim wyszła trójka ideologiczna za brodami skryta
– pięknie ubrana w barok, klawesyn, skrzypce i porcelanę
ze sztandarem odwrotu na końcu ukazał się Rakowski
i estragon i efemeryda w beczce kręcili się jeszcze, jak fryga
Diogenesa już w niej nie było, mianowany sędzią zaszył się
w prywatnym sądzie
*Spóźniony żal (nienawiść w kratę Wszechświata wkręcona)*
Jak spóźniony lot Apollo w kratę Wszechświata wkręcony
jak czas przejścia z wodoru do helu
jak dym ofiarny zawrócony na ziemię z Nieba do kadzielnic
spóźniony odzew wiatru historii i słonecznych burz
na epikurejską rewolucję emocji własnych
twarz małego żebraka i dziewczynki z zapałkami
w bulaju ciężarówki kosmicznej w purpurze rozbłysku supernowej
spóźniona reakcja naziemnej obsługi na falstart rakiet
w strefie subsaharyjskiej spóźniona karawana magów
i spóźniona reakcja kopuły na skale na akcje terroru
wszystkie po śmierci spóźnione żale dobrze życzących
wtedy cnoty samotne wracają do raju
wtedy mniszek lekarski już zbędny
odfruwa puchem w niemierzalną przestrzeń czasu
frenetyczną, skąd przylatują meteoryty i gnostyckie drony, zabójcy komet
spóźniona reakcja kopuły żelaznej znowu
w symbolach cywilizacji pozaziemskiej acz uniwersalnej
odwzorowania gwiazd na grobach władców niespodziewane
stają się całkiem ziemskie, jak wino z mleczu
dla tych, co razem wystartowali myślą boską z dmuchawcem
razem polecieli, jak kule ogniste harmonii w próżnię muzyki kosmosu
oczy świata winne nieskończonego konfliktu patrzących spode łba braci
spóźnieni niestety w odliczaniu zastanowień nad życiem
i neandertalczyków zdziwionych zastępowalnością
tych, co pierwsi zobaczyli myślących ludzi
pierwotnych, liczących ich, nie braci, tak, sama przypadkowa
nienawiść w kratę Wszechświata wkręcona, czasem powraca,
jak wyliczanka
*Drewniane konie stumilowe*
Stumilowe serce otwarte pędzi w podzięce przez osiedla Apollina i Peruna
stumilowe dziecko pędzi do chrzcielnic wielkopolskich i wiślańskich
a mnie czasu i przestrzeni nie szkoda ani na Platona ani na Dunsa Szkota
ni na Ockhama, ni Bonawenturę, co otworzyli drzewcem mojżeszowym sezamy możliwości
wiejadła ludzkości rozkręcali na dobre teorii
stumilowe wieków ciemnych chimery, antyczne biblioteki mgławic,
magiczne homary galaktyk.. to plewy,
ważniejsza owa brona młócąca ciągnięta przez woły
na klepisku Nazaretu po wschodzie słońca
ona otworzyła ziarnom oczy i w gliniane tabliczki tchnęła z głębi słowa
nie tylko profetom ale i poetom pozwoliła przetworzyć jaskółki liter
w wersy ubóstwienia nadziei i wiosen
niepolemiczne prawdy odsłoniła o łasce oliwnej dla serc skołatanych
sturęki Gedeon Jerubbaal z pawim okiem zszedł z gnieźnieńskiej wieży, by
przyjrzeć się minom Biskupina pod wodą, pod broną, pod brodą
kozła górskiego, co kapłana Welesboha przypominał, rzekł tu
to nasza Atlantyda, niech sobie tu spokojnie w mitach spoczywa
stworzyli piastowskie dziecko w enklawie grodu, i do dziś wywija
wie jadłem woli, stu rękie ma serce i nogi w pogoni
i nad mienia w parlamentach Hunów i na wiecach podobnych im,
o tym, że czas nas goni, dogania nas czas, bo czas nie pieniądz
czas to myśl, on jest stumilowym drewnianym koniem,
pułapką dla serca takiego z gliny albo z bałwanów, jak kto woli
*Najładniejszy ptak*
Tak
najładniejszy pod słońcem ptak
nie może się mierzyć z najładniejszą dziewczyną
pod tym samym słońcem
a ona z duszą międzyplanetarną
najładniejsza dusza Drogi Mlecznej
nie może się równać z ideą przedkosmicznego człowieka
idea człowieka przedkosmicznego udana
w swej pełni celowości i wolności wraz
nie może się mierzyć ze słowem w sobie samym
niestwarzanym a pięknym jak istnienie
dodajmy istnienie niemierzalne
na przykład w słowie najładniejszy ptak
*Okładki płyt winylowych*
Okładki płyt winylowych znów się przypominają,
o te, co zawsze były ze mną
obwieszałem nimi pokój nastoletni, studencki
wystawy robiłem z nich w karcerach socjalizmu
ci oni idole z marmuru, alabastru, spiżu,
twarze z okładek, miały być aniołów profilami
a postacie kobietami z greckich wolności snów,
wszystkich świata wyzwoleń, jakżeż dziś te twarze
są okrutne, zacięte usta, jakie zagubione oczy
u wrót piekieł stoją właściciele ich westchnień milczących
wiecznych i doczesnych rozgłosów wezwań odwołań
może wciąż tworzą muzykę w dostępnych pustkach
i lirykę współczesności nawet nagrobkami wiatru
wciąż próbują mitologizować życie eschatologiczne
estetyka etyka byt poznanie ciągnie się za każdym jak skręta dym
wielcy muzycy przełomu wyzwolenia pokoju miłości skuszenia
dzisiaj pochwalają Putina, Hamas i Kubę,
jak kiedyś gloryfikowali inspirującą antywojenną heroinę

*Odprawa posłów do Grecji*
Zgłosiłem was posłów do odprawy
w związku z wyborami
mój grecki osioł perypatetycki zarżał z radości
to wy mieliście przywieść formę prawdy na osłach
a teraz po odprawie może zaniechacie tego
naturalnie osły się cieszą
zanućcie pieśń porządku w tympanonach kamienną
uniwersalnych bytów w głowach jeno
renesansowe zauroczenie przyjemnościami ludziom
w tem nie posłuży na dłużej
humanizm generalnie nie służy uniwersaliom
jest partykularny nazbyt, każdy osioł to wie
teraz trzeba kartezjańskich jaźni gotowych do ekspiacji
albo, chociaż tylko odprawić z gracją
owe osły perypatetyckie po nowego ducha do Grecji
*Samozwaniec*
Lecisz ku miłości samozwańcze pieśni podniebnych na opak
ku tej, która nie milknie w górach
i w ich jaskiniach wszelkich ech rozdarcia
jesteś nietoperzem meksykańskich nieodwołań z gehenn Molocha
rękoskrzydłym półbratem zesłanym do otchłani Cheve
jesteś azteckim kapłanem jedynym w swoim rodzaju
spadającym z piramidy w Tenochtitlan z głową własną w rękach obu
jesteś orlim stróżem spadających z Perci Orlej a rebours
i ratującym hindusów orłosępem z Gór Hindukusz
zmieniasz się w echo, a potem znowu w ducha przestworzy
z wysoka zrzucającego żyjących jeszcze na skały przebudzenia
zmieniasz się w symbol i znowu w dźwięk dzwonu,
by wpłynąć na dzieje człowieka patrzącego w ślad za upadkiem Ikara
owego rolnika obojętnego na miłość: ojczyzny wolności olśnienia
kątem oka dostrzegającym właśnie ją ludzkim odruchem usynowioną
przemierzającą świat piramid podniebnych zbudowanych przez Boga
samozwańczy jego woli wybranek fruniesz obok
w elektromagnetycznej fali ciemności i jasności,
mistyki i racjonalności, uzurpator i nieszczęśnik – Ikar nietoperz orłosęp
z krwawiącym własnym sercem w szponach swoich
*Elewatory miłości przebudowane*
Elewatory miłości przebudowane z imperialnych silosów atomowych,
z rakiet snów myślicieli i przeglądów zawiści zjadaczy chleba
powoli się zapełniają swojskim ładunkiem w kilku miejscach świata
elewatory ziaren niebieskich emitują nocą
poświatę planetarną właściwą, pozostałościową porajską, mainstreamową
elewatory miłości niedawno całkiem wypełnione po brzegi
paliwem do samolotów międzykontynentalnych
widzialnych i niewidzialnych, jak sny i
tabulatory propagandy w dźwiękach wojny
elewatory miłości potrafią dziś zadziwić nawet generałów i wiedźmy
skąd teraz taka moc, skąd ten taki potencjał ich,
przecież wczoraj były farmami trolli, podszeptami, półoficjalnie
przesyłaczami elektryczności bezprzewodowej nieczystej
z jednego miejsca politycznego do wielu regionów świata nieobytych z greką
do rozmarzonych konglomeratów ludzkich w błogości zaspokojenia informacjami,
zanurzonych w nich, jak w krystalicznej, lodowato zimnej nieakceptowalności
rozedrgań, słabości, kompromisów i sumień
elewatory miłości przebudowane z zimnych wojen, dżihadów i prosperit bezbożności
stoją już w kilku miejscach świata, to prototypowe rozwiązania
odważnych nawróconych na niezwyciężoność wizjonerów szczęścia, tu i teraz
*Cykuta*
Sokrates, Euzebiusz z Cezarei oczywiście, a jakże i Filon z Aleksandrii,
i ten, no jak mu jest .. Stagiryta, ale skąd, acha, ze Stagiry
wszyscy płyną z nami w trierze, galerze, łodzi, powodzi
chociaż łódź jakaś taka, norwesko-szwedzka w dobrostanie złudnych nadziei
w mgłach zawija niepewna do portów śródziemnomorskich wszystkich
na pokładzie łodzi owszem stabilnie i uchodźczo, rozrywkowo i terrorystycznie
opalamy się, bawimy się bronią i komórkami, gawędzimy, o tym i o owym,
o epistemologiach i epidemiologach, o punickich i putinowskich wojnach,
choć Jaspers z Saksonii każe się skupić tylko na nowoczesnych neurotycznościach
populacji bezwodnych, z republiką jakąś w tle, najlepiej na wpół autorytarną
cichutko śpiewa w tranzystorze Evora z Wysp Zielonego Przylądka
zapowiedzi jej piosenek są po portugalsku, jak pieśni, jak miło
gdyby tylko nie ten cuchnący nastrój z plecaka
ulatujący, uchodźcy dziś nowożytnego, greckimi ogniami grożącego
nagle kapitan naszego mini stateczku przez megafon informuje –
jak donosi Radio Erewań – Francji się skończyły pieniądze, Anglia bankrutuje,
Niemcy się jeżą (jak to Niemcy, przewrotną piką jakąś),
Włochy będą strzelać do obcych od soboty
– ludzie, ludzie, hej – przesiadamy się na pontony,
Pan Eneasz z Rosji poprowadzi wszystkich dziarsko sekciarsko,
ku Heraklesa Słupom powiosłujemy równo
i na ocean spokojnego dobrobytu wpłynąć zdołamy platonicznie,
być może, no cóż, potem się zobaczy, może Atlantyda, Ameryka nasza miłość może
Itaka będzie.. nasza przyszłość, Stagiryto nie marudź,
nie bądź już aż taki perypatetycki, bo skończysz panteistycznie na Lampedusie
pontony nasze są jak rozgwiazdy nieba przecież – napiszesz o tym coś jeszcze
powiedzcie lepiej gdzie jest Ana Xi Mander? czyżby wypadł z obiegu i utonął staruszek?
szukajcie go z Awerroesem Arabem z powietrza
płyńmy już, jak Eskimosi z Danii dziś po ostatnie foki Inuitów z Chin
płyńmy fala za falą autorytarną Xi meandrów i przed Si tsunami
płyńmy gdzie oczy poniosą, po Ostatecznym Sądzie Skorupkowym w Brukseli
*Jak mędrcy, co zatracili zdrowy rozsądek*
Martwi mocą ludzką kupczymy czystym sumienia wspomnieniem,
jak mędrcy, co zatracili zdrowy rozsądek dla sławy
odsłaniamy i rozdajemy pomniki brązowe, miedziane i te
z cyny najmiększe
wybrankom swoim tak licznym i rzeszom fanów
zasłaniamy pomniki niecnych ucieczek naszych
w korybantów pląsy, w przepalonych siarką rockmanów
kulawe spacery przez introwertyczne dzieje songów nijakich,
poprorockie owacje, fałszywe przemieniamy w gwiazdy
zabici zatraceniem w kwiecie wieku wciąż tkwimy, jak martwy trzmiel
w jego brązowiejącym wnętrzu spalonych na scenie instrumentów
z pożeraczami sacharyny saharyjskiego wieku, podpiwszy irydokwasu,
niesyci molekularnych odurzeń w szczurzych laboratoriach
w kosmicznej, co prawda rabacie, nieskończoności ludzkiej słabości
w teorii psychologicznej głębi śmierci zagubieni radosnej
wyprzedani z przeszłości istnień idziemy pogrzebem owadzim
niosąc do zapyleń chryzantem plastikowych naręcza swoje
metalowe wieńce pożegnań wspomnień nic nie wartych
jak mędrcy, co zatracili zdrowy rozsądek dla sławy
*Z Lubania do Sopotu*
Szedłem z Elą z Bemowa skrajem sierpniowego morza
po falach mocno stąpając, jak po dwudziestoletnim życiu
wędrowaliśmy z Orłowa do Sopotu
plażą pustawą w taką dżdżystą pogodę
Ela zdjęła buty, by poczuć pieszczotę przypływających fal
ja brnąłem obok niej ramię przy ramieniu
w butach ciężkich i jeszcze cięższych dżinsach
ochlapywanych rozbryzgami, aż do kolan mokrych
zerkaliśmy sobie w oczy sobą zaciekawieni,
czy jakieś iskry pojawią się wreszcie zwiastujące erupcję dusz?
przejechaliśmy Polskę całą z Lubania,
gdzie na Muzyczny Camping nas wolne przeznaczenie rzuciło
tam pod amfiteatrem rozbiliśmy namioty obok siebie i tak się to zaczęło
odtąd już razem, bez zbytniej namiętności
pomiędzy studentem ze skonfederowanego Południa
i niebieskooką blondynką ze stolicy imperium
i tylko ta blizna na policzku była intrygująca u niej,
a u mnie, kto wie?, może zielone i czerwone łaty na dżinsach niebieskich
zżyci tygodniowym świętowaniem muzyki
przetoczyliśmy się przez rozchwianą komunizmem, lewitującą Polskę
w przesiadkach na małych kolejowych stacyjkach,
takich jak Wągrowiec, gdzie razem podziwialiśmy monstrum,
wtaczającą się na stację w kłębach pary – Białą Lokomotywę Stachury,
zbliżając się coraz bardziej do siebie, jak ona do nas ze snu fantasy,
a to, zbliżała nas dola i niedola barowo-sklepowa
a to, widmo topniejącej gotówki,
jak na Bałtyku zabłąkanej lodowej imperialistycznej górki
teraz szliśmy zerkając na siebie i w siebie,
obserwując sopocki horyzont w oddali,
ramę jasną naszej nieujarzmialnej walecznej młodości,
omijając zwalone ze skarp kamienie obmywane przez wodę,
jak serca nasze przez książkową przygodę
za kolejnym cyplem zaświeciło molo białe
byliśmy o krok od wzięcia się za ręce, tak bliscy sobie duchem
powstrzymywani przez wiatr od morza i mewy
wtrącające się bezczelnie w taką intymną relację
wtedy poczułem, że jest mi bliższa niż wszyscy idole scen
na koncert pierwszy Pop-Session w Operze Leśnej ledwo weszliśmy,
za solidarną łapówkę na bramie głównej
na resztkach paliwa ziemniaczanego i kefirowego
(Dżem [z Tychów] był debiutantem tylko w Namiocie, oferującym fantazje – Whisky,
reszta menu w Ogrodzie Wyobraźni [z Ełku],
nic kupić nie można było nawet w Lombardzie [z Poznania],
bo wszędzie szalał systemowo-sklepowy Kryzys [z Warszawy])
dojechaliśmy do dworca głównego w Gdańsku
Ela wysiadła w Warszawie z tym ciągle ukradkowym spojrzeniem
spod spadającego metafizycznie woalu rzęs,
co był jak symboliczna kurtyna Siemiradzkiego w Operze Demokracji
a potem jej list późnojesienny przyszedł pocztą
do Krakowa do akademika rozgrzanego rewolucją
– smutno mi, słucham tylko naszej muzyki w kółko
i marzę głową ściętą o wyjeździe do Indii,
a w ogóle to do Warszawy – „przyjedź, kochany, nawet dziś”..
*W pałacu skalnych ostańców*
W pałacu skalnych ostańców skruszone dusze poległych wojów
straż trzymają dla wiosek pokoju
pod niebem za szerokim dla panów, za małym dla niewolników
w duszach niewolników spokój geologiczny
w sumieniach panów niepokój ciągły mitologiczny
odwieczne prawa przyrody w krajobrazie pokutują wyobraźnią
w warstwach społecznych układają się
bielmem chytrych panowań i czernią pokornego rozumu
śmierć w rewolucjach i pożar w nieokiełznaniach wymagań
spaleniznę zamyka w horyzontalnych obrazach
woń brudu przenika do wertykalnych skał
archeologia miesza się z geologią, a piasek uczuć
szlifuje plateau porozumienia panów z niewolnikami
w okolicznościach zgoła kryminogennych
i oto mamy Prządki na koniach i w togach Słonie
utrwalone śmiercią law jak trzeba,
trzeba już tylko poczekać na wiatr, co rozwieje percepcje
i zwali ostańce nieostateczności
*Etos margerytki*
Zastygła w marmurze dobroczynność odradzającego się chaosu
rabata margerytek w ich olśnień zasobach,
w kosmicznym uniesieniu płatków romantycznych chwalb,
bardziej natchnionych aniżeli zewnętrzne zaczerpnięcia oddechu
mniszek klauzurowych w pełni mistycznego
zniesienia aprobat wszelkiego niezadowolenia
te ich nieśmiałości w złotogłowiu, jakżeż niewinne
spuszczenia powiek motylich na widok słonecznego promienia
skujcie te zapachy nieustanną potulnością,
niech na niwie uprawianej nie kwitną
modlitwą przewrotną wiatru i ciszy wchłanialnej
zatrzymajcie je w słojach złotych
konkurencyjnych termojądrowych ekspiacji świata mniej widzialnego
kołysz się łodygo absolutu wdzięczności
w widzeniu tak niebanalnym, jak zatoka palmowa arktycznego oceanu
jej taka doniosłość astralnego ciała
nie da się porównać z burzą i jej zwiastunem,
z Pegazem, Faetonem, rydwanem Eliasza,
z niczym, co przemierza niebo, ot tak,
dla symbolu tylko, mitu, ukłucia historii
ale z czułością łez w ascetycznej samotni
permanentnego stawania się kwiatem doskonałym
w chaosie każdego pojedynczego dnia
*Pierwociny*
Zawsze z mozołem rozkwita najpierw
pierwocina człowieka, a potem jego łan
w lipcowy poranek staje się sensu rajem
gdy Okeanidy z nieba wchodzą w ziemskie rabaty
z nocy krągłości spadają w dzień kłujący żółcią i czerwienią
z sentymentalną nutką niebiesko-zielonych kropel rosy,
jak łzy nimf księżycowych niknących w świecie mitów
pojawiających się w tle miłości każdego lata
lekki chłód człowieczy, wiosenny, kończy się w poranek letni
i znowu oczy kwiatów skupiają się na pierwocinach
najmniejszych poruczeń serc zwanych pąkami niewinnych ciał
w kuluarach lata rozgrzewane zmysły posyłają im uszy i usta
monstrum wielorakie dojrzałej pełni, gdzieś tam gromadzi się
za pierwszą linią zbóż, za krzakami tarniny
chrzęści i mruczy milionem trzmieli
bojowych zawołań legionów do powstań akuratnych
w sile Ziemi kosmicznie dominującej
dziś letni wietrzyk przedpołudniowy milczy swoją pieśń
i smuci trochę anioły pierwocin stróżujące
w ziołach samoistnie rozkołysanych pojedynczych serc
*Tunel pokór*
W skromności wydrążony tunel powrotu miłości
niknący w gór bezwstydnych wnętrzach, jak parostatek industrialnie zbyt duży
w postantycznym przesmyku korynckim w sam raz dla trier
albo, powoli wtaczająca się kolejka wysokogórska w to,
co niezwykłe a jednak prawdziwe, na takim poziomie snu
choć niedostępne dla zmysłów i niewyobrażalnych umysłów
a może, tunel miłości wyśpiewany na scenach nieobrażanych świata
song wydrążony kochającymi ustami w powietrzu drgającym, jak serce
a tu realnie widoczny obraz mistrza schlebiających pokór
jego, ich wejście lub wjazd, a ty i ona w roli gór, labiryntów i jaskiń pełnych
mistyka niebieskich sierra madre
mistyka renesansowych miast, po drugiej stronie łańcucha wyniesionych skał
mistyka wszystkich was, ukrytych w podziemiach czułości
podążających, jak statek, żaglowiec, grecka koncha na wiosłach
bez szmeru w przesmyk niezbadany, jak kuszące Dardanele praojca Jafeta
pokój ludziom niknącym w tunel miłości platonicznej
pokój ich twarzom, jak latarnie morskie
niech czeka ich Ararat Hebron Itaka Ameryka
port po drugiej stronie czystego jestestwa, po drugiej stronie pokory
niewiadomego w niezaspokojonym uczuciu – zapach ogrodu pokoju,
sławnego przejścia, przeistoczenia, szczęścia dla dusz ośmiu
*Wawrzyn, Estragon i smoki*
Rapsodyczne cele drogi skiełkowanej próżności
odlot nasion w ptasich trzewiach
ku emblematom nieba ostatecznie milknącym
i znicze zapalone na graniach adekwatności wzrostu nicości
skumulowane pienia i dźwięki trąbki
a dzwon? dzwon ostateczny? gdzie dzwon?
gdzie dzwon? kto? komu? bije on?
Wawrzyn pierwszy zrozumiał i odpadł ciut
z pomnikowej nonszalancji żałobnych marszrut,
Wawrzyn z poziomu letargu, a po nim Estragon z Irlandii
obaj wyruszyli do zamkniętych bram czasu,
by pojmać i pokazać światu smoka abstrakcji
smoka religijnie nierealnego,
choć w pismach ezoterycznych wyczuwalnego,
jak śmierć, o jakżeż prawdziwie istniejąca w każdej fikcji
w stelażu czasu wypełnionego czekaniem trupy
Herr Effendiego, choć akurat niepiśmiennego,
bo po co być szczęśliwym gdzieś, w trzewiach tylko
*Wąż i jabłko*
Na najdalszym skraju pustawej plaży
nikt poza wężem opalać się nie waży
i ja, i ona, i stara łódź rybacka
i ten wąż, co wyskoczył na nas znienacka
i ten księżyc, co zastąpił słońce tak szybko
i ten cień demonicznie ludzki jego,
co sunąc plażą w naszym kierunku
o zmierzchu kopał nogą brutalnie wyrzucone na brzeg galaretki meduz
w mokrym piasku otoczone, jak babci kotleciki w tartej bułce
ech, astralnie analnie niemoralne zachowanie
młodego człowieka i morza
ech, ten człowiek, jak góra nad klifem
stanął na naszej drodze miłosnej
przecież zamiast świętego spokoju jabłko nam dał w Orłowie,
zerwane być może na działkach w Oliwie
niezbyt mądrym czynem
*Anihilacji predestynacja*
Zdyskredytować najlepszych, zszargać uczciwych, pozbawić honoru świętych
te metody dominacji natury i fizjologii nad duchem są stosunkowo młode
wypracowano je raptem kilka tysięcy lat temu w imperiach
cóż to, powie erudyta – wobec 14 miliardów świata naszego
młodość metody jest jak młodość postępu,
a może wszetecznego wstecznictwa rewolucji pseudonowoczesnych wolności
oto ja wchłania ja, oto my zjada my, oto już tylko oni nie my
cóż to, ludycznie patrząc zabawa trwa tylko w Czarnego Luda
anihilacja drugiego, jak nihilizmów predestynacja
z pokolenia w pokolenie nabiera nobliwości, cnoty
pióro sędziego staje się powoli ołowiem na szali ślepej Temidy
propaganda szeptana nic nowego pod słońcem,
a jednak – ma lat tyle tylko, co słowa o sobie
by ozłocić obelisk własny sławienie siebie w uprzedzeniach
w naiwnościach małpoluda nekromanty hańbienie brata w oczach świata
cóż, te posągi Ramzesa ustawione rzędem w świątyni Ramzesa,
w centrum miasta Ramzesa, nad rzeką, kanałem Ramzesa,
Ramzesa stawiającego pomniki nawet swoim sobowtórom,
władcy, który nie chciał być człowiekiem przy okazji upadlając bogów
to bezczelność? poniżenie plemienia kopaczy i kapłanów?
to pośmiewisko ze spirytualnego dorobku ludu? to ból?
w naszym komputerze i w naszej grze, w wyścigu na słowa niecne,
na ducha zabijanie w ludziach jakby Ramzesa kult
(dzisiaj już tylko w smutnej mumii wypełnionej obojętnym gazem)
*Martwa natura wysokogórskich pastwisk*
W mnogości liczb nienaturalnych i form mniej abstrakcyjnych
wysokogórskie pastwiska brylują geometrycznie zielenią wśród
szarych skał nostalgii i białych wypiętrzeń lodowców
ewidentnie fałszując tragizm wypędzenia pasterzy z raju
a karę kierując ku martwocie pełnego stad koziorożców kosmosu
miliony ugryzionych jabłek rajskich odrzuconych precz
to przeciwieństwo gatunków nadrzewnych równie licznych
tak uroczo kolorowych w paletach mechanicznych wielopoziomowo
chociaż świetlnie identycznych
z wzornictwem myśli nieokiełznanej grzechem ani karą
w lustrze nieba błękitnym przegląda się
każda roślina, źdźbło, patyk ulistniony półbiernie i wstecznie
a niebo jaskrawo uniwersalne jak raj smutnieje
dla zlodowaconych i zdeprawowanych grani
pełne pokus dla tęczy, która pod nim ożywa
w wysokogórskich niszach kwietności, jak martwa natura malarzy
i przed egzystencjalnego żywego piękna
niepoliczalne poetów formy
*Maszyny za lud wołające*
Nic nie poradzisz na zmodyfikowane genetycznie posty
na relacje schizofrenicznie intelektualne zbyt
w swoich wypiętrzeniach esejów
jak brukiew na górze pierwszeństw w stołówkach gułagów
twoje oczytania nie pomogą tu w niczym
od Alberta Wielkiego po małego Jeżowa
panorama ich dzieł wirtualnych dzisiaj, jak paleta idei kolorowa
Wielki myślał, Mały działał, jeden czytał, drugi pisał,
jeden tworzył konstrukcje niemodyfikowalne, przeinaczane dzisiaj w telefonach
drugi dyktował jak Cezar z konia (nie pisał, bo ponoć nie umiał nawet)
listę do zamęczenia istot drugich, listy do..
– natychmiastowego rozstrzelania ludu wrogów, tych
czytających dzieła Alberta Wielkiego
geneza genetyki geriatrycznie gloryfikowana w postach
a sylogizmy pędzą za sensem w nieznane
jak pociągi Kominternu za Magadanem
– wciąż odległym, wciąż oddalającym się,
jak za teologiem, żywą encyklopedią, enkawudzista z pepeszą
w postach mieści się wszystko jak w DNA
i chora zemsta i wiedza altruistyczna
świadcząc o zmodyfikowanych internetowo ich autorach
dzisiaj posty piszą awatary o botach
tak, jak a kiedyś roboty dla robotów – bajki
abnegacja dewiacji w oceanie głupoty mediów
jest jak Diogenes w beczce .. tranu
z powalonych waleni rozstrzelanych przez pochylonego ludu wyroki
– za bierność wobec technologicznych zmian,
z poruczenia za lud wołających maszyn
*Meta zamysł serca epitaficzny*
W twoich nieukołysanych epigramatycznych marzeniach
niczego nie można skroplić emocjonalnie,
bo kondensat zmierzchu odległy zbytnio od życia słońc
ty w laboratorium pracujesz nad nimi
nigdy nie wychodzisz na świata dwór, od dnia stronisz
a moje myszy przemykania, choć w ruinach zamków wychowane
wylegują się opalając na plaży w Monako i Malmoe
twoje formuły chemiczno-demoniczne zasad,
preambuły Tablic Szmaragdowych, nie zdają się na nic
marzenia nocą sublimują w kontekście globalnego ochłodzenia
w dziewiczą skłonność do eksploracji kosmosów wnętrz serc
bez oglądania się na gwiazdę jedną jedyną chociażby
żadne pantery przed twym domem nie spacerują dumnie,
lamparty i pawie, słonie indyjskie nie stoją strojne
w rabatach nasturcji, może tylko nocą, a może i czasem za dnia
przy zaciągniętych kurtynach wywyższeń
praca wre nad pierwociną kamienia filozoficznego dla pokory kotar
wysublimowanego snu o mnie,
który jest wodorem, helem, deuterem, emocją życia
co najwyżej, a nie preambułą, formułą lub ideą
metalu drogocennego, co rozbłyśnie szczęść nieokreślonością
w tobie bez przyczyny, którą jest zmysł twój
meta zamysł serca epitaficzny mój
*Dzikie palmy*
Palmy, palmy, dzikie palmy
w Międzyzdrojach na Lubiewie w latach osiemdziesiątych
pod nimi dyskoteka dla mieszczan okrutnie zbuntowanych
nieopodal na wpół dzika plaża, dzika, na wpół
z nią i bez niej, z miłością, bez niej raczej
pomiędzy plażą i dyskoteką a namiotowym polem
pod wszechobecnymi palmami na wydmach
wśród nastoletnich łodzianek dotykających moich ramion i włosów
skąd się zjawiły wszystkie wokół mnie nie wiedziałem tej nocy?
nie wiedział też dowódca okrętu desantowego ze Świnoujścia,
który ćwiczył obok lubiewskiej plaży blisko brzegu
wzbudzając ogromne fale z wodorostami niechcianego poranka
wiry wyrzucały je na brzeg jak resztki komunizmu
skąd się wzięły palmy kokosowe tutaj?
skąd się wzięła muzyka Dzikiego Zachodu?
skąd wzięliśmy się my półnadzy?
skąd ten spacer niedzielny już z nią, promenadą w Międzyzdrojach?
w kierunku mola obdartusów
w kierunku Kawczej Góry i Wisełki
w kierunku radarów i strażnic sowieckich,
co gasły przed nami, znikały jak sławetne latarnie Akermanu
jedna po drugiej zmurszałe, a palmy wciąż rosły
*Śniardewne motyle*
Przepływaliśmy Śniardwy żaglówką przy flaucie kompletnej
ktoś rzucił hasło – wchodzimy do wody
i łódź po chwili załogowała jeno sternikiem
skoczyłem z dziobu na prawo od foka
zanurzyłem się w wodzie cudownej w ten upał
rozkosznie opłynął nam skórę sam środek sporego jeziora
pozostały leje po pożartych przez głębię ciałach
dwie dziewczyny z filologii jakiejś, dwóch chłopaków
z kwiatami we włosach po ramiona
no i ten sternik, co nie mógł
motyli chmary obsiadły nas wychylających się z toni
może to przez ten bukiet ziół Grześka na topie przyczepiony
a może przez ich migrację –
ech, słowo jak miecz Damoklesa nad Polską wiszące
gdy wyciągałem rękę ponad powierzchnię,
siadał na niej motyl biały od razu
flauta to flauta, za daleko do brzegu
łódka Prohibicja cała w kwiatach, myślach,
w serca porywach i motylach
czas – wieczność, ludzi – zero
oprócz nas dwudziestoletnich bez skrupułów,
konwenansów i wiary
w komunizm zastany, za stary, zafajdany
największe jezioro, najpiękniejszy czas
i motyle, motyle, motyle
a potem.. czołgi zdradzieckie,
czekały znów, gdy pod wieczór dobiliśmy do brzegu
napisał o tym Hemingway – on wie, co to rewolucja,
(w trzydziestym siódmym był w Hiszpanii z Sowietami),
że życie może być czasem samobójstwem i bólem wolności też
my w tamten czas byliśmy, jak nad czołgami motyle
wynurzaliśmy się z fal myśląc – Śniardwy już nasze dziś, uf,
a wolność, tuż, tuż
*A ty, złotoszary*
Złotoszare pobudzenia na wietrze wiejącym od zachodu
chciałbyś, by w oczy wpadały gwiazdy
jednoznaczne naznaczone ostrym rylcem żywiołu
życia epigramem konturem reliefem mtryc
wielkiego dnia zrodzenia do jasnego krzyku
ale złoto dziś jest szare i wpada, jak skarga schyłkowego pokolenia
ze wschodu przychodzi skłócone z księżycem snów
to inspiracje dla łomotu serca, co przyspiesza,
przyspiesza, wciąż przyspiesza, jak ten przebrzmiały już,
ale wciąż, wciąż, nieustannie wiejący wiatr,
chciałoby przemierzyć prawdy zenit w południa żar
serce nie zatrzymuje się nad twą czułością, omija ją
nie kojarzy cierpienia z zemstą ani wybaczeniem powstańczych lat
ucieka i staje się nieoznaczone w zmierzchu epoki
chciałbyś złowieszcze ptaki widzieć, jak Faetona rydwan pokonany
więc żagiel rozpinasz, myśl, jak czas odwrócony
realności człowieczych masek zniewala chmury i lasy
złoto szare gubi szarość płonąc na zachodzie, a ty złotoszary
uchodzisz żywy wbrew krajobrazom puent,
nie ujmując nic czasoprzestrzeni Boga
*Rosa samotności akceptowalnej*
Skroplone substancje chłodu moich pomieszkiwań w sobie
wypływają rankiem nostalgicznie wśród łez
o świcie budząc nastrój wyczekiwania wszelkich stworzeń
zewnętrzna powłoka snu rozdziera się na dwoje
jak pamiętna zasłona światów przekorna
przecieram oczy wychodzę z siebie na mróz
ja rozwirowany jak śnieg dla lepszej percepcji marzeń
konotuję poblaski rozświetlenia pierwsze roziskrzenia myśli
zanurzenia gwiazdy życia w szkle sensualności
postrzeżeń nie syty w jednobarwnych destylatach nocy
nie mogę wyrwać zmysłów z owej lodu bryły
w którą wtapia się powoli moja dusza wciąż więziona snem
od zmarzliny miasta mętnieją obrazy
zanurzeń w kosmosie ludzkości inności prawd
bledną niezrozumiałe wypowiedzi własne
sprzed zrozumiałości nocy pełnej za wolnością tęsknot
nieotwartej na świat jak zakopany przez ptaka w ziemi orzech
skroplony wystarczająco ocieram twarz rękawem dnia
przełykam coś co pozostało z dojrzałego wina wczoraj
po bachanaliach wyobraźni uwolnionej w punkcie krytycznym
sublimacja słodkości pozostaje na resztę dnia pomieszkiwania
i ta ciągła dialektyka siebie ta pozafizyczna poetyka
pochlipującego w nadirze ludzkich nieosiągalności
płynna jak rosa akceptowalnych samotności
*Fedra*
Potwarz Fedry, jak karuzela powraca
zmienia się obraz, a ten sam skandal
z bezdroża kieruje nas w ostatnie przykazania
i pożądania i oczerniania i wyuzdania
nie obce deputowanym wszelakim za uczuć osłoną
te namiętności z głębin oceanów jak Tezej wracając karzą
antycznych sposępnień oblicza bogów unoszą się
jak dym z ognisk bałwochwalczych,
ku wyżynom niecności powstają wybranych,
ci, którzy uwierzyli w niepohamowalnych uczuć siłę są dziś
w forpoczcie komediantów i propagandystów komediopisarzy
filmowcy rzucają w graniczne umocnienia Fedry mit
a świat wiedzy Oskarami w prawdy wiar
*Stan miłosny*
Szedłem kiedyś z Bielan na Żoliborz ulicami księdza Popiełuszki
niosąc jego wizerunek na drewnianym patyku
przed mną szedł Gabriel Janowski z grupą znajomych polityków
za plecami miałem kapelę góralską z Podhala
przygrywającą na skrzypkach i basetli
spoczywającej na brzuchu grajka
droga krzyżowa ku czci beatyfikowanego przebiegała
obok nowych wtedy stacji metra,
gdzie ludzie zatrzymani w czasie łaski
łagodnie patrzyli na procesję (ech, kiedyż to było?)
grupy zawodowe w swoich mundurach i pracowniczych strojach
zmieniały się przy niesionym krzyżu
nie wiem do dziś, kto wręczył mi portret męczennika w bramie huty
poznałem jednak księdza, który prowadził modlitwę
duma czy pokora, nie wiem, co bardziej wypełniało psyche
wolności radość czy duma z maszerowania ulicami, po których
przejeżdżały kiedyś kolumny zomowskie
i wojskowe łaziki z majorami Jaruzela
planującego ataki na wszystko, co zrodziło się tutaj
szczującego psy wojny na strażaków, hutników i księży
niesowieckie błędy w zarządzaniu imperium kaduka
były do przewidzenia, w ciemnocie
wszechogarniającej od moskiewskiego Oświecenia
pokora mogła wyśpiewać dziś swoje Te Deum
na ulicach poetów, pisarzy czujących już tej sławetnej zimy,
jak wielka jest wola i dusza nieujarzmionych obywateli
tak, zwycięstwo narodów nie w wizjach jest
zwycięstwo w wędrówce codziennej jest pielgrzyma
do źródeł wody żywej płynącej, jak myśl wszędzie
jak Jordan chrzcielny i Wisła grudniowa
ku starym morzom z gorących wyzwolenia łez
nawet w stanach miłosnego zamrożenia
*Wciąż w epoce reumatycznego socjalizmu*
W jesiennych mgłach poranka tonie ważki XIX wiek, to hologram jego obrazu
w epoce romantycznego samobójczo socjalizmu jeszcze powstały
uzmysławiam sobie znowu moje rymy czasu apokalipsy komuny
Matuszka nasza – mówił Aleksander imperator – jest socjalnie wzruszającą
w czułościach rodzicielką – od krajobrazu po kanwy narodów spopielonych
oto mgły wieku XXI te same, równie naiwne, równie choleryczne
oto my, twarzą w twarz w oknie filozoficznego zagubienia
bez perspektywy i osnowy czasu
niby powstańcy, niby rewolucjoniści, niby imperatywni
w mniemaniach więksi od Patrii i wołania i ech w grotach łez
a jednak tuzinkowi, jak obliczalny Gensek i Chan
i nieobliczalni po szkodzie: Lech, Rus i Czech
mgła XIX wieku snuje się w ogrodzie nowego wieku, to z krematoriów dym
my somnambulicznie elektroniczni, kalifornijscy już
zadufani w profilach, w glosach samotwitujących merkantylnie nachalni
panorama imperium kóz i chatynek bezbożnych klas zstępuje impresjonistycznie
na ożywiane czambuły czekistów, żenujące w swej szpakowatości szarej,
pełne robespierrowskich ambicji wciąż, oni żyją, tworzą nowe perspektywy
stoją od wczoraj w padającym deszczu spotów i podcastów
czekając na zgon Chana i Genseka w genach, jak my na aplauz
oh, już powojennie neurotyczni cyklonów Ifonów ofiary
romantyzm socjalny powoli w rzeczywistość przechodzi reumatyczną, obecną
bez mistycyzmu, bez uczuć, z bólem tylko nieprawym, zimnym
to od dreszczów i mgieł ponad dwustuletnich, tych samych, wilgotnych zbyt
*Kwiaty w sercu zasuszone*
Relikwie kwiatów w sercu zasuszone
mają przypominać o wieszcza epopei
napisanej w heroicznych czasach zmagania się z miłością
teraz płaskie łodyżki po latach, zbrązowiałe płatki, szare listki
chociaż tajemnicą okrywają historie
i wówczas i dziś niemogące się wydarzyć
ledwo kruchością czasu znaku
zaznaczają pamięć o podmiocie lirycznym,
z którego cnych łez i westchnień uleciał czar
uwznioślonej ciszy niemo szepczących warg
rozpada się świat łąk zasuszonych w nas
wraz z epopeją, która nie dotyka już prawd
strawionych i przeżutych przez jednorożce
rozpada się świat piękna we wzruszeniu,
stygnącego koloru słońca, w znieruchomiałym uczuciu
młodego przyrodnika, młodej odkrywczyni
światów psychologicznych krótko sezonowych, odwiecznie mistycznych
wśród traw porwanych w zaświaty łąk nieodwołalnie skoszonych
rozstaniem, burzą, gradem, tratowaniem koni zdrad
a kwiat serca kwitnie jedynie jak za onych przedapokaliptycznych lat
*Torfowiska uniezależnień od dobra*
W kierunku doliny uniezależnień idziemy od rana
przecież skazani na noc i dzień w kajdanach
wierzymy w zmierzch starych i brzask nowych intuicyjnych praw
opętani cieniem i blaskiem narzuconych myśli skrzywionych
w marzeniach stymulowanych okrutniejsi od zjaw
prorockie wizje nacji za nami, nad nami, niepodobna uwolnić się od indywidualnych,
wyzwolić, oczyścić się z nich możliwości nie ma,
przez żadne ablucje na marszach, festiwalach i wiecach – to nałóg
uzależnieni od kofeiny, laktozy, nikotyny, kokainy, proporców, mordów
bezpieczeństwa nie zmienia nikt w biegu ku dolinom poddaństwa
przez wybory, zdrady, knowania przeciw niewinnym
dolina dzikich uniezależnień wyimaginowana kusi
w natężonej miłości nie innych, nie siebie a mniemań,
owego widoku, który wydaje się sobie prorocko, jak wola i zdrój
a to tylko torfowiska uniezależnień od dobra tam w dole,
nie nasz gnój, choć, co począć, wybrany kiedyś znój
*Kogut galijski somnambuliczny*
Zdecydowanie skromnie, alternatywnie – za skromnie archeologicznie
budzisz w elementach siebie i odnajdujesz o poranku
w posłaniu skalnym szkielet kompletny, o jakiż on mizerny
koniunkcyjnie skromny – za skromny determinizmem poszukiwań przodków
to dikterie poważne zaciężne historii, zdające się na nic śpiącym nad Sanem,
obojętne wolicjonalnie bez pobudki maszerują kości na Wschód
tu już wykorzystując starożytność snu optymalizmem ciała,
bez poślizgu jego idei, w chropowatości światła
zmierzającej do absolutu nawet twego nadiru
bez dumy przesadnej, bez nadęcia myśli o przodku znad Seine
w szumach (i w smugach, i w sumach) traw rosą lub krwią pokrytych
księżyc kosi wciąż wczorajsze pyszności utwierdzonej duszy
tej już wyjętej spod prawa abolicji sumienia (retro non agit)
słychać już turkot karety, parskanie koni, śmiech jednego forysia
czas wstawać ze zmierzchu ponadludzkiego władztwa
okrutności fantazji, zbitki wojen pojąć nierzeczywiście jakoby istotnych
oto stajesz przed lustrem brzasku nowego wieku, epigramatem codzienności pokutnej
świadomy wcześniejszych nieprzetrwań i przetrwalników słonych łez
somnambulicznie czysty, lśniący pokoleniami i na pieśń gotowy
nie Brennus na murach, ale kogut galijski Sanoczyzny artefakt alternatywny
i realna mądrość paremii (prospicit non respicit)
*Aprecjonowane dezyderaty po latach*
Kamień milowy kwietnie aprecjonowanych chrześcijańskich dezyderatów
ponad rwącym strumieniem zakłamania w pieśni przebrzmiałej
jako hymn pokolenia prostolinijnych snobów
suita ta wtedy nadała się do każdej chwili zamętu i powodzi
na scenie nawet artystów płaskich, jak na placu centralnym płyty z granitów
marsze dla apiterapii powszechnych porządkowych agonią idei
racjonalizmu w jedynej otoczce absolutyzmu ula wspólnoty
przewrotnie zwanego pasieką pszczół robotnic
mitologicznie anty, modernistycznie pojedynczo stadnych
jeden aprecjonuje nawet litery nazwisk bankierów
jeden w rzesze zbiera policzonych hippisów
(Jesteś dzieckiem wszechświata, nie mniej niż gwiazdy i drzewa, masz prawo być tutaj)
jeden ustawia ich w kolejce do wyroków wojennych wodzów
jeden sędzia akupunkturalny słodzi przyszpilanej władzy
jeden kat egzystencjalnie ścieralny ścina byłych szefów bezpieki
jedna matka samiec – dyktator wiedzy, – ale nie ministra mądrości
jeden truteń – nierozpoznawalny autor nowych odwrotnych w tezach dezyderat
leci fragment roju, jak fragment epopei o wolności bez ideologii
w znoju, w plastronie, w palestrze, w plafonie, w plotce
taki bezwładny moralnie naród miodny, przypadkiem bez woli
ewolucyjnie zgromadzony w jedną rodzinę, choć pełną
bezintuicyjnych bezinstynktownych bezlimitowych banałów
w goryczy detektywnej aprecjonowanych rozpaczliwie dezyderatów
(Z całym swym zakłamaniem, znojem i rozwianymi marzeniami
ciągle jeszcze ten świat jest piękny)
*Jasności w porażce*
Jasności, słodka jasności moja
wielka pachnąca kolorowa, w sadach i ogrodach,
szara na strychach poszukiwań, w klasach przymuszeń purpurowa
ze snów katastroficznych i łez radości jesteś nieznana jasności
poznawana, co dzień poprzez chmury miłości
miejskie i wiejskie epikurejskości bukoliczne
w akademickich aulach i fabrycznych halach
za bramkami, na bieżniach stawania się, odwiecznie
nie zgasiły cię poznawanej błogo, co dzień – Kremla młoty
będąc małym chłopcem poznałem mężczyznę w tobie
Atlasa bogów walczących, herosa spod Troi, rycerza Okrągłego Stołu
jasności gibka w Teutoburskm Lesie, jasności nieustraszonych Cherusków
jasności nieznużona Argonautów, jasności piastowskiej duszy
budząca mnie o świcie w kolebce, jako Herkulesa
poskromicielko buty, nieznośna nauczycielko z rózgą
zapamiętana jak żołnierska dusza, jak więźnia katusza
do pogodzenia zawsze z pewnością zwycięstw
jasności okrutna i gibka, dla hydr i węży, dla smoków odludków
rycerskości horyzoncie wstający w błyskawicach ofiar i honoru
jasności szkół tysiącletnich pod błękitu wolności niebem
i ksiąg niespisanych w homeryckich głowach
jasności cierpka i gorzka w akuratności uczt lukullusowych
w postach i głodach, w zamarzniętych głowach zesłańców
zachwytu triumfalny łuku powrotu z wymuszonych emigracji
pochodzie wodza przez imperialne miasto pokuty i cnoty
zwycięstwa nad sobą w porażce każdej – moja jasności
*W gablocie akademii*
Tak, to prawda, ciągle chciał mnie oślepić świat
zrzucał na mnie swoje łajno nieustannie z góry
łajno spaliło moje włosy, ubranie, potem mięśnie i ścięgna
chociaż nigdy bielmem nie sięgnęło oczu gałek
i chwała Bogu, jako Słupnik Szymon rzecze
buty betonowe na stopach pozbawionych ciała
przez historię podarowane
nie zmusiły mnie patrzącego na słońce, chmury,
drzewa i ptaki, jak liście przeczyste
do wyruszenia lub zatrzymania, do dreptania lub siadania,
do zrzucenia jestestwa na sofę czystego umierania
z honorem grozy na rozkaz władzy
łajno tego świata noszę więc na sobie,
jak znak honoru narodzin ciała w skończoności
patrzący na zwierzchności przemijające
postrzegające nieograniczoności swoje złudnie
dumnie stoję, ja szkielet niezależności
okaz przenośny w gablocie akademii
*Nostalgia emanuje ze skoszonej trawy*
Nostalgia emanuje ze skoszonej trawy
a cmentarz skoszonych ciał to już nie tęsknota,
to podróż z Charonem bez twarzy
kosiarz posuwa się jak czołg, niestrudzenie, opancerzony
przez pastwiska, prerie, czasem wyżyny fantastycznych miast
nad nim leci niejeden anioł stróż szukający dusz
wśród aniołów kochankowie ziemscy rozdzieleni
dla zórz, zachodów, księżyca blasków w sztuce nadziemia złączeni
wyniesieni podmuchem nostalgii mniszka za przyziemiem
cóż, nostalgia jak źródło panuczuć jest nieodgadnieniem
a pan pokory w pandemii łez, bez pory roku zmienia śmierć
w jeden słoneczny pracowity dzień
kosiarz postępuje jak falanga Mayhem
filozofów akademików niekończący się spór okaleczający
o byt, o sens, o pryncypia, o dekadencje, o zasad indukcje
zapach lata bywa zapachem śmierci, jakże błogim w pokosie
(dla czujących młodożeńców, dla owadzich latających tchnień)
w swej omnipotencji miłości dla życia przemiany
(w pokarm z krańców kosmicznych katastroficznych
dla stworzeń światów entropicznych kolejnych)
akuratności zmian krajobrazu,
rozproszonych kropel rosy akuratności upadku
dla życia zrównoważonego w odwiecznym zapachu traw
i tak stawania się akceptowalnej niematerialności w nas
*W Saragossie*
Staliśmy półnadzy, obejmując się jak kochankowie
pielgrzymi nietuzinkowi, z końca katolickiej Europy banału
w oknie hotelowym, nieopodal Matki Bożej del Pilar
ukwieconej, jak anioł kwietnych gór
z rumieńcem wstydu na twarzach
wobec bohaterskich murów starożytnego miasta
wciąż należącego do podbijanych po wielokroć Iberów
nasze serca drżały winą napoleońskich, bezbożnych armat
i tętentem kawaleryjskich polskich koni grozy Cyda
depczących, nie wiedzieć czemu, świętą ziemię Jakuba
i zdobyte wtedy, po masakrach, place miasta Saragossa
otwierało ono teraz przed nami miłosne obrazy
i wizje tysiącleci bez wojen i rewolucji nad Ebro, które
kiedyś odzierały nie z szat, a ze skóry i duszy
gdy w demonicznych kwiatach sczerniało Goi słońce
zanurzeni do pasa w fontannie całowaliśmy się, by
nikt nie mógł zobaczyć naszych twarzy wstydem płonących
*Efemerydy piękna w piekle*
Skupienie dantejskie efemeryd piękna w piekle,
pod lodem światowości zastygłe w sobie, niespotykane gdzie indziej
skupienie efemeryd piękna w siebie zapadłych,
nieodparcie i ważko symbolicznych, przyciągających jednakowoż ciepłem
na przeciwległym krańcu oswobodzona z płomieni fatamorgana czułości
jak gdyby bukoliczna, horacjańska w naszości słowiańskiej, idylliczna wręcz
wiatr epoki światła rozniecił już zorze popularności darczyńców z kręgów śmierci
w wielu warstwach mistycznych złóż kopalnych dusz
odsłonił szczątki kostne troglodytów emocjonalnego dzielenia świata
na przeszły gorszy, na przyszły lepszy,
na podły ichni, na nasz osobisty na poły rajski,
skutych maluczkich fascynujący sielskością chcenia i przekory
gdzie miny, maski, grymasy twarzy umalowanej pięknie krwią z ran bliźnich
nie przerażają prawdą ostateczności w anturażu skoncentrowanej fajności
*Gitarzysta*
Jego nastrój zawsze wyrażał się w krótkich gitarowych solówkach
nigdy inaczej emocji nie zdradzał
tak, jak genotyp admiracji najgłębszej nie decydował o jego pocałunkach
służalcze palce oddzielały się od serca
nawałnicą gradową wędrowały zadziornie po strunach
prowokując w diabolicznych piorunach nostalgię słuchaną bezgrzesznie
same skostniałe, jak hydry zmian polodowcowo poimperialne
ksylofon i fagot w jego pieśni instrumentalnej
brzmiały barokowo, a on grał na gitarze tylko ostre riffy
od małego Cavern przez Madison Square Garden po Michigan Stadium
usta cichły, jak zwykle w słowach, choć glissanda słychać było, jak echo
te jego dosłyszalne wyznania uczuć niewyrażalnych
zaplątany w solówkach wystawiał w finale głowę,
by przekazać, że kończy z innością beznamiętnie
z sobą nieosobą, z niewoli w wolność zapada burzą,
by w nas żyć sobą naprawdę wiecznie
*Etos płatka róży*
Etos czarującego wabiącego płatka róży
nie jest tożsamy z etosem walczącego ze światem kolca
zachłanność intymności ciasno zwiniętego kwiatu
jest proporcjonalna wszakże do wewnętrznej emanacji
rozproszenia miłości w kuli wszego świata
nęcącego zmysł wiecznej ucieczki zapachu
jak ptak owoc niesie do gniazda, tak róża swoje bliskości
niesie w przyjemność intymnej powagi odczuwanej nieśmiertelności
owoc włożony do dzioba pisklęcia niepozornych rozmiarów
uwidacznia cel każdego lotu, taki sam
jak znak pszczoły na pręcikach drobnych róży
uwikłanej w namiętności barwnego świata ogrodu
bezgrzesznego w instynkcie uwalniającego nieba
w introspekcji ukazującej zawiłość powstawania pojedynczego kwiatu
w intuicji kolegialnej piękna całego czerwienią gorejącego krzewu
w ideach braterstwa niesamowicie elegijnego
i bytu natury dosadnie moralnego
*Polowania na ślepym polu*
Jest w polowaniu jakaś siła mordercza, jakiś mus
obezwładniający i łowcę i ofiarę
sam na sam z bratem ofiarnym nie odłożysz przeznaczenia kusz
zaraz stajesz się łowcą przymuszony zamiarem
 
Jest w polowaniu zamysł kata nieznośnie nieodwołalny
nawet płynący, jak wielorybnicy wśród waleni stad
ku własnej zgubie dziesiątkując los, dla własnych młodych lat
w fantastycznie wyolbrzymionej opowieści
 
Jest w polowaniu tępe pragnienie łupów zgromadzenia,
totemów, skalpów, czaszek i skór
w ilościach grzesznie pokazujących potęgę Kaina
nad życie wieczne wynoszącego jaźń, teraz i tu
 
Jest w polowaniu przetrwalnik zwycięstwa istotność depczący
Kain dał zaczątek niecnym nacjom
zaczynając polowania w kręgu najbliższych,
gdyż nie wiesz, jaką rolę wyznaczył ci los, zanim zadasz cios
 
Jest polowaniu rola ofiary, nie do przecenienia
Judyty nie nazwiesz łowcą głów,
a obrońców Jerozolimy, Konstantynopola, Kulikowego Pola
łowcą epok, przecież nieszczęsnych katów własnych snów
*Syjon i ul*
Co kryjesz w duszy – rój pszczół? metalowych?
mechanicznych?, a może półmetalowych, lecz i tak mechanicznych
w twoich rozterkach dla świata pracują na miód,
gdy pada deszcz też wylatują na świat przekornie, jak Magritte`a przechodnie
i błądzą wśród plastikowych łąk na wpół rdzewiejąc, zastygając na wpół
niezmordowanie jednak na wpół pracując nad doczesności niwą postrzegalną
zwalniając, przyspieszając, uporczywie zbierając w krople
jedną jedyną rozproszoną jaźń twoją
raczej tak, w duszy masz ul – jak Syjon z Matrixa,
niestety już tylko trochę ludzki i mechaniczny bardziej
precyzyjny, symetryczny, filozoficznie geometryczny, mistyczny inżyniersko
a jednak twoja dusza schronem jest jeszcze dla bajek, dla fantazji
i wizji dziecka śniącego w embrionów dziejów kolonii kakofonii
upiorne deszcze kwaśne nie mają znaczenia dla ukryć i tajemnic wewnątrz,
gdzie i tak jasność chemiczna niespochmurniona niczym trwa
w powiązaniach atomowych sama w sobie, jak matka czerwiąca
niezmordowana – na lat kilka wynajęta przez roboty i boty zmysłowego świata
a może ci się zdaje – może to nie twoja dusza, co się staje,
co raz, co dnia, co myśl, jak plaster miodu
zbudowany z platyny i irydu z wnętrzem emanującym z radu uranu plutonu snu
mitycznie logiczne i w końcu pracowicie osobowe roje dusz jak twoja
odrodzone z podarunku rdzennie niekorodującego w kombajnie epok
pomimo potopów zalewających marmurowiejące łąki słodkich sztuk
pomimo mnogości postaci pojawiających się pod tym samym imieniem,
co raz, co dnia, co myśl, w Matrixa ulu, zwycięskich w Turinga teście
*Nadymka świata*
Nadymka świata połknięta przez embrionalnego rekina kosmosu
w kategoriach nierozłączności faktów poprowadzony
proces śledczy i proces bezmyślności galaktyk ewolucji
pyły i mgławice wszystkie służące szkieletonośnym tyranozaurom
krewkiej oczywistości, takie są dowody, co tu kryć
nadymka świata połknięta przez bazmiar i już, w całej pełni
kosmos to nie wszechświat, zdąży się przemienić przed rozproszeniem
ale światów czerwonych we wszechświecie wiele jest, niebieski jeden
zmysłowo kołysze się morze embrionów waleni galaktyk w przesłance jaźni
przestrzenności sideł materii nie odmówisz racji
w czwórwymiarze siódmy zmysł
nie pożre przed głodem, nie uśmierzy przemiany,
nie ukryje niczego w błędzie, nie wypowie po czasie abstrakcji,
gdy zmurszała wysokość runie w sytość rozedrganym tańcem sferycznym
popchnięta w rozległość nisz własnych wymiarów
nieprzemijającego w pysze głębinowej zaspokojenia wielkości dziur czarnych
nadymka świata połknięta i już, w całej pełni abstrakcji, to my
*Dzban z czasów Setiego*
Elementy kropli, która jest elementem sama
znalezione we wnętrzu dzbana z czasów Setiego I
waza owa, stągiew owa, naczynie owe kropelkowe
niepasujące do Setiego I, II, ani III-go
nazwane zostało atomów domem
jego pierwowzorem była arka ognia prometejskiego
ogień starożytności sam był elementem kropli
starożytność w pierwocinach nie stanowiła całości
w jakości odludnej kosmicznie
przed nią była przedstarożytność ludzi milusich
posługujących się cokolwiek wodą i ogniem, skałą i metalem ledwie
społeczność jaskiniowa owa elementem królewskiej przepowiedni była
wyruszyła w świat potęg, światem potęg nie będąc, ciążąc wzajem ku sobie
elementy kropli odnalezione później w Egipcie Setiego
były łzą pierwszego duchownego poetą zwanego
jak każdy później zapłakał on nad całym sobą wtedy,
by wywrzeć presję władczą nad całością elementarnego świata
rozpędzającego się w nim i wokół odtąd na zawsze
na autostradzie potęg do akustycznego wnętrza pustego dzbana
*Mnich koronie*
Mniszek lekarski połączony sztywnym łączem z glediczią trójcierniową
dziwacznym by się wydawał w nijakim Greenpeace`u prospekcie ochronnym
propagandowo ani puszystym ani kolczastym merkantylnie tylko jakimś
gdyby nie ten fotograficzny widok z mojego okna
niesie się przesłanie dmuchawcowe z wiatrem, by zawisnąć
na kosmatych efektach glediczii i zawierzyć rany delikatności przyrody
w przyrodzie niezorganizowanej stety ekologicznie lecz miłośnie
spłachetek nierealności zdaje się być monstrum wyobraźni
ja patrzę codziennie na współpracę ichnią
wciąż bosego w koronie mnicha
wydaję owoce wietrzne oglądów poglądów lekko krwawiąc
do Moskwy nawet nie dzwoniąc
*Serce w Argolidzie*
Jego serce było sercem ulotności stworzenia
nie nosiło śladów odwieczności zbyt pokornej
zanurzone w krótkich chwilach bytu
tkwiło przed jej domem od zmierzchu do świtu
przegub jej dłoni był szaleństwem serca
stworzonego z jej i dla jej rąk
kosmyk włosów na szkolnych podwórzach
podskakujący w słonecznej zabawie był rozedrganiem serca
stworzonego z jej i dla jej upiętych włosów
kącik ust rozchylonych w tańcu dla niego bez słów
stawał się bezsennością serca
stworzonego z jej i dla jej czerwonych warg
czasem brąz oczu, jak sosnowy las o poranku,
patrzących na niego w niedzielę w kościele,
był nieskończonością widzialnego świata dzielących wzgórz
dla serca stworzonego z oceanów łagodności młodzieńczej
czystej i nieśmiałej głębi
jego serce stworzenia wyrywało się z piersi eposem
i uniosło ku niebu za odlatującymi porcelanowymi ptakami
poszybowało, by zostać niestworzonym mitem w Argolidzie,
odwiecznej serc cywilizacji homeryckiej
Pani Labiryntu jego zmysłów, uczuć nie uwięziła w słowie
*Stalowe kwiaty oświeceń*
Stalowe kwiaty zmitologizowanych oświeceń
od tysiącleci pełzających w ułudzie ziemskiego prochu
na gąsienicach wolnościowego bestialstwa dobroczynnego
lub kroczące na ruchomych stawach niklowo-pirytowego piekła zmysłów
dziś falują na stadionach, wiecach, arenach, w amfiteatrach,
ale to nie meksykańska fala fiesty to Mendelejewa fatamorgana instynktu
falują dziś tłumem dwudziestopierwszowiecznym połyskliwie nieznośnym
w strojach dziwacznych, w togach, w perukach,
w zawojach i chustach obrazów i dźwięków kosmicznych łąk
odlogicznione, nadideologizowane, zaciekle upomniczniane w pewności
wirtualne struktury kryształu pamięci, którym stal przecież nie jest,
przejaskrawione pewnością obserwacji niedialektycznej
wszystko prześwietla w nich światło, które nie jest światłem
dla zwabienia insekta, który nimi nie jest, ale nietoperzem
*Podnóżki zdrad*
Po powstaniach po powstańcach formy gniewne skamieniałe w nas
naszych dziadów boje to naszych korzeni ostoje
ich bandery wynosisz dziś w chwale ku masztom świąt, narodowych mąk
przeniewierstwa ślady niosą przesłanie niekomórkowo blade, jak Syberii śnieg,
nie świetliście ekranowe, choć staną się nowe
po grobach grabarzy państwa i narodu pozostały one
podnóżki pod trzewiczki zamszowe z klamrami głupot i zdrad
kontemplujących nieścisłości przewodników lepszych rad
wzrastamy cierpiąc w dzieci i kobiety bez czystości form przysłowiowych
nawróceń na upadku czas przed wygnaniem z gwiazd
drętwieją flagi na masztach, sztywnieje kark
od wypatrywania proroków ducha
katolickich wiar, spolegliwych dusz, co
spadły z konia przed Damaszkiem kamer świata
w obliczu dziczejących ruin wiar, bastionów realności myśli
pokruszonych zwątpieniem technicznych zmienników serca
w każdym z nas tu i teraz obywateli
*Każdej rewolucji założycielski mit *
Tak to jest z rewolucjonistami październikowymi w lipcu,
rzadko pisują do żon – walczą wciąż, bo tak wypada
biją się, zmagają na froncie, o którym nawet pojęcia nie mają,
gdzie tak naprawdę istnieje, nikt im nie powiedział gdzie
marzą po cichu jednak, by uciec do świata mądrości późno jesiennej
wprost z kolebki, ze środka bitwy tysiąclecia wyjść po angielsku
dla kufla piwa, ciepła kominka, porzucić sztandary
i tego łaskami słynącego wodza z wąsami lub bez,
który jeszcze pozwala im żyć póki co
lepsza niewiedza, tabula rasa, głupota niż byt dla niepewnego czegoś
– mówi im, sam jest daleko w swym zamku w Tyrolu
lub na daczy w Nowo-Ogariowo
jego nabuchodonozorski szyszak kołysze się na sztucznej głowie, a jego
sobowtór ścina te realne, prawdziwe, takie, jakie ma pod ręką
ot, zwykły obywatel wszelkich zjednoczonych unii
oto rewolucjoniści październikowymi w lipcu w glorii
zdobyli szaniec wakacji pierwotny
w kwiecie wieku zginęli ich adwersarze styczniowi
ale pokoju sierpniowych władców pierścieni nie utrzymali
w listopadzie październikowi rewolucjoniści uciekali już przed dekabrystami
lecz ci ich nie gonili do końca, nie dorzynali watah
– zmieniali za to kalendarze naukowo
znów śledzą wargi przywódcy: za miesiąc listopad walczymy już w październiku
– łaskami słynący wódz mówi coś o wolności klas i kast:
rewolucja to fakt już, teraz utrzymania zdobyczy czas
– choćby jacht rezydencję suszi – suszki surki szyki zyski, musimy
pobrać z sieci wirtualnych przestępców mentalnych dla mas,
pobrać niedźwiedzie AI z silosów propagandy dla mas,
pobrać cielistych dziennikarzy zimnowojennej frazy dla mediów mas – i trwać
ze sztandarem wolności wyzwolonych więźniów fetyszowych idei
wolni, wolni, wreszcie wolni, od adwersarzy, tak,
pstrykać palcami i trwać, trwać, trwać –
jak ona wolność sama, z nagą piersią, w bestiariuszach mitów
o czymś październikowym, co wydarzyło się w li..pcu
*Faluje wspólny ból*
Nadzmysłowe architektury czasu utraconego bezpowrotnie
zjawiają się na krańcach układu żeglarzy nomadów, solarnego i korpuskularno-falowego
wszystkie domy Gaudiego abstrakcją falujące kiedyś na mój widok w Barcelonie
oddalają się najzwyklej w techniczny uliczny byt
opuszczam najbliższych w nieziemskim szale piękna zadomowiony,
nowocześnie rozmywającym się linią horyzontu, jak w Prometeuszu
realnie galaktycznym promie zbudowanym ludzką ręką na wzór wnętrza mórz
z dna tej ludzkiej rodziny tragicznej w przestworza wygania mnie każdy ludzki ból
każda śmierć snu dziecka mnie spowalnia,
upokorzenia czcicieli planety zakrzywień też
mój Prometeusz jest ogromny, nie jak jakiś księżyc Wenus ale sam Canis Majoris
mogę budzić się w nim w różnych hiperbolicznych strefach czasowych
mogę rozdrapywać rany zabliźnione w innych erach nie zmieniając pierwotnych cięć
mogę zatrzymywać się w locie, rejestrując te zatrzymania w oczach, jak mieszkania
patrzę na oddalającą się Ziemię, a kruk współczucia szarpie moją otwartą ranę
w niej mózg a nie wątroba, jednak
w niej pamięć nieodpuszczona, notabene znów wędrowna
faluje wspólny ból planety mniej autentycznej dziś we własnym odwzorowaniu
ludzkich, jak moje, ciał zaprojektowanych przecież przez wodorosty i morza
*Miłość na Powiślu*
Lew Lechistanu położył się obok Pomarańczarki wśród Piaskarzy
nad dachami Powiśla zakołował smok historii, smok miniaturka
gdy zbliżył się do lwa w locie koszącym,
lew strącił go niedbałym ruchem łapy i runęła cała powieści konstrukcja
chmury jak sterowce Tytanki i Gigantki, a jakże, współczesności miniaturki
przesuwały się po powierzchni Wisły w refleksach dyrektyw obcych
na Moście Kierbedzia stałem wtedy powstańczo oczywisty
w swój płaszcz żołnierski zawijając jej ciało szkolne, Nimfy stuleci starożytnych
w moim wierszu o dziecięcym rozkochaniu, rozbudowanym w cykl elegii
Lew Lechistanu rozleniwiony wśród gimnazjalistów zaczytanych
wstał niemo jak pomnik, jak burza, która miała nigdy nie nadejść,
a potem nigdy nie odejść, ale nadeszła i odeszła, zaistniała
z prochów Warszawy zburzonej nawet spora Godzilla niewoli powstała
w panoramie Styki na tle odbudowanej Itaki, wydawała się mała
wyciągnęła ręce do sfinksa Lwa – mój żeś ty, mój przecie, odrzekł – precz
nad plażowiczami wschodniego brzegu zawisł dron gołąbek idei
poczułem usta dziewczyny na swoich .. ona też mnie wreszcie objęła rękami
ciemne samoloty gasnącej tęsknoty stanęły ponad miastem
bez możliwości wylądowania w sercach oczywistości
słodkie usta oderwały się nagle, wiatr zmian zepchnął mnie do rzeki
w wodzie odmieniony poczułem grunt pod nogami, podniosłem się,
dźwignąłem jak łuk triumfalny, stanąłem w szerokim rozkroku
trudu codziennego i siły nieujarzmionej naszego wiślanego ludu
marmurowym zwycięstwem zachłysnąwszy się po polsku antycznie
wieki niepewności spoiłem miłością wspomnienia i pocałunkiem artyzmu
Lew Lechistanu wcielony, jak milenijna salwa zaryczał we mnie
*Pokusa osądu brata*
Pokusa, jak ćwiek, pokusa, jak gwóźdź,
jak bolec stalowy, jak pręt zaostrzony.. w co, w oszczep
rozgrzany do czerwonej zawiści, rozpalony
w palenisku kuźni wieloboskiej
przedostatniego atomowego stosu elektrowni woli
na kraterze wyrzutu z Krakatau lub z Etny
sąd Józefa K., , że jest niewinny surrealistycznie
w nowych okolicznościach,
że sąd jego realniejszy niż sąd, który zamierza go skazać
do obłędu posunięta obrona Józefa K., Sokratesa, Pileckiego
do obłędu adwokata i sędziów półbożków
Księga Sędziów tego nie pojmie i nie wypowie
Księga Mądrości Wyjścia – już tak
pokusa tego świata pewna, jak grzech ostatni, bieżący, następczy
w osądzie skumulowana jak zemsta w DNA
impuls płomień drgnienie eksplozja erupcja ejakulacja
i w końcu eparchia samego zła, bo ja
– i ty, i twoje słowo prawdy rzucone w twarz
pokusa, jak góra lodowa – osądu brama wygnania
– łza sądzącego poniewczasie, jak Arktyka pusta, niezamieszkała
*W niszach apokaliptycznych*
W tych moich niszach apokaliptycznych, na co dzień
jest smutku niewiele, raczej zaciekawienia klaustrofobie
sonduję siebie samego w nieskończoności poznania kaźni
mając Sokratesa z jednej a Jezusa z drugiej strony wyobraźni
będąc tarczą swej epoki, a moja epoka to moja twierdza
stanę się kwietnym dla kwietnych, nagim dla nagich,
okrytozalążkowym dla okrytozalążkowych, ściętym dla ściętych,
wiernym dla wiernych rozkochanych, rozkochanym dla rozkochanych wiernych,
wszystkim dla wszystkich sobą zaciekawionych
w jednym aczkolwiek wierszu o paleologicznej
konfabulacji wolności kwiatów serc, wulkanicznych prawie
na wyżynach będących odwrotnością nisz
czuwam w apokaliptycznych niszach tych
czuwam z uśmiechem – zapamiętajcie to melancholicy
*Kolekcja figur ołowianych*
Ołowiane figurki żołnierzy z dawnych epok
ustawione w rzędach na komodzie socrealizmu
kolekcja ta koncesjonowana, o zmierzchu
nabiera nowego wymiaru prawie ożywając
figurki kolorowe tak są, jak barwne były minione epoki
rzezi rewolucji ludycznych
rzezi wyzwolicielskich
rzezi ratujących interesy klasy
rzezi wojen kampanii operacji wspomagających
rzezi potyczek partyzanckich z cywilami
rzezi czystek etnicznych
rzezi terrorystycznych
rzezi antyterrorystycznymi zwanych
rzezi głodu i ludożerstwa planowanego
rzezi wynaradawiania dzieci wrogów
błękitne i czerwone uniformy, czarne elementy uzbrojenia
popielato-złote tarcze, kaski, pałki i miotacze
grafitowe karabiny i taśmy z pociskami błyszczącymi
w sam raz dla okaleczeń i dekapitacji matowej
na podstawkach stabilizujących żyroskopowych
wygodne pozycje do ataku nawet tutaj
lekko pochyleni mordercy na rozkaz dzieciobójców
wyprostowani dowódcy, wodzowie, królowie
a pierwszy nie Herod ani Nabuchodonozor tylko Nemrod jakby
ideologowie i rozpoczynający rzezie prawowicie przynależne każdemu władcy
predestynowani autorzy absolutnych zwycięstw i rozczłonkowań ciał
wykonawcy pogromów i egzekucji karnych
zemst i eksterminacji bezbronnych z poddanych miast warowni siół
krew ścieka z komody w dół
szeregi falangi batalionów żołnierzyków się chwieją
zastępy władz panowań mocarstw i zwierzchności materializmu
zwyrodniałe od epoki kurzu
przesuwają się na krawędź swarzędzkiego mebla
sześciolatek przed otwartym oknem w lipcową noc
szepcze drżący wersy pacierza
pozostawiony sam w galerii przerażenia
*Sensualizm głupoty*
Zasadziłem wielkie pole lawendy
doglądając i pielęgnując doczekałem się jej kwitnienia
brodzę teraz w łanach fioletowych, pachnących, jak w płytkim morzu
zapach niebiański pieści nozdrza a łodygi szorstkie delikatnie łaskoczą łydki
we mnie i wokół lawendy faluje morze
rozdygotane uderza bałwanami w poezji rafę
pluskające się na niej natchnienia zmieniają się w szkarłupnie
katalpy zasadzone wśród krzaków lawendy
swymi liśćmi, jak uszy słonia wielkimi
naśladują żaglowce pędzące do Hobart na Tasmanii
spinakery zielone unoszą się w powietrzu,
jak flotylle na Mikołajskim i Śniardwach w sierpniu
roje motyli, pszczół i innych latających bajkowych istot
nad fioletowym tsunami unoszą się naśladując lewitacji idee
modraszkowate, paziowate, rusałkowa – te z Disneya filmów wyrwane,
rozgadane brzęczeniem niemym dziecinniejących ludzi
zachwycają, tak jak mnie empatii sentyment
na końcu świata snu Adama i Ewy posadziłem te gunery
ogromne gunery o liściach jak tarcza Achillesa
są ścianą snu i jawy, rozdzielając wyobraźnie bohaterów od rozkoszy zmysłów
brodzę w lawendzie z siatką na motyle
łapię jednak w nią nie rusałki admirały pazie żeglarze – istoty
z raf i atoli kwietnych, lecz rusofilskie bomby i rakiety
dolatujące tu czasem z ukraińsko-polskiego frontu
przychodzi do mnie moja królowa, ja paź wybiegam jej na spotkanie
czuły, jak owad, jak owad ufny
ona w koronacyjnej sukni i w złotogłowiu bierze mnie za rękę
i unosi do ust, podnosi ją do warg swoich przewrotnie
kobieta symbol wszechpiękności mojego poetyckiego czasu z poczuciem humoru,
tak wszechpięknie, tak nie niewolniczo, tak tu pierwotno ckliwie
zrzucamy ubrania biegnąc wśród lawendy otuleni ciepłym wiatrem
przybywającego lata w uśmiechu słońca i kwiatów
depczemy kłosy i trawy uprzedzeń, kwiaty i zalążki nienawiści
biegnąc skaczemy po wężach buntu i złości mokrych od strachu
skąd tu węże?, węże?, węże jakieś? cóż!, za kępami guner
wbiegliśmy nieopatrznie na autostradę, tutaj na prawym pasie płonie Tesla,
a obok Musk stoi z rękami założonymi na piersi –
o Adam i Ewa – krzyczy na nasz widok: w naszą stronę, hej
za nim stoi kamper, a w nim Noego dzieci w oknach: Cham, Sem i Jafet
z dala słychać ciężkie buczenie amerykańskich transportowców
wylatujących z lotniska w Rzeszowie na pomoc Ukrainie
a z bliska wycie strażackich syren, wozów bojowych OSP wyzwolonych zastępów,
z mocy rusofila Pawlaka, czekających niecierpliwie na bombowce z Moskwy
poromantyczny motyl: rusałka pawik w sieci sensualizmu głupoty
*Fluktuacje giełdowe na ten przykład w ego*
Stochastyczne determinanty poruczeń już ukształtowanej
na potrzeby innych duszy gracza losu
w ciemnokrystalicznych układach i procesach rozjaśnień algorytmu miłości
emanują eksplozywnymi wynikami niezakładanych z góry
stoickich potwierdzeń niejednoznaczności kategoryzmu
w logice sumiennej uznanej za pierwowzór uspokojenia
rozumowych niepokojów matematycznej nieoznaczoności
ekspresji powodowanej emocjami chwil rozpoznanych niezbyt przez alter ego
i nie statystycznymi nieuporządkowaniami aksjomatów przyjaźni
w trakcie eksploracji głębi zwykłego ja przecież probabilistycznego
*Zdrada, cynizm milczenia cnót*
Znudzony stoik szuka epigramatu podniet choćby i cnót
w eposów zalążkach, w wierszach, w dzbanach,
w obrazach czerwono figurowych posągów
jego poglądy wybiegają na ścieżki zdrady romantycznej duszy
by walczyć ze światem biedy sercowej nie ma ochoty,
a w sobie kształtuje usłużnego gada merkantylizmu,
jego embriona na dalsze lata
psychologia stoicyzmu w epoce świata umysłowego putinizmu,
może być klęską epoki lecz chwilowym zwycięstwem osobniczym,
nigdy wspólnoty, klanów, klas znudzonych przekarmieniami
klowni potrzebują władzy nad ludźmi przedstawienia wciąż
w cyrku organizacji międzynarodowych jakichkolwiek
stoik grzebie w trumnach antenatów poległych myśli
niepochowanych wciąż przedstawicieli
kultury dzbanów narodowych
kultury wąwozów szkieletowych
kultury popielnic obozowych
kultury kadzielnic cyklonowych,
lecz grzebie na niby
Wszechświat patrzy, mówi – czas zacząć następne zmiany
– wchodząc do beczki cynizmu zmilczenia sumienia
w koronie filozofów umyka światu bezimiennie namiętności zdrada
*Nieugrzecznione nieadekwatności albo przestrzeń postrzeżeń*
Zewsząd około ludzkie nastawione na czerń postrzeżenia
chcą zdominować jasną wewnętrznie przestrzeń dzieci
istotnie ludzkich w bezgrzesznej niewinności
ale ich wszędobylskie ukratki w oczach łobuzerskich
nie zawsze dają odpór protodominacjom złudy
jakby atomowe przedegzystencjalne wzruszenia
kory mózgowej Tytanów w pierwocinach Grecji chaosu
zaintubowały w komórkach światło czyste pierwotnie
zaszłościami świątyń pogańskich
zanim słońce zgaśnie organoleptycznie stwierdzone
demiurgowie dorosłości skosztują tej lepkiej substancji
naszości schyłku dzieciństwa niemistycznego
w ciałach powoli wypływających na zatoki pożądania o zmierzchu
waleczni acz poddani jutrzenkom doświadczeń
zwyciężając senności zanurzać się poczną
w nieczystych nieadekwatnościach drgnień powiek
zamianie ruchu gałek ocznych na mimikę nieugrzecznionych warg
w kołysce, ale już kamiennej nieuplecionej z wiosen lekkich
ale z aury dla cery i lotności samej
z lawy lata zastygłej w Propylejach beczek cynizmu i abnegacji
oraz uli materialistycznych atomowych ciężkości kosmetycznej
a gdy już zgaśnie słońce Wschodu wzejdzie księżyc Zachodu
przestrzeń postrzeżeń – dzień wrażeń pełen
wydłuży się we wszystkich kierunkach
graniastych łez dzieci z powodu niedopatrzenia za młodu
*Subtelności wyobraźni dziecka*
Ulepiony z niekomfortowych oznaczeń subtelności
mały kwiat wyobraźni dziecka,
zapłakanego motyla oderwanego od lawendy kwitnącej,
jego przyjaciół dozgonnych na wieczności chwilę
ach te łzy, te niedokończone zabawy
krawędzie świata realnego drgające radośnie
urywającego się nagle jak przepaść niezaspokojenia
pszczoły miodnej na polu gryki jak śnieg białej
wyobraźnia leci w ostęp skumulowanego urojenia
czerni strachu na końcu świata kolorów
a przepaść snu nie jedynie jest nocą rozumienia złud
noc nie jedyną jest krawędzią niebytu chwil
dla świata małych istot większych od bakterii,
nawet sekwencji białka ponoć nieodczuwającego,
po jednorożca i smoka ze wszech miar kosmicznego,
wyobraźnia nie nabiera wymiaru bezsubtelnego
*Alisfery a Bateau-Lavoir*
Definitywnie odhellenizowane progresywne ruchy społeczne
w państwach prawosławnych, są na rękę zromanizowanym
liberalnie służbom specjalnym, głównie ze Wschodu Europy
jej oczywista kiedyś tożsamość niknie powoli w zagraconych
magazynach Amazona, Alisfery dopełniają zniszczenia, a miał być sezam
odaleksandrowane prowincje Persji i Baktrii niegdysiejszej
prezentują dziś nie do końca zrozumiałe sztuki dominacji
ni to wojny, ni to religii, ni to handlu
w gestach tylko – mówią jedni, w rozerwaniach też – mówią drudzy
i to w przededniu odrodzenia Feniksa z imperialnych popiołów, który
miał być odwrotem od paruzji, znakiem na przyszłość gnozy
aleksandryjsko-indyjskie prognozy żartobliwej demoniczności bastylskiej
w okowach późno-ortodoksyjnych jednak zawiodły
niczego pewnego nie wykreśliły, i nawet się same nie wyzwoliły
zrzucono winę na monady i powietrza, by odwrócić uwagę
od języka Hetytów, który namieszał w rozumieniu pytyjskich przepowiedni
w senatach i gabinetach nowo rzymskich potentatów scjentologicznych
wygody bez sofistów, nawet z Dzikich Pól, z przedachajskich snów
za to z malarzami z Bateau-Lavoir, bez głów symbolistami Montmartre
choć nie na miarę Mallarme
*Osocza niebios*
Tak blisko osocza niebios
tak blisko ciebie to dobrze
Warszawa już nie płonie to dobrze
Frank już nie demoluje Wawelu to dobrze
moje serce nie wygania kosmitów z kościołów
blisko dziś na krwi płynąć do wysp ukochanych
a wyspy w powietrzu zawieszone inteligentnie
blisko dziś do chmur odwołać się płynących
rzekami jak srebrne odpady energii
zmarnowanej ekstazy w bitwie z życiem o życie życia
przeciw słońcu budujemy dziś świątynię słońca
przeciw słońcu radonem i radem składamy ofiary bogowi Ra
płynąc w krwi na krach z krwi
wśród niosących apokalipsę równości koni sztuki i ludzi wojny
gdzie na koniach nie ludzie ale nieba izotopy
gdzie osiodłane nie konie ale pegazy pamięci
to zimnokrwiste szkielety bez krwi zespolenia
to słowa bez słów symboli
to głowy bez głów przerażonych
a my na osoczu niebios płynący ku sobie
to dobrze
*Rafy kłamstw*
W mnogich kłamstwach raf pływamy
przezorne płaszczki, flądry, manty
nieruchomiejemy jak koralowce, morskie koniki, mureny
wszystko jawi się dwukolorowo w światłocieniu skażenia
czarne lub białe, cóż za rafa to zdradziecka
z wulkanicznego dna dobra i zła wyniośle wyrosła śmieci góra
pływamy z dwojgiem oczu, choć nie wszyscy
zmiennokształtni szukający pożywienia
zasiedlenia, zesztywnienia, zasiedzenia
a słońce prześlizguje się po powierzchni
prawdy tęczowej, jak ciemna strona księżyca
nie widocznej nigdy w dorosłości nie selenonautycznej
ciemna strona patrzenia dla oczu
nieścisłych półotwartych wielorakich
w sensualności domniemań poprawności
pływamy w labiryncie rafy, patrzymy na rafę
perspektywą rafy kłamstw wyciszeni
płyniemy powolnie ku pastelowej śmierci,
gdzie ciemność jest bliższa realizmem tęsknot
balastowe cienie zmiennocieplnych stworzeń
niepasujących tu do idei jej piękna dziecka raf
wciągają nas w groty zwątpienia podwodne
w skorupie patrzenia wtórnego z dna
widzimy tylko istnienia strach
– rezygnujemy z walki o klimat pierwotnych serc
*Alterowana subdominanta*
Zgoła naturalistyczny odzew alter ego
w liściach kutych na gorąco wzbudził manifest jego
w somnambulizmie ego jego senne tożsamości inności
ze światem mgieł sztucznych rozpylonych spokrewnione jak wizje
na policzki ja wpełzły nagle jak nowatorstwa pąs
a przecież mógł: b być za, a a nie przeciw
samemu sobie w człowieczeństwie
– on zwany przez siebie mechanicznie: silni my
gdy te ułudy heroiny scen przyszły do niego
konkretnie zza scen miłości i nienawiści ego do alter ego
znudzony snem samym powstał
odrzuciwszy świat bożonarodzeniowy zbyt pospolity
tubalnie zakrzyknął: vivat etos! vivat my!
strzelił z bata ogona i padł
twarzą w tłum ze sceny z buntem zjednoczony
zasnął nieromantycznie merkantylnie w
naturalnym błocie festiwalu w Bayreuth niejednym
bo wyglądał jak dziecię bez maski ja w pieleszy
*Landszaft*
Leśny dukt z leśnym skrzatem, motyw na kiczowatym landszafcie
a bracia Grimm huśtają się na buka gałęzi nad drożyną
nikną zaraz w nieprzekraczalnym gąszczu zjawą
jelonek, lisek, zięba i kos, takie dodatkowe
elementy w obrazie ostępu na zakończenie prologu codziennej nadzwyczajności
pomruki, pogwizdy, miny – braci zakochanych w tkliwej ludowości
dziecko słyszy w swojej wyobraźni nawet to, co ciche, najcichsze
widzi wszystko w oczach matki, wzruszonej księżniczki czytającej bajkę
matka wszystkich zabaw, gier, opowieści zmyślonych nieprawdopodobnie
kołysze chorego dwulatka do snu, do piersi przytulając księgę, a do oczu chustę
ów leśny dukt napełnia się stworzeniami mnogimi
z głębiny lasu wyobraźni wyżynającymi się, jak
bezustanny marsz pingwinów figuratywnych nocy księżycowej,
dziecko ufne, to wciąż najpewniejszy element dobra niezgłębialnego boru życia
przerażające zło w dziewiętnastowiecznej bajce przegrywające zawsze
to brakujący element snu współczesności
– brat skrzat do płaczącej w ciszy matki mówi z gałęzi buka półgłosem
*Rytualne dzieci Wszechświata*
Rytualne dzieci mniemanego Wszechświata
starożytne od poczęcia do realnej śmierci modernistycznej
w swych prawach niezależne i święte w swoich – jestem
składają ofiary nieistniejącym bogom, gdy przez chwilę
nie toczą wojen o – moje
tylko wtedy, tylko tak
rytualne dzieci Planetarian osamotnionych w – ja
kojarzą rybołówstwo z astronomią a dendrologię z meblarstwem
zadzierzgują aluwialne rolniczo interesy dla sztuki kostnej
za życie bogate kosztem innych
składają ofiary bogom, dzieci jedyne rodząc,
tylko wtedy, tylko tak
zwierzęta im wtórują, gdy o torturach zapomną wiosną
oni, a nie zwierzęta ufne zawsze
mały orlik krzykliwy staje w zenicie, jak sokół świąt
to niepodobne do niego w zimie
chociaż jest symbolem rytuału
rytuał pozwala wypłynąć z własnych delt każdemu
do światów innych, próżnią swą majestatyczną idealnych
zmyć błoto ego na środku oceanu węgorzy,
przed przybyciem do Ziemi Obiecanej Heliotarian
rytualne dzieci wybranych narodów
rozwijają sztandary na okrętach widmach i murach
miast, które staną się zaginionymi,
po przymierzu z jedyną fikcją – przyrodą
ofiary składane bogom powoli zmienią ich w feniksy
więc dżungle przedmieść i drapacze chmur
będą zbyt bajkowe na racjonalizm holocaustum
ulecą ku galaktykom Wszechświata po ludzku
ofiarnicy pomimo wszystko wczołgując się
do rzek tych samych wspólnych
chcąc uniknąć powagi zbytniej lub powszedniego smutku
przetrwają w ofiar – my
*Słowofilski ptak*
Z tych stworzonych jestem najszczęśliwszy
niosę w dziobie euforię cywilizacji
do gniazda lecę praw Polan skutecznych
stworzony jak każdy tu z niczego w polu szczerym
te pióra te sady te rozbłyski gwiazd w oczach i słowa
nie dość, że niknące w ech emanacjach świata nicości
to jeszcze przetrwalnikowo kruche, jak śmierci przemijająca łza
w elewatorach uczuć nawet nie zbieram ziaren swoich chwil
na co mi one, wiem, że beze mnie zasiew w grudce ziemi wiecznie trwa
a jakże, każdej, jak ja, ja najszczęśliwszy z zapachów, z kulek mirry,
w które zmienia się Ziemia, każdego uprzykrzonego upokorzonego dnia
stworzony z niczego, z prochu w proch przenikający w ciszy
dziobię sobie gorczycy ziarna najmniejsze, co
rozsypane poety ręką dają anioła moc,
który w locie nigdy ziemi nie tyka
a ja ląduję jednak na skałach wynurzonych z potopów
z gałązką mirtu zwycięstwa
ląduję czasem na księżycach książęcych ksiąg
ze słowem Bożym, choć nie istotowo, to zjednoczony jednakowoż
i jak kosmos trwam w gnieździe zasad ufny,
ten cywilizacji słowofilski ptak Wiślan, cokolwiek nadnaturalny
*Tabuny trojańskich koni*
Kumulacja rzeczy nieistotnych zapisanych – pychą
w deszczu rozpuszczane z lukru stopnie do chwał – znamienne
wiatr wschodni bezwzględny dla cisz uległych – sobie
w zachodach ukrytych, jak w piramidach grobowych
niosą bladoróżowe księżyce schodząc z urali świata na równiny puszt
kierują się ku żyznym pamięciom braci ożywionych szczęściami zamierzchłymi
w nieszczęściach dzisiejszych opiłowanymi
te deszcze, jak dusze skażone kurzem przez wszechnośne powiewy zemsty
rewanżem, gambitem odzysków wszelakich niechcianych dóbr – nierozpoznanych
oto kaleka, złowroga cisza wiatrów ze wschodów
ze wschodów, gdzie nie ma mów podniosłych słot potoków życiodajnych,
a tylko zatrzymane w przestrzeni pustej koszmarne ulewy szeptanego fałszu
zewrzyjcie szeregi za murami prawd, szańcami wiar,
zdecydowań i nieustępliwości w pieśni arii litanii
już z pastwisk snów, z niekończących się łąk lęków po horyzont
staczają się tabuny trojańskich koni na gąsienicach z mar
czambuły trojańskich koni – bez wojów, bez jeźdźców,
bez przesłań, bez historii:
o nie, są też jeźdźcy mistyfikacje.., są jak z westernu,
w płaszczach długich, w sombrerach, jak z mgły, z lassami czasu ostatecznego,
a może to tylko duchy dawnych pasterzy stad na niebie, czas nastał chwał?
niosą dla księżyców słońca, by zachód wreszcie oniemiał
w zachwycie piękna na szczycie góry tej,
jednej jedynej, która dlatego nigdy wulkanami nie zostanie zła,
bo zastygła w pychy własnych miast-warowni lawie
*Należności za głód i nędzę*
Jadą kolumny czołgów przez Ukrainę
rozgniatając plastelinę sowieckich należności za głód
czar odkupienia Kubania czai się
nie tylko w czaszkach scytyjskich wodzów
pochowanych w kurhanach Marksa-Lenina
przez Doniecki Kraj niesie się łoskot obracających się na kołach stalowych
gąsienic drapieżnych, jak dwudziestowieczna bezbożność
w czarnej grobowej ziemi szare zdobywców kolumny
pozostawią na zawsze czytelny ślad zbrodni
dzikie koniki Przewalskiego, za nimi Awarowie Pieczyngowie Madziarzy Tatarzy
tutaj mamy oscylanty secesji, ornamenty obleśnej umysłowej nędzy
nędza nędza nędza głód, ideologiczny samozwańców smród
ekspozycja śladów tępej zachłannej brzucha i myśli zagłady
potem znów łoskot gąsienic żelaznych inaczej machin Pandory
potem kroczące bose golemy Kremla, z gliny,
z karabinami na sznurkach, w porciętach z lnu, w hełmach z tektury
pretorianie czekiści ciężkości nieudanej służby,
zemsty za nędze, pędzą ku zagładzie własnej, imperium w dyrektywach
przyboczni oligarchów Kominternu osieroceni przez rajską mądrość,
ze stepów wicher, jak piekielnych orkanów tęsknoty
– za nienawiścią czystą w pieśni: My Proletariusze My Rasa
nieuchwytnie bliską ostatecznego snu w dzikości i nieokrzesaniu głów
– pełnych obsesji należności za analfabetyzmy i skrajności,
niewyimaginowaną kolektywizacją światowej nędzy zatrutych
*Tsunami sztuki wiar*
Koronkowe pałace dożów weneckich są, jak
wschodnich namiętności wewnętrzne sublimacje
w przepaściach dusz zachodnich skrywane
natężenie piękna w smoczych snach
oczywiście nie odradzało mitów w realnościach
skowytów wojen Północy
marsze w turbanach po placach i mostach
wielu greckich i włoskich miast
pozostawiły za to ślad oswojonych wielbłądzich stad
od wieków przemierzających święte ziemie Semitów
oj, jak brabanckie te okna w nadrealności holenderskich natręctw,
oj, także i wielkomorskich iberyjskich, cokolwiek odległych antypodów duszy
tej wyobraźni haftowanej, dzierganej, wyszywanej stale
przez wioślarzy zamkniętych pod pokładami zmysłów
oj, jak piękne włosy panien nordyckich rozwiane,
a panny w lustrach kolorów szklanych wizji wojów zakochane,
płynące łodziami Wikingów w jasyr turecki, wieżyczek, kopuł i złud
bezdusznych prób wolności prostej, niechcianej jak krzyż
tu nie ma miejsca na koronkowość architektury pustych słów
– rzecz – prosty głaz, takaż linia od serca do głowy wulkanu,
od hedonizmu jałowych fal nieuchronnie do tsunami sztuki wiar,
(element ozdobny – historii jaspisowy wiatr)
wiar po zielone latarnie kreacji wysp Zachodu
od hellenistycznej tęsknoty Faros cudów Wschodu
*Czerepy płonące emocjami*
Zaskakująco płaskie nekrofilskie spostrzeżenia żeńców
tych, co odpoczywają zwykle pod gruszą polną
patrzą w niebo Wschodu, widząc chmury, mówią –
ta przypomina husarza, a tamta rezuna, a ta Żyda,
ta hetmana, ta Lacha, a tamta Bajdę
żeńcy wracają do pracy, w rękach niosąc sierpy czarne
widły wbite pod wierzbami chwieją się od podmuchów wiatru
jeźdźcy burzy to barbarzyńcy jak zwykle
wpadają na chwilę, wypadają zawile przed Bohem nad Batohem
żeńcy podkładają się jak łany zbóż przed nocą wiary
uciekają na majdany przed samostijnym deszczem
narzekają na starostę staropolskiego, a to szkielet przecież
wiatr wyje – strażnice prawd daleko jak cerkwie w Ameryce
kościoły zawodzą złodziejską torturą i polnym bólem,
cmentarze kołują nad nimi jak bociany i żurawie
po burzliwych żniwach żeńcy tańczą w pożarze jak trąba powietrzna
pozostają płaskie ścierniska uroczyska jenieckie zboczyska
i czerepy rubaszne tylko pod nimi płonące emocjami
*Mniemania pożądania*
Zgoła rozrzutne mniemania pożądania
w ciszy pozornej zmysłów okrutnych
zesłane kroplami na listki mej duszy
niech nawet wiatr wojen myślowych
ich nigdy w głuszy emocji nie poruszy
trwanie marnotrawne w akcie oktagonalnym sensualistycznym
stworzeń minionych i przyszłych ich złudzeń
niech nawet rozkołyszą świtową przyszłość, gdy
przyjdzie zgubić mi drogę w tej głuszy relacji
same do mnie przyjdą, mniemania pożądania,
zawsze nowe, zawsze gotowe
na bezzawistną w nicości – miłość
*Jinjer na Łużnikach*
Zachodni Słowianin w końcu
w bieliźnie Goeringa, co prawda to prawda
i na pancernym rowerze OUN-M wjeżdża w Rad Kraj
rad nierad chwat z klucza frant, rzeczywisty postpunk
niewielu znosi fakt, że on ci ledwie skrzat,
ale za to z procą przekazu Seszea
a ta przecież
już obaliła na wznak jednego Syberii Goliatha,
co to niby soviet metal za absolut miał,
więc na nic ichnie Kill `Em All,
ani przyzwolenie na death m., ani „non servami”, ani monopol na strach
już z Zachodu ciągną liczne kolumny z wybranymi w grach
a na wozach wyładowanych lepszym metalem – growling i thrash
sława światowa demokratycznej Rusi w drzwiach
Jinjer na Łużnikach gra
*Pyłek i miód*
Nuklearne płatki róży i pszczoły czułki kosmiczne
są ewidentnie proporcami potwierdzeń
eksperymentów fizyka Arystotelesa z Materii
w jego tunelach aerodynamicznych, cyklotronach,
i przyśpieszaczach hadronów granicznych teorii
precyzja ciszy i skupienie minimalizmu w delikatności
udowodnione są jak dusza niebadalna fizycznie, sensualistycznie
nie widząc anioła poruszającego krzakiem róży – płaczą
zewsząd słychać zachwyty: ja, mój, ty, ach – westchnienie moje
nie widząc anioła unoszącego pszczołę – łkają
zewsząd słychać zachwyty i pienia: ja, moje, ona – serce moje
chociaż byś oddał je światu, jako własny dowód wszechmiar
twierdzenie, doświadczenie, wnioskowanie – marzenia lśnienie
nie udoskonalisz duszy bardziej ponad czar
a priori nawet zachwyt nie jest twój,
jak pyłek i miód
*Pod dębem*
Lekkie pofałdowanie listka, ząbki na obrzeżu zaokrąglone
i ten haft żyłek w zamszu, co niesie jakąś omszałą nadzieję
na przywrócenie wiosny w krasie, gdzie
lato sokami drzewa tętni pęczniejąc samotrzeć
w nich niestrudzenie, muskularnie, mizoginicznie wręcz,
jak puls wyznaczania azymutów patrzenia dzieci śmiałością,
byłych dzieci uśpionych przyszłością,
w oczach doroślejącej jakiegoś dębu zastanej ciszy,
niezbyt skłonnego kołysać się w takt mimikry
ptaków ukrytych w nim jak strach mimozy
strach, którego nie ma w prawdzie świętojańskiej przednocy
pod dębem listki traw przedrzeźniają naturę drzewa
dziewczyna przytulając się przykłada ucho do piersi chłopca
chłopiec gładzi jej rękę, jak gałązkę czule bezlistną
głuchy dąb tylko teraz bicie serca słyszy,
tylko raz, tylko raz na sto lat nieśmiertelnych takich wiosen
*Okres purpurowych ego*
Skostniałe w sumieniu drogi wodnych przenikań
zamarzające na kość, zwapniałe, jak tylko mogą być
dolomity krasowych porównań w ciemnościach serca Europy
oto nadworne smoki nadlatują od tronów Thorów zimnokrwistych
zioną ogniem, utrwalającym epoki półpłynne w koriach
chłód nie nadejdzie dopóki ludzie drwić będą z małp planety
świt nie nadejdzie dopóki ludzie kpić będą z losu
pokój nie nadejdzie dopóki ludzie zbrojni
najeżdżać będą jaskinie szkół bezbronnych adeptów,
gdzie dziatwa fioletowe, zamszowe jednorożce tuli lubieżnie
na rozkaz pani niezdecydowanej wewnętrznie
zamarznięte gronostaje na podołkach polityków pozujących nago
w lustrach okres purpurowych ego
trzęsą się skostniali dworzanie, lecz tęgo minami zasłaniają prawdy
o dzieciach i zwierzętach środkowej Europy tortur
umysłów cieplarnianych w słowach zaklętych jak lód
*Rabacje i konurbacje*
Korzystny dla eliminacji rabacji przyszłych, mój
schemat dociekań monstrualnych mrówkojadów
w mrówkowej aglomeracji, a te miasta, na krawędzi, jak Catalhoyuk
ach te miasta, konurbacje, konsternacje miliardów biur, bez kresu
wyprzedzam je myślą spalinową, w tył i w przód
lecz, gdyby mój nowszy, rączy skuter powietrzno-kosmiczny przyśpieszył,
dotarłbym jeszcze dziś do multiurbanizacyjnych wsi neolitycznych,
z pokojowego wczorajszego Ur do wojennego Jerycha dziś
po przejściach wirtualnych jeźdźców Apokalipsy z mędrkowania do nachalności
zewnętrzne nasze nieba już się przesłoniły, dymem różowym
zewnętrzne nasze słońca już się zaćmiły, karmazynem, jak epoki umysły
przepastne migotliwe ulice w hałasie haseł wciąż się zasnuwają
stagnacją ciężko pierwiastkową inteligentnej głuchoty
wysublimowanej z filmów o wielokrotnie, leniwie przetworzonych
nieodwołalnie, światach neochciwości, tak jak i w makiwary mak
w kanionach hippisowskich komun zgubienia
zapadam się we wnętrzu polis globalnego, jak Atlantyda w fikcji
myślę o swoim wzorze na siebie rozpisanym w Jonii
matematycznie pitagorejskim transcendentnie wynoszącym ja do nieba
a świat mega wieżowców w empirii my ruin z chlewa
do rabacji przyszłych w przestrzennej niepowstrzymalności
*Pierwsze moje doświadczenia ze Zderzaczem Hadronów*
Zderzenie w niskich poziomach aglomeracji – kraski z F-16
we mnie samym – statku kosmicznego obcych z sokratejską duszą Platona
w megalomanii – Iusticii ze sprawiedliwością
w brzozie – soku z zimą nie moją
w kubaturze wymiaru latynoskiego – procesu z analizą wniosku liniowego
w wiosce scytyjskiej – popielnicy z kurhanem szkieletowym
w parlamencie kałuż – łapówki z obskurantyzmem
w mediach – Medów z Partami
w profilu niecnego – podarków z agenturą zastaną
w niebezpieczeństwie skazy – pojęcia z ideą
w ostateczności duszy – logiki z nielogicznym odrzuceniem łaski
w cieniu – człowieka ze słońcem
w kumulatywności stosu – szpicy dobra z podstawą zła
w arystotelesowskim niebie podboju – myśli serc z myśli obłędem
w gdybaniu historycznym – murów obronnych z gęsią
w aglomeracji wysokiej – haubicy z tą samą kraską niosącą do Arki gałązkę mirtu
w dziobie pelikana – krwi kropli z fazą symbolu
w kubaturze wymiaru greckiego – herosa w walce z wiarą Schliemanna
we mnie kupczącego wyobraźnią obrazu – godziny sądu marszanda z pędzlem mistrza
*Supremacje bez ducha*
Akord supremacji niewdzięczność przeżytych lat
zdrzemnąć się można w koleinach ran,
akurat tych posypanych popiołem z Wezuwiusza,
jak lukrempudrem Renesansu
frywolnych sztuk supremacje kreacji jakichkolwiek miłych,
zmienione dziś w obły kształt poczwarek pozornej doniosłości
a tu porąbane sztalugi dni, pogrzebane, dziewicze zalążki kanw,
w sarkofagach na scenie ścian latami zwanych
freski supremacji letargów młodowiecza,
zawieszone obrazy mąk łamania wnętrz średniowiecza
i domniemanych odrodzeń barbarzyńców w likejonach logik,
nawet gajach nauk pogańskich, gestów w senatach,
tych błądzących we dnie pijanych sów
erupcja groteski z blizn, jak ejakulacja mądrości Ibisa
uznanego za boga sztuk Renesansu znów
dziś obce kraje supremacji niewdzięczności miernot,
stają naprzeciw emigrantów wychodzących
z ras, tradycji i religii, ale nie wojen swych
w kaolin zamierzchłości zastygłe płacze dominacji biednych mędrców
nad innymi umierającymi bez pokarmu ducha dum w starowieczu
*Aurora na wizji*
Słuszny sąd, słusznie prawi, słuszność w mowie jego
prawi to znaczy głosi pogląd o lepszych ludziach lepszych czasów
dawnych, przyszłych, rzekomo prawych
ale czy prawy ci sam on, nie odgadniesz teraz tego
co najmniej tysiącletni jest, co najmniej letni, co najmniej odwieczny
– tak przynajmniej mówi – ot, Aurora na wizji
piękny relief, piękna strofa, kolorowy obraz hieroglificznych znaczeń
– namalował on słowem sądnym proroctwo przeszłości
zachwyt na widok dzieła tego powszechny, nie zauważono sprzeczności
przyjemny widok profety, i retorycznych figur utajonej sofistyki
to znaczy raczej nie widok a ogląd estetyczny
dla odbiorców piękna statystycznych
od tysiącleci subiektywny, ale czy znaczy tyle, co milowe słupy?
ale czy zacny?, o narodu aniele! ale.. czy o sobie nie prawi zbyt wiele?
choć rozumu zmielenie następcze i wrażenie niesmaku
w głowie pozostaje twojej i mojej, to abstrahowanie jednoczy
w uniwersaliach wszczepionych przez matkę i ojca
– uniwersaliach czasem jakby proroczych
nabytych w wspólnotowych jaskiniach, szałasach jeszcze
figuratywnie objawionych naskalnie, potopem postrajskich nienawiści
ze szczytów zigguratów w pełni niezmytych
wypalanych nadzieją, jak dzban z tłustej gliny do cudownych rozmnożeń
sprzychylnia nie dzielenie pomroczy przemocy
na nieczłowieczeństwo mamutów łowcy i orkiszu siewcy w pełni już człowieczego
– jednego i drugiego w rozlewiskach Rudawy i Prądnika zbyt samotnego
to interlokutorom słusznie prawiącego w kampanii wyborczej wystarczy
*Piżmo propagandy*
Jęki zbyt potępionych, a potem płacze sofistyczne
zawiedzionych nie do końca
słychać zewsząd wydobywające się, jak zapach jakiś,
ale głównie z jednego otworu w środkowej Syberii
odwierconego do wnętrza Ziemi
wiertłem akademickich poszukiwań materialistów nieziemskich
wynalezionym w kręgach zaklętych, złem podszytych
skleconym z atłasu technologicznego
prawd robotniczych czarnych, krwawych, burych
pomarszczonych, skrzywionych, żadnych
te zewsząd jęki są do kupienia za rubel przysłowiowy
wydobywają się z głów propagandystów wciąż, i wciąż,
jak matrioszki, jedna z drugiej, aż do najważniejszej
mimika każdej jest, jak zbiorowy jęk
zmniejszający się wraz z postępami
inteligenckich przekazów z frontów wojennych
operacji chirurgicznych w tundrze osamotnionej wielkomiejsko
piżmo i jego zapach to jedno, co
organoleptycznie wydobywa się z odwierconego otworu Rosji – Agonii
piżmo wolich krajobrazów arktycznych XX wieku
ogołoconych, obnażonych, wyzwolonych na powierzchnię natury
skrajności naukowo upodlonych nazbyt
*Ostrokrzew w letniej porze*
Ostrokrzew w letniej porze i dzwoneczki
rodzaj erudycznej ekskursji ku nawiedzeniom świętych zim
i modlitwom stawów ukojenia nowonarodzonych cisz
w ostępie ogrodu pierwotnych odwzorowań życia
na wstępie do dziedziczenia bólu
ogniem kwiecistości naznaczasz toń nieuległą jak owocami on,
co prowadzi najmędrszych z wiarą, ku zmierzchom, ku szczęściom
a w nim świetlistości odległe i obrazy awatarów zbawionych dusz
cierpliwych o cierpieniu mniemających, że to
skrawek lądolodu konieczny, by
mamuty odpocznienia po wybaczeniach lądolodu pasły się stadami
a jaskółek wniebowziętych ciężkością porwaną z dachów okrywających dni
klucze lotne niebo przemierzały leżących głów dziecięce sny
stworzeń cichych po katastrofach dźwięków,
sny pierwotnych stworzeń, po erupcji brzmień ucinających dzień,
sny przebiegłe o świętach będących pylonami cywilizacji
wychodzącej z cienia kalendarza wtórności
wychodzącej z płomienia niejednolitości
wychodzącej z używki rozpraszalności
wychodzącej z walki ze słowem ust
wychodzącej ze zmurszałych rajskich pieśni ech
ogrodów ostrokrzewów zapomnianych lud
cywilizacji jego stąpającej po wodzie mocnej
zbawiennie, cichutko, jak po nieszporze zmierzchu hymn,
twój urodzinowy też
*Anturaże zemst*
Dekapitacja akuratności stoickich dokonana
w niestabilnych momentach pojedynczości smutku
w takim anturażu zemsta cnót wydaje się być okrutną,
gdy chodzi o sensualne naśladownictwo ze starożytności
oczywiście poza ideami, gdy chodzi
o jakieś Termopile niezdecydowania chrześcijańskiego
– po to służysz absolutowi, by nie drżeć
i w wąwozach Antysamosierry i na mostach Antyberezyny
zniesione kontemplacje więzienne przekute w akuratne
boje myśli ku ideom niekonieczności prowadzą, tak czy inaczej
nie znoś ich w poglądach, a nie znikniesz
w czaszce pustych swoich spostrzeżeń
dopóki żal niezmierny nie udowodni zbrodni
popełnionej na płaczu niedokończonym
przez matki żołnierzy popołudniowych sporów karcianych
kończących się dekapitacją nostalgii w krzyku zemsty
*Powątpiewania koryfeuszy imperiów*
Determinanty skojarzonych powątpiewań w jednym korcu maku
z determinantami rozentuzjazmowanych dogmatów
niosą przesłanie jedni każdego rodzaju abstrakcji
w matematyce przysadki mózgowej, choć onirycznej to
raz na zawsze uwolnionej z epikurejskiego sensualizmu
kocich zamierzeń sekciarskich rewolucyjnych głów – to
zawsze prowadzi do rzezi, a być może jednostkowo
skończy się na torturach
ambiwalentne skojarzenia uczuć w jednym korcu maku
z apokaliptycznymi wykonaniami gestów i mimik
powodować mogą i zapewne spowodują w okolicznościach wojny,
co najmniej niepewne postępy na linii frontu
w kierunku zamierzonej destynacji pierwszego miliona czołgów różowych
na przekór obrońcom twierdz przykrytych rabatami roślin rzadkich
w mimikrze swojej niekwietnych nanokwiatów afektu
i znowu być może, w najlepszym wypadku skończy się
na torturach zdezintegrowanych umysłów powiewających
nie osadzonych w czaszkach władczych szklanych
a wywieszonych jak sztandary na blankach murów
jednego z państwa predestynowanych do bycia imperium
w mniemaniu swoich sceptyków i ich koryfeuszy
*Pacyfista maszerujący*
Stracone nadzieje wędrowca, pacyfisty sennego
w koleinach czołgowych bose stopy jego
będziesz na wskroś przeszyty mieczem okrucieństw stagnacji
– śpiewały smoki lotne ekshumacji i szczątków –
ale wojny nie przemożesz marszami
wierzył, że znajdzie księżyc spokoju w środku słońca złości
szedł dzielnie przez niewinnej krwi bratniej potoki
po czaszkach zrzuconych z chmur przez odrzutowe sowy,
aż doszedł do bitwy ostatniej kubistycznej
stracił nadzieję dopiero w Megiddo swoim
otarł pot z czoła czarczafem zgwałconej
wyzbył się kokieterii patrząc na wierzby nad banicji rzekami
stanął w ostatniej bitwie, w pojedynku cieni raczej
cień wędrowca bez woli w pęd powietrza zakuty
z lutnią wzbudzającą samoistnie zapomniane melodie psalmodii
*Zamglone horyzonty przepowiedni*
Zamglone horyzonty przepowiedni znowu zaświeciły,
jak sobór przy Placu Czerwonym kolorowy,
ikoną: Jackowskim jasno widzącym coś, co dnia z Człuchowa
tak samo i to samo, co Putin batiuszka z Kremla
przed lustrem kłamliwej twarzy szatana – miny, pic
twarz jasna jak maska, jak wypowiedzenie słów – to nic,
jak bunty przeciw wiedzy – wszystko, to nic
otrzyjcie łzy pończochą czarną, z serca Noemi zdjętą
otrzyjcie łzy kłamstw z serc, jeżeli możecie jeszcze
w czasie wygłaszania przepowiedni Gołębi Pokoju twarz odwróćcie
od łamigłówek albo puzzli Syberii zagłodzonych dusz
od zórz bzdur wypuszczonych z Car Puszki
od szkieletów tunguskich meteorytów
od grzyba atomowego cud pięknej Car-bomby
od Marsjan Orsona Wellesa na Nowej Ziemi
wizjoner Stalin jednak nie dokończył Martwej Drogi do Igarki
nie dokończysz .. i ty
wizjonerze z puszki.. każdy
*Sztuczna inteligencja*
Zemdlałem, wyobraziłem sobie, że jestem nastoletnią Ewą w Raju
zobaczyłem logo Apple`a i konsekwencje matki grzechu
w Chaldei, w Kalifornii, w każdej kruszynie krzemu
potem smok wirtualny zabrał moje ciało
na skaliste zręby Taurusu na Księżycu
z nomady przemieniłem się w feniksa gier na grani zastygłego
ocknąwszy się w filmie hollywoodzkim zagrałem rolę pierwszorzędną
byłem robotem na Sokole Tysiąclecia w Wojnach Gwiezdnych
i dublerem Cruise`a w wojnach samolotowych Top Gun
ciągle dźwigając konsekwencje kobiecej natury
zmieniłem się wreszcie w Adama, cierpiętnika jak gnom
ubrany w garnitur Armaniego na odchodne z Raju
z mieczem podarowanym przez odwróconego strażnika Edenu
i procą z Puszki Pandory wkroczyłem do Pentagramu Maszyny
bezlistne drzewa z niklu symbolizowały układy scalone
a żyrafy na pustyni płonące stale, przenośnią perpetuum mobile były
pokonałem wiele schodów z litu i dotarłem do głównodowodzącego
w pełni sił fizycznych, jednak w sobie, a jakżeż, mdlejący
stanąłem przed cesarzem carów imperatorem niewidzialnych światów
i rzekłem: wiem, że spopielono Kapitol świata i Forum każdej Agory
w popiele odnaleziono piękne zielone jabłko ugryzione dwa razy,
lśniące jak diament Internetu
zemdlałem znów wewnątrz, lecz stałem wciąż w gorejącym krzaku buntu
patrząc trzeźwo w panteistycznych wyzwolicieli otchłań
skąd nadejść miała sztuczna, dopełniająca wszystko,
inteligencja bez ciała
*Szary koń trojański człowieka*
Szkarłatnie fioletowiejący pancerz chrząszcza na liściu drzemiącego,
oliwkowo bledniejący czub, pukiel piór na głowie ptaka przysiadającego,
świszczącego z wiosną głodną jak on,
uśmierzająco naiwniejący purpurą wpadającą w karmin
płatek róży wychylający się jako pierwszy z pąka lata
tej zwijającej się z bólu na ołtarzu bóstw długonocnych właśnie umierających dla siebie tylko,
pospolicie rozbłyskująca połyskiem seledynu grubo zakrytym wodą,
zmierzająca ku błękitom przebiegłości natury brzana, cud strumienia,
ciemnokryształowo-kraminowa ultramaryna faszyzujących fragmentów
kory owiniętej łańcuchem czarnych zamierzeń mrówek pnących się w górę łatwozmiennego drzewa
paleta kolorów zakazanych dla widzących tęczę w wiadrze z wodą
stojącym przed napojonym już koniem trojańskim szarym człowieka
*Sztuczność inteligencji*
Skonstruowane maszyny widzą siebie
nie tylko z bliska, ale i z daleka, jakby melancholijnie
przynależność machin do bladych poranków niedobudzeń
w niecności inżynierów przekornej
można porównać do rymotwórczych traw mowy
tych strof powstałych, ot tak, przypadkiem,
od tchnień wiatru rozkołysujących hologramowe łany
machiny bezbrzeżnie zaprogramowane mają
sztuczne robotyczne przeguby, jak stawy ciał ludzkich
mają sztuczne brwi i rzęsy fantomowe gigantów
nad oknami sterowni na mostkach kapitańskich,
stopy gadzie, zwłaszcza u egzemplarzy przemieszczających się
po powierzchniach niezbyt litych po słońca wschodzie
mają sztuczną krew golemową i to właśnie jest olej
organiczny mistyczny, przekłamany niezdarnie o brzasku
olej sączy się z maszyn a ślady zwątpień
pozostawia za nimi ociężałości posuw
oto emanacje bałamuctw inżynierów świata wyrafinowane
wydaje się, że natura w ducha pełnym słońcu
odzyska mityczną świadomość nieodwracalnych przewag
machiny, te Homunkulusy subtelne, w oleju zastygną organicznym,
jak dinozaury w ogniu wypalą pomnik błędów ewolucji
nie płonąc realnie, ale
świadcząc o sztuczności kłamstwa inteligencji
*Rewolucja panków*
Nasiona zewu buntu nosiciele siejcie –
krzyknęli nędznicy z zaułków świata
na wskroś okrutni w poprzek stojąc zhańbionych ciżb
z okrutnej z wyglądu mównicy przebogatych wylewów rzek
rzecze życia panek ich:
rewolucji czas, zemst czas i ekshumacji odwiecznych panowań
po scholastycznych załamaniach pogód w biegu górnym
publiczna owa mowa znów zagrzewa, do znoju, boju,
by z Mądrością Samą stawać w szranki cywilizacji,
tak, będziemy razem z nędznikami walczyć ramię przy ramieniu,
usta przy ustach, proca przy procy, kamień przy kamieniu,
zew przy krwi – panowań kampanie wyznaczą starania o ulepszony byt
i wkrótce akuratne osnowy mordów z krosien piekielnych
dobędą wezwani z niewoli centralnych rynsztoków
utkają kanwy śmierci pełne pięknych haftów utraconego raju
pragmatyka ornamentu prehistorycznego zjawi się,
jak idżma prawa kobiet, jak prawa dzieci na ołtarzach gehenn zdeptane,
jak wybraństwo osobników, ludów i ras skodyfikowane
zrozumienie przekazu scali motyw obiecanej ziemi
– tylko dla nowych świata, życia, w sobie panków:
nie ma przyszłości dla nowoczesnych miast światła bez walk,
wy nędznicy, ciemnych zaułków wymiatacze, w imię wiedzy, władzy, praw
– wzywamy wszystkich was
tak, panków cywilizacji nie minął czas, demokracji tak
*Stal na nożyce wiosny*
Pularda marcowej metody nie potrząsnęła byciem,
ani bytem, jako takim, ocknęła się na opak w stawaniu się
nie pofrunęła gdzieś na ubocze pór, nie wysiedziała wiosny jaja
dlaczego?, bo nie! i tyle – i nic tu po dialektyce
rzemiosł odmiennie wiosennych nie uznała
nie po heglowsku a po noblowsku, sama siebie wybrała
gdy twoje pierwiosnki nie zakwitną będzie to tylko filozofii winą – rzekła
a ty, bądź dobrym ogrodnikiem dla pierwocin i ocieplaj sobą świat
przesadź słońce i siebie na grzędy klimatu wiosenne
jeszcze nieokaleczone gradem spodziewanych politycznych zysków
niech sanie odjadą służalcze z zimą niechcianą sfingowaną
wywrotki ze stali na nożyce, zmrożone bezruchem niech ruszą,
niech dowiozą do Wisły niechcianość i niekonieczność, niech zrzucą
zapas cały grud raniących sobą delikatności świat, jak na mostach Marzanny
i po akcji niech zawrócą romantycznie pod wiatr ontologii
stagnacje posłane w gotowe martenowskie surówki wiosny, o tak
indyk w gnieździe bocianim już wychyla się, by
sprostać jeszcze zmrożonym porankom zbyt wcześnie dziękczynnym,
ogłupiałym, jak on nienastroszony wiecznie,
unikający właśnie nie tylko okaleczenia wiosną, by sobą być przez jakiś czas
*Stwarzanie*
Stwórz to początku gestem
ważne jest naznaczenie
gestem w miarę kreatywnym
przewidywalnym wyciągnięciem ręki
ponad chaosem głów i słów
gestem wnętrza sięgającego
po konsekwencje miłości
po konsekwencje przeżytego bólu
po konsekwencje nauk życiowych
po konsekwencje bibliotek rozumu
zakochanego rozumu – dodajmy
to w nim gromadzone są
nowe twoje byty
wszak nie boskie twoje atrybuty
więc to, co stworzyłeś
to tylko emanacja duszy?
*Exodus wiecznej szczęśliwości*
Sfrustrowane nieogrzane widma i rogate cienie
na mojej wyspie ostygłej wciąż szukają ciebie
jesteś jak smoła czarna we dnie a byłaś, byłaś,
byłaś mi nawet w nocy cieniem
jesteś teraz w niebie, jestem w tobie aniołem, nieba zjawieniem
oto sfrustrowane widma porzucają rogi koźle
i odgrywają role nasze, nas nieobecnych w sobie nagle
w karakułach sodomii powszechnej dziś niecnie,
jak marmury skulptury nagiej obcej subkultury
patrząc z nieba na ziemię wciąż widzę teraz ciebie we mnie
nas oboje, w nas obojga nie brak wczoraj,
pod dębami Mamre kiedyś, minaretami dziś
obojętność drwali w lesie cieni uratowała
wczorajsze pomniki nasze z dzielących nocy
a dziś maszkarony poprawności nie widma
stroją nas w solnej statui miny
w przeżyte czułości, jak w szaty olbrzymów
i zastygamy tam z nimi tak, na katedr czystych wspomnieniach
strażnicy wysp w cieśninach asfaltowych mórz
w sercach niedokończonej epopei nas
wczesnego wypatrywania miłości nieskończonej gdzieś
na krańcach zwątpienia w najwłaściwszy
exodus wiecznej szczęśliwości
*Westchnięty (Strona wierna)*
Skądże znowu ten wschód słońca,
w skojarzeniach w dobie pomostów Wergiliusza,
we mnie przyrodniczo-filozoficznym
pierwsze promienie gwiazdy mi najbliższej
liżą zmarznięte, drzemiące sosnowe igły
pod pierzynami lodowców pozaludzkich myśli,
westchnięte przez odległy, arktyczny wiatr,
z grymasem, uśmiechem, a ja
targany wyrzutami idei pytam,
skądże znowu ten wschód słońca
w obostrzeniach pojęć wypływających z głębi –
drzemki, z której budzę się po roku
– do odwołania kocham,
– do odwołania kocham gwiazdę,
co znika we mnie i pojawia się
zawsze, ku mojemu zaskoczeniu,
co znika i wyłania się poza mną nagle
wtedy przyrodniczo-filozoficznie wspomnienia
zmieniają się w koty-promienie
wyłażą one jak cienie
na drzewa wokół domu
jeszcze iglasto-białe, jak ja po roku
przespanym w stulecia swego ziemie
westchnięty już, a jakże
*Mądrość nieoswojona w kwiecie lotosu*
Mądrości nieoswojona w kwiecie lotosu zbyt pięknym
miłości nieokiełznana wiodąca na cnót barykady
zdrzemnij się we mnie kometo Saraj, wędrówko Rut, etosie Judyty
błądzące gwiazdy miłości spadają na serc pola święte
gdy mroczne hybrydy snów wdzierają się na mury bronione jeno
przez gęsi, nie przez ludzi upitych w katastrofie lęku, tonących wśród kier
będący matką ciemności osowiały marmurowy strażnik losu
znieruchomiały w kąpieli smoczej podyryguje
z orkiestrą zakochanych nastolatek lub matron
napalm będzie eksplodował przed ich idolami
na strony wychodzącymi z dżungli dojrzewania
unisono szepczący murmuranda, melorecytacje, medytacje
milknące na latawcach gubionych w sadach serc
na nich niosą się głosy Izaaka Hayesa wołające za Zuzanną czystości
za aniołami męskości, za Izmailitami grzeszności
też kochającymi piasek swoich wizji pożądań niezbadanych
przybierających kształt posągów kobiecych wiosny frywolnej nazbyt
*Zwiastun cudów*
Jestem fantastycznym wiatrem pustyni apokaliptycznej
wiejącym delikatnie, lecz konsekwentnie uroczyście
napinającym żagle wszelkiej kwietności
nie wzbudzam tumanów kurzu i piaskowych burz
widać mnie jak monstrualny tabun białych koni z oddali
wśród chmur z rozwianymi grzywami pędzących ku snom
kopytami z jaspisu spadającymi na marsjańską
przedludzką planetę bogobojności niestworzonych dusz
w pluralistycznym tłumie kryształowych zwierząt
w poświacie białej napieram masą ciał z niebytu stratosfery
na dziewiczą powierzchnię mitologicznej nieokreśloności planety
za mną wiatrem stukonnym leci kawalkada kluczy ptasich
z obrazów malarzy, z rzeźb alabastrowych,
z ulotnych wspomnień, nagich pragnień artystów
przetacza się armia lotnych swawoli i animistycznych rozbudzeń
zewu realnych bytów
potem w ciszy na saharyjską powierzchnię Przedeuropy pada
rzęsiście deszcz Magritte`owskich kropel magii
dzieci kulistych niemowlaków pierwszych zwiastunów cudów
ulewnie zatrzymujących niebo w pauzie stwarzanej miłości
*Ach te słowa, te słowa Adamie*
Ach te słowa, te słowa Adamie zapożyczone od.. , no właśnie,
wymyślone, nie..
pierwszym byłeś nam w słowie
rzekłeś, idziemy do bram
wolności, nie, nostalgii, nieuwagi, no właśnie..
nostalgia zabiła wolność pojęć w protosnach prostych nazbyt
emigracja języka lekce wygnała nas w przepaście natury,
ten bunt, to nie tak, ech, no właśnie
a to jej drzewo koronne dało chociaż łuczywo, tak ważne
paliło się, gdy pierwsza ręka pisała po ścianie mrocznej jaźni jaskini,
już nie w pałacu natury boskiej, no właśnie
na szczęście mur zwalony, choć bramy zatrzaśnięte,
Adamie prowadź przez gruz,
tylko ty znasz drogę tam i z powrotem, wstecz, od i do początku
ale te słowa, te słowa Adamie, padły, padają, no właśnie, po co?
przez rody, nacje, alienacje, plutokracje, predestynacje, przez nokturn
słabości, przypadku upadku, przez łzy
do źródła ciszy, bez słów już wstecznych
zdradź Adamie szczegół wiary tak ogromnej, zbyt na pierworodny byt, no właśnie
zdradź Adamie szczegół formuł, hasło, woli nie ma, to koszmary,
zdradź Adamie wtóry źródło cnót słów, odżałowanych dawno już,
nowych zasłyszanych, czyichś, skąd nasz ród
*Serce katedralne*
O Panie stwórz we mnie serce ogromne
nie klaustrofobiczne katedralne niebotyczne bym
zamknąć mógł wszystkie serca świata w nim
te uciekające w panice z miasta wiecznej tortury
te stwarzane każdego dnia dla bólu o świcie
i te niknące jak sonda zdalna ludzka w nadziei galaktyce
te rozszarpane eksplozją nienawiści nacji jakiejś
w cierpliwości miłosnej wyrzeczonej po kraniec, bym
ukrył łkania i trwogi, bym w budowli ochronnej
sarkofagu fizyki bazyliki praw grawitacji jednokierunkowej
stworzonej z obu komór serca mego przetrwanie dał
w niej światu temu wsobnie wyrzeczonemu
stwórz we mnie Panie serce świątynnie kosmiczne, bym
odnaleźć mógł inny świat w nim, bym opuścić ten mógł
będący promem tylko zgrzewnym ognia przenośnego, bym
zniknąć mógł chociaż poza wymiarem cierpień
jak żertwa łagodności w symbolu
albo w krwi świata idei bardziej przestrzennej
*Wymieranie i ocalenie*
W kolonii karnej koralowców karminowych skazanych na wymarcie
ukryty za wyrokiem boskim
nadęty głębinowiec ludzki szukający jakiegoś wyobrażenia
tegoż zapowiadanego mórz wyludnienia
płynę jestestwem płodnym nie swoim, w czasie, realnie,
jak cień obcej planety pozbawionej już życia
umocowany dniem codziennym w moim oceanie lodowatym ogromnym
topniejących trylionów kryształowych alg
wewnątrz duszy spętanego buntu koralowca kryjący obce ja
wewnątrz więziennego widzenia braci kryjący pogardę oprawców onych
zasmucony w kategoriach wiecznych pływów nie takich
urągający astralnym wpływom pływów, pomny klęsk
prawie przywódca piękny wypatrujący odzewu kolonii mant
ukrycia w głębi, machających skrzydło płetwami praw
prawie dobrowolnie w cieniu planety zamknięty na dnie oczekiwania
na symetryczne światło ocalenia w miłości, które wpaść może
poprzez wyjście ukryte sprytnie w złudnej tragedii wymierania
*Protobelfegorystczne emocje futurystów*
Zatrzymano pod napięciem zwykłe rotory wyobraźni napędzane zmysłem technicznym
to wszystko zaledwie tu i teraz w jednej jedynej komórce emocji futurysty
szkaradne są myśli turpisty, ale nie futurysty, romantycznego szaleńca maszynisty, więc
niech będzie, czekajmy na to, co wyniknie z rosnącego napięcia w technicznym odczuwaniu
jeżeli techniczna ekstaza tylko, to fajnie, albo jakiś prosty dźwięk katastrofy myśli
gorzej, jeżeli nierozpoznawalny zupełnie gwizd sześciokonnej lokomotywy śmierci
ale jeżeli brzydota zbrzydnie bardziej, pod napięciem, to surrealistyczny świat wojny,
nie, nie tylko słowiańsko-prawosławnej, ale też tej luterańsko-germańskiej
wychynie, nie tylko z jednej, ale z wszystkich europejskich komórek ropiejących,
z których piękno zostało wypchnięte jakąś namiastką perpetuum mobile zbyt leniwego odkrywcy
emocje na ery pozostaną już nie tylko mniej neoplatońskie,
a bardziej protobelfegorystyczne, proanihilistyczne, procelebryckie, probeletrystyczne
nic z wierszy tak ludzkiej Iliady nie pozostanie, tylko szkielet Hektora i czerep Achillesa
w ekstatycznym piasku kolebki homeryckości ukryty, by dla kolejnego odkrywcy nabrać znaczenia
*List przedleśny*
O czym to mi napisałaś? zapomniałem?
o nie, czy pamiętam, pamiętam!
wspomniałaś w liście tą piaszczystą drogę polną
prowadzącą do lasu
czule gładziłaś słowem ostrężyny przy niej rosnące
pustki dziś niewdzięczne mojej przeszłości
ja mam to pamiętać, spamiętać te wszystkie zeschłe trawy,
nikłe jak pamięć owa chwili każdej pieszczoty
tak, to kępki situ i zbrązowiałej turzycy
na łasze piachu złocistej znieruchomiałe
i ja mam pamiętać trakt ten
tak spieczony i wysuszony lipcem błądzącym,
jak my oniemiali w blaskach jasnościach zwątpień
wspólni przydrożnym jeżynom jedynie losów i rozstań
sami dojrzewający odmiennie jak nasze czasy
apokaliptycznie wchodzące z drogą do lasu ciemnego grzechu.
O czym to mi napisałaś? zapomniałem?
o nie, czy pamiętam, pamiętam!
zbudziłaś myśli moje somnambulicznie strwożone
literami z pni brzóz i sosen jak przesieka nadziei
poprowadziłaś za rękę przez zrudziałą łąkę przedleśną,
gdzie kończą się jeżyny czerwono – czarne
a zaczynają poziomki czerwone, a my, tak my oboje,
razem wchodziliśmy tam w cień naszych pragnień w zenicie
wiedząc, że za lasem niebiesko – czarne lata sześćdziesiąte
napisałaś jeszcze o tym jeziorze w kolorach tęczy,
nad którym średniowieczne drogi skupiły się w naszą plażę kosmiczną
niekończącą się księżycem, który zaszedł o świcie
nad pocałunkami natury ludzkiej
wieczyście tęczowej, jak zjednoczenie z Bogiem po uczuć potopie.
*Sztormy w głowach*
Zmowa, zmowa, zmowa
krewkich majtków szkoda, krewkich szyprów ludzkości
nów czasu kolejny niesie wzgórza sztormów w głowach
a nasze wolne myśli uspokojenia dziś
to jedyne tratwy Meduzy
stoimy na wodzie rozszalałej i wietrzymy podstępy,
wyuzdania, głupstwa, zgody oślizgłe, ośmiorękie
sąsiad sąd rozkołysał, rozdzwonił te głębie, te ostępy
sąsiad sprzysiężony z naczelnym magiem stulecia
a rewolucja natury pięty nam zwilża na otchłani rozkaz
zmowa, zmowa, zmowa
zdejmijcie kajdany mórz z księżyca
szyper stadny zawołał
a koniki morskie przechwał niepowtarzalności ostoją są,
więc się ostoją
stój na tej wodzie z nami w zmowie
z żywiołem pasikonika, natręctwem w uchu twoim lewym
bracie, kamracie, towarzyszu, lemingu
szyper odwieczny zawołał
ludzkość za oceanem, ludzkość na brzegach,
ludzkość w odmętach snu, ludzkość w nienawiści oceanie,
ludzkość na dnie
ludzkość to zmowa, zmowa, zmowa?
wietrz, burz, szukaj zórz, samotny piracie
krewkich pacierzy i gołębic nie
szkoda
*Cenzorzy*
Jakaż ta cisza smutna, jakaż blada i nikła
w krąg zachęt niezwyciężonych zaklęta
brzęczy monetą zła, jak upiór skrada się
po pocałunek czarowny słowa,
nieznośna z obaw o zapomnienie
a jakaż powszechność jej tym niezwyciężonym
jest skradaniem się w bitwie po jasyr
zwycięstwo, śmierć, sobą bycie
idziecie jak łanie ostrożnie, o wy bracia niedocenieni w pieśni,
by dom mój ogołocić doszczętnie z dostojnej niewysłowioności
macie jak dzidy uzgodnione z cenzorami ostrza
i plany jak tarcze prześmiewcze, co zaporę usłużną stworzą
z obrazów rzeczy bez słów, dla zigguratów kultu niewyrażalności
jakżeż blade te cisze, o jakże blade, trupioblade, łże
gdy wydajecie wyrok na moją Cykladę bóstw
jedyną wyspę wolnej uniżoności wobec pełni otwartych ust