Akwamaryn wykrystalizowałna policzkusłońce zrodziło pokójlekki dreszcz muśniętego stolikaszum wytrąconych falblask zalał akwariumduszą się rybypoliczek przy szkledusza morskawydobyta z wodorostówduża ryba biblijnawypuszczona z uwięzieniaze słowami– płyń po morzach i oceanachpotoczyła sięprzez pokój wprost w otwartebalkonowe drzwipromień uniósł niespodziewany darcienki pisk sopli za oknemmarynistyczna pieśń podróżnaakwamaryn rozbłysnąłtęcza pod choinką przed oknemusta na szybiezaśpiewały jak rybaw wigilijną nocpoliczek przy policzkulekki dreszcz cuduintaglio wyzwolonejkamea wyzwoleńca
>>>
Węgiel drzewo liśćptak przestworza wolnośćjabądź ze mnąleć ze mnąskacz ze mnądo szybu kopalniw ciemność własnej duszy,która zapłoniejak węgielzapewnediament prehistoriizajaśnieje jutremogień płomień dymprzestworza Bógmy>>>Ledwo nastał dzieńa człowiek otwierając oczy rzekł– to jest dzień ostatnidlaczego ostatni? – odrzekł człowiek drugialbo to ja wiem?jak tak czuję, jestemprze-ra-żo-nyprzerażeniem moim jest materialne światłozobacz – tam wstaje słońcetam świeci jeszcze księżyci nad horyzontem wciążmoja betlejemska gwiazdaoblewa mnie łunąa ja ani pasterz ani królani polityk zdobny animator szopekustawiony w okienku sławyledwo gipsowa figura w stajencez kredensu zielony wyświetlacz komórkii jeszcze czerwone światełkouśpionego na ścianie telewizoraświecą na mnieboję się, że są to duchy świata materialnego,który nie istniejewięc – to jest dzień ostatni– rzekł człowiekdla istoty niebędącej aniołemtylko dzień się zaczął– odrzekł człowiek drugiale mój strach się nie skończyłnoc tylko go skryłajak w bajce w bezkształtnym płaszczuteraz wybuchnął jak płonący modrzeww krainie kości i krwiczłowieka prze-ra-żo-negopo skurczu okai płonie solarnie, wodorowo grzesznygeotermicznie, nieokrzesanie śmiertelnypodpalony przez świat pierwotnyoto ja człowiek wilczego strachupozbawiony wiarybez wytchnienia dla snuczekający, nasłuchujący, rozedrganyprze-ra-żo-ny brakiem brzaskupoświaty i rozbłysków poza słońcem i księżycemstale spodziewam się dnia ostatniegoja tak czujęw galaktycznej perspektywie pozawymiarowościbez końca i początkubez strachu nie istnieję
– rzekł człowiek
ale dlaczego? – odrzekłnieczuły człowiek>>>Ze stopu magnezu i manganuwykonany w komórcez dodatkiem węgla i krzemusiny amuletartefakt jak gadżetznak nowego wieku nowej eryfigurka jak figurkainterfejs raczejcoś bardziej nieokreślonegowyjątkowej pięknościinnowacyjnie kształtnew wymiarachaczkolwiek abstrakcyjnie ulotnew zaokrągleniachcoś wyraziste w połyskachlekkie twarde oddającemodlitwę aurę wyznańmiękkie niegrube jak to ikonaznak nowej kulturymaterialnej lecz zrodzonej z ideiwykluwającej się uprzedniow gniazdach doświadczeń bolesnychcoś skupione na wyrzutach sumienianieudanych osobniczych zamyśleńpiktogramjak nowe oknozupełnie nowe słowopoczątek języka nowoludzipierwsze słowowypowiedziane w nowy rokzaledwienowy rokniewiniątek
>>>
Odludek wizjoner– mówili na niegonatchniony dziwak– szeptalitaki jakiś niedzisiejszy, nieżyciowywciąż oskarżający obecne dnibędzie w przyszłościsamotnym żeglarzem albo wróżbitąobserwował ptaki i niebonieustannie zadzierał nosanawet miał zamiar zostać kapłanem astrologówfakt – od ludzi stronił pysznychfakt – sam się nie pyszniłgdy władzę zdobył absolutnąotoczył się prostaczkamiz ptasimi móżdżkamipozostałych poddanych został sędzią i katemz wyroku gwiazdwyczytywał im przepowiedniejak wyroki śmierciwszystkie się sprawdzały
>>>
Bo boli ząbbądź gdziebo boli krtańwe śniebo boli pierśna jego dniebo boli jaźńwe mglegdzie ząb – w jaźni?gdzie jaźń – na dnie?a gdzie ty moja mgło– w boleści?ust otwartych nocąbez tchnieniamoja mgło śmierci
>>>
Twój pełny skanza wszelką cenęultrasonografia prześwietleniecokolwiekjakieś remedium na sfinksaniezbędne od zarazw prasie tebańskiej już pisząo czymśco ukryte trwa w tobieprzyczajone nieodgadnionekoledzy zawsze powtarzali– on coś ma w sobiepolicjanci i sędziowie systemukiwali głowami– coś w nim podejrzanego jesttomografia w maszynie kosmiczneji wiwisekcja potrzebnew stanie nieważkościrozpytywanie rozeznanieanaliza złości i kościwejrzenie w psyche, soma i poliswe wszystko– niezbędne od zarazrodzice z lubością patrzyliw twoje oczy w kolebce– cóż one kryją?potakiwali sąsiadom mówiącym coś o Hydrzei biały jastrząb wyfrunął z nichprzed bitwą z moskiewskimi pacyfistamipo zakończeniu misji w Mezopotamiimachał skrzydłami intensywniezawieszony nad jednym miejscempotem zerwał się i poleciał w bokgwałtownie uderzył o murna ścianie zakończywszy żywotco oznaczał tak dziwny ptak?przed czym uciekał?nad twoją trumną pochyliły się plemionai znowuktoś wyrzekł te słowa– popatrzcie na tę twarzcoś w niej jest zaklętegoniesamowitegoczy to tylko oblicze człowiekawyrazistego?czy sfinks rzucił się w przepaść?teraz sekcjaoby nie było za późnoczy sfinks przeraził się człowiekabędącego odpowiedzią na wszystko?oby!
>>>
Można wyręczyć się onomatopejąmożna chrząkaćschodząc po schodach popularnościpamiętacie też te sloganyskręcone ze śmiecilub wygrzebane na wysypiskach słówkonglomeraty zasupłanych przemówień nicienimożna próbować za dzieła uznaćpochrząkiwania teoretycznie pomnikowychodlewów, które nocą w centrach miastw okropnej męce ustusiłują przypomnieć światu swoje schorzeniai upodlenia w psychicznych niszachmożna słuchać tych brązowych niemotto jest udawać, że słyszy się jakieś ideew śpiewie tłumu zerkającegomijającego ich wybujałościJest też inny sposób na oddolne rozsuwanie wierszyw kreśleniu z przygodami szkicówdzieł beletrystycznie zwanych rymowankaminatchnionychomijających śmietnik duszy bełkoczącej manifestacjezaprzeczeń dobrato czasem jest dramatema najczęściej tragikomediąwideo-domofony na budynkach przy głównej ulicytoż to amfiteatralbo arabskie targowiska różnościto może być tam samodzielnym przekazemjako że mruczenie gwiazd na wizjijest zachwycające dla tamtejszej publicznościpoza treścią sformowane dla amfiteatrów Kartaginydla ludzi w maskachna widowni a nie prosceniumoborana Kartagina czołówek wszystkiegoprzyjmie każdą formę jak kot,którego się nie wyżyma w Zalipiuna scenie w świeckim Krakowie zwanym Zakopanymna razie jeszcze góralskimmożna na fortepianie schodzić nad Wisłęi na trąbce piąć się na Wawelale po co?dramat to jest dziś muzealny eksponatw wierze w finałową tragedię nie ma formyekspresji i eksperymentu tak jak iw ekskrementach ekspertówbyłych sekretarzy dziś prezydentówco walają się w publikacjachich eksżon
>>>
Niech się znów obudzi pierwsze słowow tobie w nassiostro, bracie, swacie, primadonnopopatrz pomnikowy wieszczuna ten obecny wspólnotowy tłumtłum czysto polityczny panegirycznyto totem miasta-państwanie ma w nim twarzy ani słówtylko chaotyczne rozbryzgi-jęki z lustertylko obrazy-wrzaski z plakatówwięc zawołaj z attyk i wieżej hej kumoszki, bankierzy, jadownicy, dyrygencistop karieromstop klakieromstop kelneromstop tancerzom i cyklistomna urzędach wyższychstop oracjom i laudacjomze słów prawd wdówze słów prawd sierotze słów prawd samobójcówa gdzie słowa idee pierwszych Piastów Sumeru?a gdzie słowa piramidy bogobojneznaków wymyślonych w łużyckiej Hattuszy?w zigguratach ledwie z mułu aczdo gwiazd wyniesionych ażlecz myśli a nie muł sięgną po ich blasksłowo wzniosłe jest prawdziwebo nie ma ważnych nieprawdziwych słówmierniku czujniku ścierwnikuplemienny gazetowy ulotkowy bilbordowywięc obudź się pod cokołemkiedy spadają gwiazdyna ostatni napis etnosawejdź na ten cokół i wykrzycz do gwiazdcokolwiek człowieku cokolnyGąsko Stasiu nasz
>>>
Był sobie raznad brzegiem morzaniebieski głazledwo zdążyłemdookoła obejść gogdy fale dziewczątwdarły się na lądgłaz błękitnyotoczyły zewsządwskoczyłem nańraz dwa trzyniespodziewane tsunami sięgnęłotylko moich stópgłaz oderwanyod rzeczywistościuratował mi życiei sakwęz sympatycznymatramentem do sercoraz rylcemdo diamentówwyryłem nimw policzkach swojej twarzyobraz kamieniana cześć pianyfal i błękitumitycznego zaledwiebytu
>>>
Zaniemówiłem siostro!ot tak, z wrażeniaoch! ach!jakżeż ty wyglądasz cudniesiostro w wierzew naszą miłośćtwoje skołatane serceponoć odwrócone już na drugą stronęjak mojeprzenicowane latośponoć twoje włosy rozwiane na zawszejak moje myśliprzed tobąjuż nie mam nic do powiedzeniasiostro w wierzew nasze życiebądź ze mną niemowąw drodzedo wieków fal raf zórzświatów i zaświatóww ciszy, bez słów westchnieńoch! ach!jakżeż ty wyglądasz cudniewciąż
>>>
Według mniekręci się ten świat jeszczewyłącznie poruszanymniemaniami i domniemaniamina sworzniach, rolkach i piastachwystruganych z gęgorośla szorstkiegorzadki to materiał w przyrodzieożywionej wcześniejdla mnie władcy stworzeń nierealnychkręcenie wciąż jest bezprzykładneale przecież świat już nie tenjak mniemamroślin zamiennych brakgęg za gładkisworznie stworzeń marneto i obrót marnygdy świat wyjdzie z założeniaże nic się już nie da skręcić lepiejwtedy to ja zacznę – o dziwo– w przyrodzie i nie tylkoprzykładnie – na nowoporuszę wszystko ab ovoprzez siebie stworzonymizupełnie nieznanymi ulepszonymimniemaniami osobistymiszorstkimi jak moja chrypagdybiącego ojca chrzestnegoi kręcić będę ad mala
>>>
W bitewnej wrzawie wyrwanez piersi sercai słowa z gardełmilionów solidarnychna barykadach wolnościwszystkich poetów marzeniasą jak ręce wystawione z mogił,których nie ma na cmentarzachale są za to w chmurach na wiekiręce, które pochwycą i podźwignąkażdego osuwającego się w przepaśćludobójczych wykluczeń
>>>
*W imię stabilizacji*
Tędy droga za mną bracia kozice i muflonyjest w nas wiara i ogień skocznychoć nawoływań i cierpkich słów wypłakany czasminął bezpowrotnie jak burza na szczytachw imię przyjaźni i walki w snachze zniewoleniem stania w obojętności kuźnicachz torturą kucania na piargach komercjizwisania na linach wyciągówśmierci odwiecznych prawspadania tylko w monitorach nierealnych limbi programów Ekoniech się więc knury pną do górysamotniew agencjach aprecjacjach atencjachmy niea więc teraz wraznie, ku szczytom spowalniającym wiatrku przełęczom, tędy!teraz marsz ducha maratoński bohaterskistukrotnie błogosławiony męczeństwa pomniknaszych stad podniebnych postawimy jak niktw imię stabilizacji przyrodyna płaskoniżu pradolin
>>>
W słowotoku oczyotwierają się i zamykająusta szepczą, mówią, krzycząniemobrwi się marszczą, ręce gestykulująw słowotoku gdacze kura, gęga gęśniemoskwierczy bekon i pohukuje lotna maszynanic nie przerwie słowotokużaden liść historii i mistykispadający samotnie na łan grykiz szelestembo ani gryka nie jest rzeczywista ani liśćjest pierwotnia samotnisłowotok dookreśli elokwentnegomuchomora, krasnala, piewcębez interlokutora mchowegolas, samotnia, Baba Jagai mały bohater pozytywnyw słowotoku zadrapane policzki i brodabohatera bajdurzącego nad śpiącą królewnaprzestał gadać, gadać, gadaćpocałował ją wreszciezobaczył całą we łzachoczu otwartychpowrócił do prawdziwie męskiej postacizamilkł na zawszepod przyłbicą, kapturem, kaskiemjak był zaczął niemą krucjatątak skończył dźwięcznie modlitwą, zaklęciemw przepaść małostkowościstrącając Jagę
>>>
Żeby było bezkarnie i pustoabsolutnie przestrzenniej i krańcowo wolnościowowcześniej ktoś musi zadbać o koloryi wyprać z nich rojne jak mrowiska centra miastpełne reklam skwery i ulicewielkie defiladowe i wiecowe placeŻeby na wydmowych kompletnie szarychkrajobrazach posturbii ginącej w pustynnym pylemożna było dojrzeć nomadę wędrującego samotniew spiekocie dnia jak juczne zwierzę odłączonez karawany izmaelskich kupców –wcześniej ktoś musi wyciąć puszcze i dżunglespychaczem zepchnąć do wąwozów oazyprzeorać buldożerem ogrody botaniczne i rezerwatyzbezcześcić sady i centralne parkiŻeby było bezkarnie i pustoabsolutnie przestrzenniej i krańcowo wolnościowozanim zostanie uruchomiona kameraa reżyser da znak i ktoś powie– klaps, scena sto ósma, film o samotności:egzystencjalisty w kościele bez Bogabezrobotnego licealisty bez maturywypranego z innowacyjności ludzkiego łachmanuinnowiercy mieszkającego w beczce obfitościuzależnioną od szukania muz śmiercii usprawiedliwień upadku człowieczą zjawędyrygenta wyłącznie pogrzebowych marszypodmiot zaniechania protestowania aż doniszczenia wewnętrznych światówwreszcie człowieka bez ducha i poetyckiej wiary w siebieŻeby było bezkarnie i pustokrańcowo wolnościowo i absolutnie przestrzenniejwokół takiego miejskiego troglodyty posturbiiz tulipanem w oberwanej butoniercew cylindrze bez denkaprzemierzającego puste ulice na szkielecie technicznego wielbłądaŻeby esteci filmowi zachłysnęli się do końcaBezosobowym Absolutem –ktoś musi usunąć ostatnią przeszkodę– wciąż widoczny w tłumie szarego miastakolorowy pomnik Boga
>>>
Waga problemutwojego jest jaka?jest noc niby nie widać problemunie widać wymiaru, obiektywu i kliszylecz oczy to nie wszystkobywają natchnienia nieświetlnei oto nowy problem jestskrajnie odpowiedzialna troskalub niebotyczne góry wyostrzonych zmysłównie do przebycia dla fali gdzie twoja oczekiwana spójność jaźniw krwawej serca łaźni?nie ma czekana, butów i rakówdla zmysłów i sercnie zdefiniujesz problemuto tak jakbyś oczekiwałporażki społeczeństwapo śmierci Zbawicielachociaż w głębi zwykłego myśleniawiesz, że inaczej jestbo zmysły pryskają jak meteoryprzy pierwszym widnokręgu apokaliptycznego dźwiękui drugiej linii obrony kosmicznej fatamorganya rozum stoi na tej samej wadze co ból bytutest wygrywa neurasteniaale egzamin zdaje z ciała ciężarusokratejska cierpliwość torturowanego Bogaczekanie na śmierć jest twoim żłóbkiemwpatrzony w widny kres nocybezkresnejniedożywiasz świtu i ulgi poznaniaodetchnąłbyś schodząc z wagi świataale rozum na niej pozostałi stąd twoje problemy
>>>
Ile trzeba mieć lat,aby wszystkie kobietynoszone od młodości w egzaltowanym męskim wnętrzujak medaliony gwiazd powracającez przeszłości emocjonalnej burzy postnuklearnejstały się tylko porcelanowymi figurkamijapońskich gejszpomalowanymi w żywe koloryco wprowadziły się na górną półkę kredensu?Ile trzeba lat mieć,aby wszystkie kobietyukryte we wnętrzu spełnionego mężczyznystały się zaledwie jedną białą figurką Wenus z Miloustawioną na okapie kominka?Ile lat trzeba mieć,aby wszystkie kobietyw męskim sercu chłodnym już jak kometa zatrzymane miłością na łut czasu w gramie materiistały się zaledwie jednąNefretete, Giocondą, Primaverą,Primabaleriną absolutną, Dianą,Afrodytą, Florą, Mają nagąi Ewą przechadzającą się wśród paproci raju lub z fal wyłaniającą w macicy perłowejdepczącą owoce lub muszle niezapomnianych wspólnych chwil,ozdobą sentymentalnego bezzmysłowego salonu pamięcii jego wzniosłym znakiem rozpoznawczym?Ile trzeba mieć lat by boskie piękno wszystkich kobietstąpających przed mężczyzną zmieniło się w jednegoczarownego motyla szacunku?Zapewne trzeba mieć – nie mniej niż osiemdziesiąt osiem a najlepiej sto osiema może dokładnie tylko tyle co umierający Platon i Deotyma!
>>>
Mam przed sobą własną samosiejkęnawet i to co jest w jądrze komórkigen ludzkiej godności i chwałymam siejkę siebiewłasnego przekazuco zahacza o wiecznośćjestem w niej caływ płynach ustrojowych i cytoplazmie neuronówjestem zaczynem kosmicznej ludzkościnie marzeń jej, nienie myśli i nie uczuć, niejestem w samobycie nowejistoty niewymyślonejziarnem, lotnym nasieniemmam przed sobą okruch samobłękitu i samonocyi już w wizjach kiełkuję wokółopadając, obumierając, zmartwychwstającto samosiejka wigoru,co jak samba taniec żywiołujest ruchem dłoni, rzęs i oczurytmem woli pulsującej w trzewiachw skondensowanej formiew kropli energii duchanie, nie kropli, tylko zaczynie ruchudrgnieniem mechanizmu startowego, też nienie rotor to, napęd, sprężyna czy potencjałto siejka sama we mnie nabrzmiała ciszą i głosemstrachem tłumionego japorywana przez wodę i wiatrodpadająca w glebę, gdy już czaswdeptywana w nią przez niecierpliwych ludzii wręcz dzikie zwierzętajak wykiełkuje i wzejdzie cała z ciałato w blasku pioruna zobaczysz co to za jednawzejdzie z niej początek mniepoza cywilizacją tkanek walczącychczłowiek nowy z nilowego zaczynuwznoszący się w chmury galaktykzastępując ginącego staroczłowiekaprzekazu bezznakowego
>>>
Wśród bydląt urodzonyw nędzne szmaty przyodzianywyruszyłeś z zapomnianej mieścinybez trzosa i zapasowych sandałówtylko z laską i w jednej sukniZiemię przemierzyłeśidziesz przez wieki i tysiącleciapotem zatrzymujesz sięi pozostajesz tak za bramąpasterz końca czasówwszystko zatrzymuje się razem z tobąwszechświat wstrzymuje oddechi zamiera przed ścianąale nasze wielbłądy idą daleji przechodzą przez ucho igielnewidząc je już po drugiej stroniezrzucamy swoje bogate strojekapelusze zdobne w pióra ptasiezsuwamy buty z krokodylej skórystrząsamy płaszcze aksamitne z plecówbłyszczące kamizelkiodwijamy słuckie pasyzdejmujemy spodnie cekinami haftowaneodpinamy diademy i obroże z diamentamirozpinamy bluzki Armaniego i Dioraodkładamy torebki Prady i Vuittonaściągamy z nadgarstków drogie zegarkia z palców pierścieniezrywamy z piersi odznaczenia i medalealealealeza późnoniestetyjuż jest
>>>
Fabryka składuje a nie produkujezadajesz sobie pytanieczy to jest fabryka?Mózg gromadzi a nie wymyślazadajesz sobie pytanieczy to jest mózg?Refren: pytasz, błądzisz pytasz siebie najbardziej błądziszCiemna istota nie jest istotą lub nie jest ciemnązadajesz sobie pytanie –czy ona jest mną?Świetlisty punkt nie jest otoczony ciemnościąlub wydaje się, że widzisz go mimo tozadajesz sobie pytanie –czy jestem przed sobą czy już za sobą?Refren: pytasz, błądzisz pytasz siebie najbardziej błądziszKarty i szklana kula pokazują, żeludzie ziemscy są bez przyszłościzadajesz sobie pytanie –kim jest Cyganka, co to wszystko znaczy?Organizacje międzynarodowe i ich przywódcywyznaczają cele i wytyczają drogizadajesz sobie pytanie –co ja tu robię, w tym ich złudnym świecie?Refren: pytasz, błądzisz pytasz ludzi najbardziej błądzisz>>>W kierunku przejrzystościprzejrzyści lecz nie do końcaczołgamy się w sztolniachprzeciskamy w ciasnych korytarzach grzechuna zakrętach życia ochlapywani błotemidziemy zatrzymując się nad urwiskami kłamstwchwiejąc się, potykając przed upiornymigórskimi rozpadlinami występkówta grań pod nogami to nasza ostatnia szansagrań co przełomem jest epokkolejnych naszych nieprzejrzystychpełzniemy nią po omackujak aniołowie uduchowienijak aniołowie świetliścijak ludzie przezroczyścilecz jakby nie do końcachwiejąc się, potykając idziemyw kierunku przejrzystościco jest jak cel walki z samym sobąjest w nas coś co nie daje się prześwietlićżadnymi promieniami gamma supernowychnad horyzontem rozbłyskującychw gwiazdozbiorze Psalub gromadzie Plejad umiejscowionychnawet na planecie dojrzewającej miłościąnie jesteśmy w stanie przeniknąć jednego elementujedynego własnego przełomu nieosiągalnegojedynego buntu do końca niepowstrzymanegona kliszy czarnej naszego duchowego życianie pozostaje ślad indywidualnego serca,które zatrzymałoby obraz tortury wspinaczkicałą przejrzystość serca przeczołgani do końcaokazać tylko Bogu możemy
>>>
Nie bądź tylko opadającym, umęczonym liściemale idź z radością w parkczas nastaje na ciebie nieludzko samotniejak wiatr jesienny niezbędnyjak katar sienny nieleczonyjak deszcz zamętu niezielonyjak błyski lęku niezszarzałelecz ty nie bądź tylko opadającym, umęczonym liściemzmierz się z łkaniem dniawieczorów bądź tytanembrnij w nich w czymkolwiek po pasrozgarnij coś jak czas lub pragnień szoknabierz pełne wiadro zapomnień słotpopatrz ostatni raz w te czeluściewciąż płynnych niescalonych łezi zwróć się do świetnej, mroźnej pogody z weselemna świat z każdej czerni wyglądaj nudnejstrzelaj w pustkę krajobrazugałęziami wyciągniętych, bezlistnych rąkz ćmą kurzawą ku nowemu poleć tak samojak z szarańczą upałówna krańce świataaż śmiechu tren zbieleje i zaperli się od niego wzrokupadły liść zbrata się ze śniegiem,co odnowi oblicze ziemi
>>>
W świątyniach słońca elitnie ma żadnego autorytetu prócz wiedzyludzie sami nie są tu autorytetamiludzie są głównie zabójcami ideihakerami myśli i podpalaczami bibliotekw świetle jedynej latarni wiedzywidać i to dobrze,że na gruzach transcendencjispolegliwe kamienie, usłużne piargi,namiętny piach i zwykły uczuć kurznie szokuje już wyniesieniemdo godności, podniosłości, doniosłościmimik, gestów, języków ciałnic co ludzkie nie jest jasnei jużto co ludzkie nie jest autorytetemdla dusznie ma ścianek do wspinania dla serckamienna ścianka piramidy też się przewróciłana jej gruzach leży Ra i Ozyrysz miękkiego gipsuranne zwierzęta umierają obokjak żertwy bez potrzebypoćwiartowani ludzie wznoszący ręceszukają swych główznajdują tylko martwego sfinksakrew spływa z ołtarzy jak olej z frytekkapłani mediów to głównie zabójcy dziecikult Molocha w każdej ich publicznej spowiedziwznosi się jak wieczny ogień spalanych marionetekna gruzach ich wyżyn gnijące systemyrozsiewają woń oczekiwanego końca ludzkościagora, forum, cardo, promenadywszystko pełne krwizburzony Efez, Pergamon, Berlin i Dreznozaorana Kartagina i Moskwaoborane ich cmentarzyska i tronyto cel upragniony i efektludzkiego władztwa ministrów i elitdziś najpotężniejszy na Ziemi człowiekjest zaledwie zabójcą dzieciołtarze Gehinnom płoną wszędziei świecą w noc jak cud z Faroswyżyny dzieł ludzkich trzęsą się w posadachdaleko od zapadłych mórz skaczą pagórkifigury, posągi, stele same przechodzą przez ogieńkamienne pociski lecą i płoną jak kometykamienne pojazdy zmieniają się w zwierzęta jucznetwarze ludzkie nie są autorytetami dla spojrzeńone nie są autorytetami nawetdla zranionych orłów i lękliwych lwówna szczycie piramidy lub góry królóww świetle jedynej latarni wiedzypo zburzeniu gontyny transcendencjinie stoi już człowiek godnyna ruinach wśród potrzaskanych duszwidać zawsze zabójcę dzieci i piekieł ruszt
>>>
Grzmotnad scenąnad lasempotem błyskz nieba spadamartwy wół piżmowyHuknad scenąnad jeziorempotem błyskz nieba spadamartwa mrówka faraonaTrzasknad scenąnad bagnempotem błyskze szkieletora spadana krakowską operęmartwy spadochroniarzWrzaskludzki krzyknad scenąnad rynkiemz Wieży Mariackiejzamiast hejnału Polakówspada na ludziwielka klatapusta –kurtynaświatła
>>>
Ledwo podświetlony łzami słońcajakby na jakiejś gumeczce zawieszonyobłoczek dyndający nad polem bitwyjak małpka przy lusterku w samochodziepo absolucji zbiorowej od grzechów i ciałduszyczki obok niego wznoszą się jak mydlane bańkijak pęcherzyki gotującego się pokawałkowanego powietrzajak krople krwawej mgły niepasującej do pory dniasłońce zachodzi po całodniowej bitewnej rzezii dobijaniu rannych mizerykordiąpo zdejmowaniu skalpów i obcinaniu główpo podrzynaniu gardeł jeńcomledwo lśnienie nad wzgórzem górującym nad dolinąobłoczek podrygujący w spazmie słońcaciężka praca bojowników o przestrzeń, wolności, niepodległość i demokracjęzastyga powoli w sześcianie czystej śmiercitrwała równo sześć tysięcy lat, sześć miesięcy i sześć dnizłotoczerwone powietrze wypełnione kurzemparą z ust i zmaterializowanym rzężeniem konającychwznosi się nad doliną wdeptaną głębiejpomiędzy pagórki jak trawa w piasektą plastyczną mapą z odciskami stópludzi, koni, wielbłądów i słonidrży samo słońce wciskające się w formę zachoduza ciasną dla ludzkościupychanej w czeluściach bez wyjściaw chmurnej studni miłosierdzia, do której wpadajązasysane dusze zabitych nie zmieści się cywilizacjaledwo obłoczek pozostaniemijamy Megiddo autostradą pędząc na złamanie karkuw bolidzie rodzinnym ucieczkirozmywamy się w ogromnej kuli ostatni razzachodzącego słońca
>>>
Ojciec mój jest patriarchąbez siwej brodybez wyniosłej postawyzgięty w bolesnych, mnisich przyklękachniesie pochodnię rodzinydrżącą ręką trzyma ją nad głowąjak papierosjest żywą skamielinądumy i wiaryOjciec mój nawołuje wciążz Horebu– zgromadźcie się dzieci,podejdźcie – coś wam pokażęi wskazuje źródło życiatryskające w olszynowym laskuwskazuje ziemię obiecaną za rzędem tuinie jest odkrywczy w wizjach bitewnychtelewizyjno-gazetowych dzisiejszych dnilecz jakby pod dębami Mamresiedząc w kwitnącym sadzie zasadzonym własną rękątrzyma w górze wśród kwiatów i pszczółróżaniec przeszłościzakrwawiony, wytarty, potarganya na piersiach pektorał dwudziestu wnukówte kamienie szlachetne umocowane na nimto dzieje rodu,który rozbłyska jego przemowami i łzamiżywymi wciążi rozświetla się jego śmiechemcoraz rzadszym
***
Matka moja, która zrodziławszystkich stu prorokówprzekracza dziś rzeki czasujest duchem ponad dachamii dachem każdej kapliczkipostawionej w zaciszu sercwnuków i prawnukówMoja matka, którą czcimyw tych kapliczkach jest obarczonalękami wojnylękami krzywd i poniżeń socjalizmuniesie je idąc z kuchni do łazienkiwracając z piwnicy ze słoikiemsałatki z zielonych pomidorówMatka moja, która kiedyśnosiła na swoich rękachwszystkie dzieci i tornistrymaluchy i dyplomy ich i napomnieniamłodzieńców, dziewczętai ich ślubne butywciąż kołysze kołyski z niemowlętami ustawione we wszystkich pokojachdogląda piekarnika z karpiemwygląda gwiazdy i powrotu synaMatka, której synprowadzi pośpiesznie karawanę z Harranuby zdążyć na czasdo Betlejem>>>Pytanie – czy szczęście ci dopisze?ty mój mastodoncie płetwojaszczurzei czy szczęście dopisze cośdo zakończenia ludzi?pytasz mnie co ci dam?mój ty trąbolubnypłaszczoluźny szczelinowy schematycie– ja?przebiegam przed kamerą erw twoim jurajskim świecie z niczema ty płaczesz jak gąbkaskarby den nie są moje – mówiszplan nie jest mój – mówiszpytanie – czyj w takim razie?Labiryntodoncie zamierzchłyrogaty mój wrogu amonitaAllozaur cię już namierzyłnie omieszkam być może zajrzeć,gdy szczęście ci dopiszedo twojej chaty w brzuchuale gdy szylkret nie zdradzimych skłonności w słońcupostawię ci pasjans z podwodnych mchówmój ty terraidalny punktowcze oceanicznyjest kraj na dnachi wnętrze na ich krańcachsanie składają się z raf i płózMariańskich rowówtwoje ortodontyczne sklepienie ustwynika z płaszcza wódi stwory i byty i wydobyte z otworów mitysuną po plażach jak pierwsze okrzykiPytasz słupów bazaltowych w wodziei okrętów ludzkich nad nimico mi dauśmiechnięte poszukiwanie i zachwytto zapatrzenie w tonie i dna?ja szukam duszy a nie szkieletównie artefaktów z wapieni i perełraczej szmaragdów i skał półpłynnychmam chęć na odkrycie skarbu er– przyczynya ty przebiegasz przed kamerą triasujak obcy trylobitzahukany, nieobmyty lawą zmianpróbujesz dogonić erę grąpróbujesz zadać mi pytaniekonsternujesz mnie ssakolubnego,gdy tak się wpatruję w orbitę mantwokół platformy wiertniczejustawionej na zrębach krzemowego mózguzrośniętego z koralowcemterra apsyda ad cynodont
>>>
Świeci na ciebie szalony diamentsplecione nogikolana między udamibiodro przy gorącym biodrzebrzuch dotyka falującego brzuchaŚwieci na ciebie szalony diamentstykają się głowywargi penetrują zaplecione uchoprzesuwają się po spoconym czolewargi szczypią kłujące brwimuskają zamszową powiekędotykają gładkich rzęsŚwieci na ciebie szalony diamentwargi obejmują nospieszczą ciepłe policzkirozpaczliwie szukają ustprzesuwają się po okrągłej brodziewargi nie znajdują wargŚwieci na ciebie szalony diamentręce przesuwają się w dółwzdłuż pleców z jedwabiugładzą emanujące pożądaniem ramionaręce dotykają szyipowoli obejmują piersiŚwieci na ciebie szalony diamentpalce uciskają i wnikają w ciałopomiędzy tkankipomiędzy kościpalce się wydłużająrozpaczliwie szukają sercaprzebierają krwinki w arteriachjak paciorki różańcapalce nie znajdują sercaSzalony diament nagle gaśniebrak uczućbrak słów
>>>
Idę, idę, ciężko jest iść niestrudzenieale idę w kierunku słońca– to to świetliste miejsce tam u górypo prawej stronieona macha do mnie rękąona z obnażoną piersią stoi jak posągna podwyższeniuona jest sama a ja niosędziecko na rękudzieckiem jest nasza młodośći marzona, tęskniona onaidę drogą wymalowaną pędzlemmistrza Renesansuna płótnie ostatniego pejzażuletni to krajobraz a serce gorącedroga polna rozjeżdżonaprzez powozy i bryki sześciokonnepodąża nią pięknie ubrany mężczyznana rączym wierzchowcuskrajem jej idą w dalikobiety w długich sukniachz białymi kapturami na głowachja w pełnym słońcu, zapłakany, bosonogiidę, idę krokiem pielgrzymimtrzymając mojego Ikarakwilącego, gaworzącego, pytającegoufnego, zapatrzonego w moje skrzydłai otwarte przestrzenieon dziecię pierwszej miłościona biała, marmurowa, zreplikowanaz uniesioną rękąna drugim, trzecim i czwartym planiegestem zaprasza do tanecznego korowoduwszystkich ale już nie mnie
>>>
Tam i z powrotemjak Odys i Eneaszw przeciwne strony wrazpo myśl złotą, odwiecznąz żelazem, garnkami, zbożem i soląna falach średniowiecznej, renesansowej, barokowejdoskonałości, wielkości i prosperityWisłą i inszymi rzekamiprzypadającymi do niej wierniespuszczano do Gdańskadzieła rolników, górników, hutnikówTam i z powrotempłynęły tratwy wolnościtratwy zbawienia od złegokozy, komięgi, dubasy, szkutyz szyprami, z flisami, z orylami, z włóczkamipolskie prace i dnii zjawiały się dymarki, fryzernie, kuźnicew portach, przystaniach, spichrzach, targachotwierały się podziemne komnaty kopalńjak wołyńskie łany złotej pszenicyw Kazimierzach, Zakroczymiach, CzerwińskachPłockach, Toruniach i GniewachGrudziądzach, Elblągach i GdańskachTam i z powrotempłynęły haftowane tradycje i nieskazitelne racjepłynęły wytarte talary i nowością lśniące ideebogactwo delt i mórzby popatrzeć na nie z wiślanego brzegu słońcaby zaczerpnąć horyzontów, światów i oceanówprzybiegły tu miasta, zgromadziły wioskiJak inwentarz wszelaki schodzący do grząskich brodówtak moja dusza rządna przemiany, spragniona wolnościjeszcze żeglowna, jeszcze nieprzehandlowanaodcisnęła ślady wśród oczeretówTam i z powrotemdla Krakowiaków i GóraliSieradzan i MazowszanKujawian i Pomorzanmoja dusza wypłynęła na odwiecznylechicki szlakjakżesz miałbym się nie podzielićz wytwórcami dóbr wieczystychi ich sługami wśród pobożnych kupcówsłowem czerstwym jak pajda chlebaJa – niebieski fliscoś więcej wiozę jeszczeniż tylkodorobek, urobek i zarobekwięcej niż tylkozbytek, zachowek i zastawja wiozę nadzieję dla przyszłości tego dobrego bytutrwania w bezgrzesznym szlachectwie i pokojuwracam z bogactwem złotowiecznymtradycją co nie zwietrzejeoliwą na rany narodutą rzeką miodem i mlekiem płynącąprzez kraj pięknym czynem stojącyod aniołów wynajętym galaremwiozę relikwie wieszczów i wodzów,których dzieła zaklęte na zawszew falach Wisłybogactwo miarodajneten galar to kres tułaczki Eneaszamoja Tratwa Meduzy
>>>
Ta noc do innychten dzień do innychja w konaniu zórzjak w liściach kapustyzwinięty, zgniecionyw samo południe zaćmionyprzebity myślą piorunemzenitu podwójną belką spojonyz powałą siebiesobą będąc w podwalinieniechcący swoich potrąceń o lśnieniaten zegar stary niby czasnasłuchuje mojego chrapania,które się nie wzbudzabezsennośćw nocy innejw dnia bezcennych denszmaragdowychsomnambulicznychta noc do innych odeszłabeze mnieten dzień do innych potoczył sięz wnętrza mniea tam wahadłowskazówkitam bim bam księżyci moja waga równikowajak niebo całe czarno-białeono jest już inne dla mniea jaw zmartwychwstaniupłód z AquariusaOrfeusz z Lirytej nocy nadir
>>>
Tuż nad zroszoną potemspracowaną, umęczoną ziemiąpokrytą pajęczyną tysięcy lat wyzysku i rewolucjiporośniętą poplonem odwiecznych rabacji i wojensnują się widma nie z hekatomb ludycznych waśniale z aktów fanatycznego terroruślepego i nieprzejednanego w imię Boga samegojak smugi ofiarnego dymu odrzuconego przez niegopełzną nocne zjawy – dziady wiosennestrachy jak cienie mordercówz filmów Hitchcocka, książek Agaty Christie –chociaż te były mniej przerażającegdybyż ich było parę lub sto?gdybyż pojawiały się nagle?zapowiadane muzyką, emocją, napięciemi gdybyż nagle znikały wyłącznieszokując wstrząśnięte serca?ale one jak mieszanie zaczynuugniatanie dłońmi ciasta z mąki i wodyjak codzienne formowanie powszedniego chlebajak wykuwanie z marmuru posągu Afrodytyjak mozolne usypywanie kurhanu i spajanie piramidypowoli, powoli, powoli, stopniowo, wciąż i bezustanniepokazują się na ekranach kalendarzy i dniprzechodzących w koszmarne snyniekończące się pobudką i jawąto postępująca entropia milionów serc i duszkawałkowanych i unicestwianychdla odwiecznych kananejskich bóstwto spektakle rozrywania dziecięcych ciałodcinania palców, ramion i nógdla zbawiennych choć urojonych cnóti krążące helikoptery niewinnych głównad lasem pięści wygrażających imspadające plejady kul przebijających z suchym trzaskiemczaszki opróżnione z myśli szlachetnychw nieustających kinowych maratonachterkot wojennych projektorów Belzebubanazywanego jedynym mistrzem planuprojektorów pracujących dla niemych filmów-horrorówsubiektywnych arcydzieł niewoli obiektywnego złainspirowanych kultem bezpłodnych i wyuzdanychwładców muchsceny ataków zwierząt kosmicznych w pałacach dominacjizapowietrzonych sfinksów totalitaryzmuopłaconych doraźnie dla naiwnych przechodniów i gapiówkoncerty młotów, gwoździ i halabard zawodowych katówbrodatych bohaterów potężnych tylko w znoju zabijaniaapoteoza apokalipsy miażdżenia siłą bezbronnychpowoli, powoli, powoli z centralnego Egiptujak fioletowa mgła płynie dziesięcioma nurtami plagwprost nad centralną Europępełzająca śmierć, która nie jest tylko karą za wiarębez nadziei
>>>
Maleją szansena spokojne wysłuchanie tej symfoniibez oznak zdenerwowaniajedni z pasją poruszają smyczkami z łozyi dmuchają w piszczałki z łykapalta pozostawili w szatni za kulisamidrudzy szarpią kartki z kalendarza powieki targają siwą brodę partyturyty nie wiesz jak wiele czasupozostało do finałui te jesienne szczury biegającewokół dyrygenta nawiedzone nie wiedzą,nie znają stanu depresji i załamania w orkiestroniety znasz apogeum emocjinawet na balkonach i w jaskółkachcisza co kwili w obojachświatło co wibruje w waltorniachw mózg przez oko wbija się fagot drewniany ostrzem ustnikaszczur jak kawałek pizzy niesie batutę do dziury pod chórema dyrygent aż przykucnął i płacze zraniony wewnętrzniedeszcze rozszalały się na zewnątrzsieką w gzymsy i w kariatydy primadonnuwznioślone – uściślonepo kraniec materii za okapem wzruszeniawewnątrz łzy demolują już widzów ich loże i fotelena kanapach zasypiają tchórzofretki roztargnionepęka szklany sufitgałęzie platanów wbijają się ze śpiewem, chóralniew środek sali koncertowejjakżeż żywe i żwawe żagwie samotnościuosobione w zacięciu żniwiarza nutsnopy światła padają pod ciosami kontrabasistówgrzmi kurtyna malowana antycznie w kubistyczne mazyjak bitewne pole ćwierćnut, alikwot i wielotonówtremola ześlizgują się w kakofonię dysonansówsymfonia sera wykrzyczeń rozlicznych giermków kotaapel do historii powozów konnych błędnych kompozytorówpiłka różowa toczy się po schodachtik nerwowytik konesera zmienia się w eksplozję jesieniw mieście drapaczy i piszczałekpa pa pa pi pi piwchodzi do opery szkocka orkiestra gryzoniza piłką nocna zmiana maszeruje z góry do prosceniumna finał erupcji symfoniiflażolet braw nieosiągalnyeuforia na wyjście palt i futer
>>>
Nakłoń swe ucho i oko do snu o modlitwienakłoń niebo i ziemię do konsumpcji twojego ciałaczy potrafisz?twoje wielbłądy były obecne w karawanie Abrahamaa słonie solne w wędrówce wulkanu za Lotemtwoje sny były najpierw zwierzętami jucznymidopiero później stały się bolidami wyścigowyminapisz ręką uzbrojoną wyłącznie w pochodnię– przyszedłem, zobaczyłem,pod tym znakiem zwyciężymy smoka ośmiorękiegoręką uzbrojoną w wyrocznię i ręką skonsumowanego ciała– modlitwąi pojawi się węgiel z Polski na ścianie pałacuBaltazara, Kserksesa, Nimrodanakłoń nogi i ręce by szły, szły, szłyprzesuwały paciorki, paciorki, ziarna kłokoczki – źrenicenakłoń ptaki by odleciały nad beskidzkimi przełęczamiwzdłuż rzek na pastwiska niebieskie nad górnym Nilemkiedy na wolność wyszedł twój pies Snofrusąsiad w turbanie upierał się, że to wielbłąd pościgowya dokąd to? – powiedziałzdjąłeś go z czereśni i zawiesiłeś na płocie jak garnekbezzębni gitarzyści robili swoje przed koncertem w Mekceto była Mekka krakowskastrój imigranta – tors Plantapieśń Skrzeka – mycka Niemenafraza Zawinula w Rotundzie – rozbiegane oczy Kopacz-Dody na telebimachto wymagało samozaparcia takiego jak w patrzeniach bilbordowychgłosowania w zawołaniach śródleśnych ostępowychgdy powiedziałeś – kolor jest ważny dla masnikt już nie zliczył kart do głosowaniabyło ich tyle ile potrzeba do tarotagłosowanie na koncercie zastąpiły solówki i uderzeniapotem piorun z kolaski rozbił bolid turystycznynakłoniłeś ucho porannym szczytemale oko zaginęło we mgleręce i nogi poszły na zameka kopiec sturlał się do przedpokojupostanowiłeś wyrwać myśliwyrwać szybkie quady z szuwarów i oczeretówby te mogły zostać nazwane charapuciami rocka na zlocieuczucia zabębniły, gdy wielbłądy zrezygnowały z jesienina rzecz oazgdy w końcu ucho i oko nakłoniłeś do snuciało zniknęło w ustach aniołów
>>>
Ja nie wiem nic o słodkichjak mandarynkowe ciastkodziewczętach z Bullerbyni ich planach małżeńskichze mną w roli głównejto są tylko dzieci przecieżnie wiem nic o pięknychjak skórka oliwkichłopcach z Placu Broniwłasne życie przedkładającychponad panowanie Czerwonych Koszulto są tylko dzieci przecieżsam jestem tylko orangutanem opowieścii przesiaduję od lat na czubku drzewaw polskim lesie deszczowymnie jest to zaiste drzewo pomarańczowe ani oliwkowetylko takie co uchodzi za symboliczny wawrzynpogryzam na wysokościach cytrusy zieloneobgryzam pędy młode jawnopączkowenazbyt młode – ktoś powieale ja jestem takim naturszczykiem lasu mglistegogdybym był przyrodniczym celebrytą dziecięcymmusiałbym się wytłumaczyć z tegoale nie mam nawet własnegoporannego programu ani telerankanie mam strony na fejsienie występuję w serialach dla młodzieżytak naprawdę nikt mnie nie polubił w naszej klasiechociaż jestem autorytetem moralnym dla oślich ławto i niewielu mnie widziałokołyszącego się tam pod chmurami na baldachimie życiabędę więc nadal beznamiętnie obgryzał pędy i listkina czubkach drzew w lesie deszczowympodziwiał z wysoka dzieciństwo beztroskie acz bohaterskiewspominał i wypominał opowiadał i ostrzegał Tomkowi i Winnetou przedkładał przed oczyniebezpieczne przygody pedofili propagandy i smutne skutki nieletniego wyuzdaniaPana samochodzika
>>>
Świeże powietrzejest absolut-niejak woda krystalicznaw lód zaklętato jest środek na przedłużeniena Ziemi życiaAtlantyk Grenlandia i ja a achto jest jak mleko absolut-nieczystej świętej krowyPacyfik Aleuty i ty y ychmto jest jak stado białuchabsolut-nie fantastyczneprzy brzegu nad łanem algłąki Grantchesterugzy i motyle zy le e echtyle ciszy ptasiej czystejhaustzapachto jest jejEl al El Al Al-hambraświeżość cienia, wody i ogrodówwandalska arabska hiszpańska a achniedaleko od Aleppo Damaszkuzamkniętego w europejskiej konstelacjiczyste pole egipskiej żydowskiej kontemplacjii droga do Megiddo wśród zbóżbum um buchczyste wody El ja tu u uchi el-Szejk szarm arm armczysty absolut-nie świeżopuchi miękkodotykowyporunny pogrecki jogurtna Olimpie ie e echlogiczny śnieg wśród chmurzamiast absolut-niegłupich eks-plozywnych bombniedopuszczalnych wszędziei upadnie absolut-niedespota z AszurNabuchodonozor zglinnyświata króli wyłącznie po zażyciuświeżego powietrza w kapsułcebo to wino z winnicy życiajest absolut-nie mocniejsze niż bombytak jak północnych mnichów napójwhisky z lodem
>>>
Niech żyją te skały opokiniech żyją błogosławieństw wzgórzai lasy krzyży niezłomnychgroty i kolumny objawieńikony symbole Europyod Fatimy zielonej po szare i zamglone La Saletteod szarego Montserrat po zielone i płaskie Siauliaiproszę państwa– spójrzmy za oknoporuszamy się wyłącznie po Drodze Jakubowejod Estonii, Kijowa i Smoleńskapo Lizbonę, Oviedo i Compostelę oto symbole Europy rzymskiej i świętej – zapomnianejpołączone znów drogą królewskąjadąc mijamy stolice państw narodowych i językowych regionówco już wniebowstąpiły chociażjeszcze do końca nie zmartwychwstałymijamy milowe kamienie odwiecznych szlakówzagubionych, zarosłych trawą i lasemmijamy pomniki, kurhany, kopce i grobyświętych, półświętych i nieświętych co czekali na wyzwoleniew mrocznych okowach Peruna-Thorawykutych w przepastnych kazamatach Asgardui pielgrzymów z najdalszych krain i czasów– proszę spojrzeć na lewooto legiony Hadriana z Alba Juliii Marka Aureliusza z Vindobonydo Romy maszerują chwackoa Konstantyna przynoszą symbole wiecznego zwycięstwa– a teraz popatrzmy na prawodo Romy z Suomi i Auksztotypodążają Karelowie, Kurowie, Litwini, Rusiniprzed szybą przednią widzimy grupypielgrzymujących do Composteli Franków i Galówtak jak książęta niemieccy, angielscy, hiszpańscy i szwedzcya z tyłu jeszcze dojrzeć można mijanych Polakówz orężem wiedzy z ziemi włoskiej maszerującychdla ratowania Ojczyznykrólewskimi drogami ciągną długie kolumnydźwigające dumnie rozpoznawcze godła SPQR i INRIEuropa wciąż w ruchu od trzech tysiącleciEuropa to niekończąca się wędrówka do prawdyobjawianej prostaczkom i cesarzomludom niezłomnym i prawymniech żyje ten znój, ten trud, ta krewta uparta wiaraa wy ekwici, pretorianie, rycerze, książętapątnicy dwudziestego pierwszego wiekudokąd zmierzacie?
>>>
Jest czas na błękiti wtedy mamy okres błękitnyjest też czas na czerwieńi wtedy pamięć nie wystarczanie jest tak, że coś krwawizachodem a inne coś umieralub gaśniewtedy nie mamy okresu czerwonegojest czas na niszczeniena oślep cięcie mieczemjest czas na zabliźnieniei chusty z oczu zdejmowaniezawiązanej przez epokę i eręwtedy mamy okres idealistycznyjest czas na wstawanierano do pracy w bieli śniegui poranka jak martwy senwtedy mamy stulecieSagrada Familiai Nationale Nederlanden
>>>
Zmurszałe pnie, zwalone murymech na twarzach ochronyw końcu przebitej osinowymi kołkamiemu biegnie przez dziedzinieclechickiego zamkuto nie dziedziniec, to nie zamekwięc co?świecące próchno wskazuje naopuszczoną wyrzutnię rakietsilosy betonowe, ceglane schronywszystko porasta trawa i krzaki dzikiej różybłędne ognie na blankach zamkunie, to nie blankiwięc co?to bagna pod lasem w gwieździstą nocz księżycem pędzącym po powierzchni wodyjak rakietanie, to nie księżycto nie rakietawięc co?to emuten ptak to rozedrganaprzyszłość grobów Polskinajszybszy, największy na świecienielotjak bezdrożna machina leśno-bagiennaz antypodów służalczościkompilacji słowiańskiejimprowizowananiestrudzonaskuteczna nad ranem>>>
*Do wnętrza człowieka*
Nie trzeba aż przeprowadzać trepanacji czaszki,wyłupiać oczu, rozcinać piersiwyrywać serca, wątroby, żołądka i jelitani kanałów organizmu penetrowaćjakimś robotem robokopem medycznymaby dotrzeć do wnętrza człowiekai go czule rozpoznać sentencjonalniewystarczy jeden skutecznyautonomiczny minidron psychologiczny– samotność ver. rozstanie
>>>
Jest takie miejsce w głębinie serca,
gdzie nikt z nikogo nie żartuje,
gdzie wyłączane są dźwięki ulubionych melodii
i ścinane riffy gitarowe
jednym ruchem ręki na gałce odtwarzacza samochodowego,
gdzie nie strzela się do wzlatujących z krzykiem
jastrzębi, nietoperzy i paralotniarzy
jest taka nisza w sercu, ledwo dostrzegalna
w poświacie cudu na tafli ciemnej wody
w promieniach zachodzącego słońca
blisko jego krańca
tylnej ściany ciemnego bytu
to praktycznie jest grota nad stawem
cała porośnięta bluszczem i dzikim winem
grota wyżłobiona mieczem ułudy
w skale wypiętrzonej w poobiednim ogrodzie,
który w sercu się rozrasta i kwitnie jak sielanka
dojrzewając od dzieciństwa owocami szaleństwa
tu u wejścia cichną głosy ptaków,
przemówień polityków i naukowych rozpraw profesorów
milkną karabiny maszynowe
glissanda i sprzężenia elektrycznych gitar
huk startujących bombowców i rakiet
staje się zupełnie niesłyszalny
jeżeli powstaje jakaś jasność
to zapewne nie z eksplozji nuklearnej
tak subtelnej jak neutronowa detonacja
tylko ta lekka poświata przypomina
promienie słońca wschodzącego nad atolem Mururoa
maleńką wyspą Herehereute o świcie umierającą
w miejscu tym tajemniczym
w tej grocie zapomnianej, czasem nieuświadamianej
kryje się tajemnica samego siebie
tak nieodgadnione są schody prowadzące do groty
że nawet aniołowie stąpają tam w zupełnej ciszy
zaglądający tu ludzie, wiatr i zwierzęta cichną na zawsze
tu osobnicza wolność objawia się światu
właśnie tu
i wstydliwa miłość bez słów
tyka gwiezdna bomba gotowa do termojądrowej syntezy
wybawienia? zagłady?
>>>
Ślad jest zapiski sąkrewki dyktator dzisiajodrzuca wersję wydarzeńi cóż?jednak walec przemijania przejechał po stopach świadkówjest jesień przecieżtakie jej prawo – puryfikować życiestopy zmiażdżone pokrył mech a potem śniegwiosną odtają i odrosnąi owszem ale powolijest nagranie, jest nawet świadek incognitokrewki dyktator jak mechaniczna synogarlicawzlatuje nad nim i krąży wydając dźwiękni to dzięcioli, ni to smoczynieudolnie naśladując drona pokojui cóż?tymczasem liście spadają ogonkami na dółjak zegary Dalego z żyrafy na mrowiskoliście pokrywają tych co nie przeżyliwiędną w oczach babcie ze skweru malarzybełkoczą zasypiający pijacy ze skweru Moniuszkiusychają w oknach rozstawieni agenci służbniewyzwolone czkają w śnieguliczkach czołgia sztuk wyzwolonych liderzy czołgają się ku przepaścikończy się zjazd i synoddemokraci grupkami przemykają ku stadionom łezkrewki dyktator zaprzecza pogłoskom o przemijaniui cóż?czekając na śnieg wierzy w zmianę klimatujego czyny wydały tylko nadgryzione owoce gujawyjego opuncje wcale nie wydały słodkich owocówjego figi uschły przeklęte na zawszejego wszystkie owoce są teraz na czarnej liściezaprzeczenia pożywności dowodzą żołnierzezaprzeczenia użyteczności domagają się rzeszewiatr się wzmaga mroźnypotwierdza zbytnią ekspansywność nieufnościrzesze bojąc się deszczu i wirujących słońcrewolucji, zamachów, inwazjiokryte niemocą zmierzchuudają się do domów nienarodzonych dziecijest niedaleko z martwych ulic do umierających domówkrewki dyktator ciągle dementuje faktyi cóż?choć nie chce ruszyć się z zastanego miejscamiejsca przed kamerą historiii udziela wywiadu pod pomnikiem z betonuco nie przetrwa tej zimychoć on o tym nie wieślady skute zimnem bezmyślnościzamarzają zmieniając się w grudyi nie da się ich zimnem zatrzeć na żadnej z dróggdy stopy odrosnądopasują się do tych śladówkrewki dyktator zlany deszczem łezco jak zwykła woda spływa po policzkachzamarza sam w krwawy sopelpotwierdzenia wydarzeńi cóż?rzesze lubią patrzeć na agonie dyktatorówtak jak na krew
>>>
Kłótnie nad spalanym igliwiemnie mirrą kadzielnąlecz pachnącym podobniemiała być miła woń a nie jestjest tylko nieznośny zapach ludzi lasuich kadzielnica uszkodziła ściany bazylikioto cały ambarassą mocne słowa słabych mężczyznodurzonych dymemkwilenie zaszczutych organówpodzwonne dla sygnatureki kompletne już zmieszanie po środku głównej nawypielgrzymów i żebraków nie ma w jej wnętrzustarszych pań teżusunięto szopkę, żłóbek i gróbołtarz z tabernakulum przesunięto do nawy bocznejby zrobić więcej miejsca dla wymiany poglądówkadzenia totalnego i pełnowymiarowegooto wchodzi orszakprawie jak procesjacałkiem jak bizantyjski aczkolwiek republikańskikroczy przez środek kościołabaldachim na czeleprawie procesja rozdziela kłócących się zacieklezapach z kadzielnicy nie zabił nawet muchyzapach nie zabił fetoru z przybyłych podsądnych i sędziów,gdyż rozbujano emocje bardziej niż kadzielnicęwięcej mężczyzn do niej potrzebapod feretronami politycyna feretronach teżpod baldachimem fałszywy biskup bez monstrancjii cesarz racjonalnej Europyzażenowane witraże stopiły się jak wosknawet dzieci w komeżkach uciekły za murjest dzień wyborówbeznodzy żebracy powstali i kręcą filmyprzed frontonem kościołamaszkarony i chimery gotyckie ożyływyjęły smartfony z uśmiechemdla świętej sprawy oświeceniajak flesz grom spadł z jasnego niebaspory i wybory w Polscedecyzją mistrza kolegiumprzeniesiono do pobliskiego centrum dialoguzadymiona bazylika odzyskała sacrum
>>>
Zakazane oczy w kuluarachnatchnionych dolinże co?że zbyt skomplikowane takie patrzenie?lepiej pomyśl, by nie przegapićw tych dolinach łez i wzruszeńkażde oczy mętnie obcepretendują dozłagodzeń sankcji zagłodzeń,gdy szron zawiśnie na krajobrazachz kamienia wyciętycha bladolica na nich usiądzie,gdy zielone mgły dosięgnąnie tylko tęczowych soseni w trawach z fobiamibędzie patrzeć w te oczybędzie przekrzywiać głowę na bokjak mały kotekoskarżać o spojrzenia pełne kłamstwże co?że zbyt sztampowew sytuacji własnych niedopatrzeńlepiej wychodząc z dolinna perony wzgórzzza łaciatych wycinanek horyzontunie skamienieć ze wstyduniedopatrzenie jest równie karalnejak niedbalstwo oczu zmrużonychoczu na zapleczu perspektyw sercowychże co?że zbyt pokręcone?że zbyt dębowe?lepszy jeden dąb z żółtą wstążką na liniiniż tęczowe sosnyzrzucające korę na zimę na opaka potem szyszki jak oczy naglepotoczą się z pogańskich wyżynbez oglądu rzeczywistości zmyślnejjakby tylko zapatrzone w miłość zakazanąjak lato niemowlęcia w pisklęciudrapieżnika zamarzniętegona słupie wysokiego napięciaże co?że oko z bielmem?czy, że znowu bielik?
>>>
Przeszedłem przez cmentarzpo wyjściu z dzieciństwaa nawet wcześniejodepchnięty skostniały bobas nastoletniw opończach kuksańców i splunięćw ciżemkach kopniakówpodnosiłem ledwo głowę z kołyski,gdy dane mi już byłozapamiętać krajobraz cmentarny na zawszeni to wojskowy, ni fantastyczny, nihilistycznydane mi było, gdy Hydra szalała w obejściudobrze, że krew cała nie wypłynęła z kołyskitowarzyszu pójdź – rzekł do mnie Charona ja z Krzysztofem brodziłem w tym Styksieudając, że nie rozumiem co mówion przerażający starzec beznadzieija słodkie dziecko komunijneznaleźliśmy się obok siebie ramię przy ramieniukrajobraz pojawiał się i znikałjak Gehenna wciąż żywych jeszczenie uciekałem przed nimkołysałem się w nim do snusnu nie dłuższego niż baśńwyskoczywszy z kołyski dosiadałem zwierzęciawygramoliłem się na grzbiet kota pustyniżywego nie stalowegoale on zamarł, stwardniał, skamieniałon zapuścił korzenie w piaskujak piramidaa ja?a ja zeskoczyłem z niego jak z wydmywyszedłem z niewoliidź śmiało bracie – rzekł Mojżesza ja?ja wśród ludzkich mogiła ja w umarłej klasiea ja z nogami w grobowcachjaka korzyść z nocnej wizyty aniołaprzeciętny strach dla dorosłegona linii walki światła z ciemnościąale dla dziecka?chyba strach egzystencjalnyindustrialne krajobrazy blokowiskosiedli mieszkaniowych ugoryszarych jak gaz łzawiący i szeregi żołdakówoglądane z akademików i koszara moje spojenie ich zorzą polarnąstało się wyzwaniemdla duszy wkraczającej przez wodospad ognia– zapomnieniana sąd ostatecznymającej śmierć już poza sobąw bańkach horyzontów samotnościprzekłutych wieloleciem ciaławitaj oddzielony na zawsze – rzekł Cyriak,gdy Smaragd i Larg kończyli zwijać cmentarzjak mapę świataa ja?a ja jeszcze we krwi…
>>>
Jak zachowuje się twoje sercegdy nie ma grawitacji?poza kościołempoza społeczeństwemna bezludnej wyspie emocjiw kabinie bolidu,którym przemierzasz świat myśliz prędkością światła,którego nawet nie widać na prostejlub w przezroczystej kuli, w którejstaczasz się po zboczu góry pamięciz wszystkim co posiadaszz melodiami, obrazami, frazami,linijkami, wersetami, refrenamijak się serce zachowuje,gdy nie ma punktu podparcia?w rodziniew przyjaźnicodziennością rozhuśtane od ściany do ścianyczy zmienia swoje właściwości substytucjonalneprzypadłości w formy substancjalne?czy raczej emituje jakieś promieniowaniewytwarza kwanty energiidla synergii ciał w polu dramatycznym?jak zachowuje się serce,gdy nie znajduje wymiaru czasowegowe własnym roztańczeniu frustracjilub uwielbienia?jest lub go nie ma w teraźniejszości?w perspektywie swojej obcościna wyżynach zapatrzenia w przeszłe,niepowstrzymane, nieugaszone,niezasklepione w bliznyrany krwawiącesamym tylko kosmosem bez materiipróżnią w jednej kroplijak ból świadomego bytu
>>>
Nad pasmem gór wznosi się powoliogromny sterowiecjest jak rydwan Eliaszagóry czerwone bez krzyku lodowcówbez oznak dumybez wiedzy pradawnej śladówgóry przypudrowane słońcema sterowiec biały jak prześcieradłoz bawełnybawełna jest lennemstruś najzwyklejszybiegnie ostatnią drogą ku szczytompo grani niebezpiecznej jak zmierzchstruś jest wolnym ptakiembardziej wolnym niż orłosęp w lociepotrafi dobiec do granicy słońcai zawrócić w miejscuwtedy przykuca i śpistrzała leci z kierunku przeciwnegoniż słońceobracają się jej grot i bełtpromień drży jakby strzała była jeszcze cięciwąprzecina dźwięki i koloryprzelatuje nad głową strusiai podąża dalejnagle wbija się w prześcieradłow mój całun,na którym odbiłem niespełnione marzenieuchwycone serca drgnienie
>>>
Matko, która zatańczyłaśze słońcemMatko, która zajaśniałaśtęczą po deszczuMatko, która obce dziecido obcych Ziemianwysłałaś na krucjatę miłościpoznaj w dzień rewolucjinas rewolucji pastuszkówgotowych do marsjańskiej misjimiędzyludzkiejna trzecim kamieniu od wirującego słońcagotowych na pląsające różańce z planet, meteorów i kometgotowych wyruszyć z kwiatami i drogimi kamieniamiwe włosach i w oczachna kosmicznie niecne drogi i w pustki grzesznej ciszynas planetariuszy zawołanych
>>>
W tę i tamtą stronęnoszę swoje sobiepaństwoileż to modlitw o pokoręnie pomogłobo się źle modliłembo się za się nie oglądnąłema sięgałem wprzódyw bokw tę i tamtą stronę planetya trzeba było słońcamiałem i sznur i rógale sobiepaństwo dopadło mniei mojego giermkaobydwu
na weselu
w sukmanie chłopskiejprzepasanej powrósłemgrzyby huby po deszczu wyrosły na dachua gołębie krążyły jak sępynad padliną władzy i państwabezmiejscne bezmięsne w końcu bezsępnepotem po zderzeniu ze ścianązapłakały o zachodzie słońcaja pozornie zaniedbanypopatrzyłem im w dziobyi zasnąłemna nibyto i tak nie była ta stronawyniosłem się z gołębnikaponad wszystkoale pokoju nie zaznałemgiermek z koniem byli dalekogdzieś pod młynem wiatracznym na pogórzunie miał mi kto przyjść z pomocąwięc idę i niosę jak kopię to sobiepaństwojak przekleństwodrogi i bytupisarza szwoleżeradruciarza beskidzkiegosolińskiego wajdelotybłędnego wieszczaz Wisłą płaczę i Wisłokiemplączę nazwy lędziańskieale napompowany i nadęty ladaconie boję się że zatonęnajwyżej utknęw czasie suszyna szosie w zwężeniu pod Warkąjak niejeden już kirasjer i lądolóda pod mostem stołecznymmoje pawie pokorydotkną złotego jaja zachwytui będzie tysiąc latfantasmagorii rycerskiejw wielkopolskiej poezji osobniczejbo ona musi być sobiepańskachoć stronniczo łzawa
>>>
W kwaterze podziemnej snu czarnegobudzisz się jak przywódca stalowych nietoperzyco z twoją psychiką?co to ma być za sen?gdzie wody płodowe gada?gdzie ewolucji palisada?gdzie natchnione opuszczenie wód?gdzie pierwsze loty nad jaskiniami?z kwatery jak z mogiłypróbujesz się dźwigaćty Attyla powrotóww łożysku kamiennego Dunajupróbujesz dowodzić wampiramity ciężkogłowy motyl Epirustrach wieków i nacjidziecko mitologiipłód niesiony przez stepporoniony w Iraniealbo jak chce ojciec – w Indiachdźwigasz się we wnętrzu telewizoramówisz – to mój kosmolotto moja kapsuła czasu– ciemnośćtylko białka oczu nietoperza, zęby, odwrócony czasbłyszczysz na scenie antycznego teatru PosejdonaKartagińczyk z Atlantydy, Fenicjanin z Pergamonuw bukłakach seleuckich, w koszu jucznym,w oszczepie rzymskim lecącym przez świat– bieżyszciemność, blady strachblade lico, czarna myślgdybyś stworzył imperiumdzisiaj byłbyś na cokołachgdybyś wdeptał w ziemię jakiś naródbyłbyś na portalach świątyń mniemań– nie zdążyłeśzalała cię powódź narodów światazalały cię liberalne rzeki Europypo latach powstajesz w kwaterze cieniodwieczny zew stepugnany jak stado ptakówjak chmura dmuchawcówjak zamieć historii– głodempotrzebą – upragnieniem – mirażem– genemchcesz zdobyć pola, zamki i urzędychcesz skosztować słodkich owoców czeremchyzwisających jak winogronaz kamiennych płaskorzeźb w papieskich ogrodachna dzbanie, na głowie, na twarzy– wciąż znaki niezaspokojeniai wtem ciemność w betonowym bunkrzerozświetla płomień zapalonej żagwizatrzymano Dunajwycięto las w miejscu egzekucjiwszystkich przybyłych terrorystówz pierwocin słowapowstaje pożogapo niej choćby kolejny wiekna planetach odnowy mówułudy kroplach jak balonach z krzemuwpychają nowych gości z Satemna spotkanie z tobąnowego snu i wyzwania czasybez gumowych nietoperzy
>>>
Życie i miłość to nie taniec na lodzie
to taniec na ciepłym szkle
z flamingiem partnerką
ze skrzydlicą u stóp rafy
z chmurą, z zorzą, z mustangiem
taniec nie z kroków dostojnych
lecz ze słownych podrygiwań
jakże bolesny nieznośnie
ćma nie da się osiodłać w locie
motyl nie da sobie założyć uzdy
ty tak
ty nawet pozwolisz wbić w swoje boki
pod same żebra
ostrogi jak łyżwy
do jazdy szybkiej
jak nagły atak kawalerii
choć życie twoje dawno przestało być tańcem
to bok ciągle krwawi
z jednego płuca wypływa krew
z drugiego sączy się woda
z obu połówek mózgu tryska przeszłość
gdy wypłynie wszystka
oczy zabłysną jak latarnie morskie
co poprowadzą statki, ryby i płetwale
wprost na salę balową,
gdzie twój duch bez skrzydeł
zatańczy z każdym z osobna
niech wirują za ciebie różowe satelity
miriady satelitów
niech w tańcu zobaczą ciebie
jak w lustrzanej kuli pod sklepieniem
zastygasz w milionach póz gwiezdnych
fotografiach boleści niezapomnianych
szkło w twoim ciele i pod stopami
szkło w dachu pałacu nad tobą
jak piramida i sarkofag
poderwały się flamingi
spadają sputniki
już wiruje krew na parkiecie
w poczekalni prosektorium
>>>
Serc złości maszzanim zaświeci przykładzgadniesz czyicholiwa przeszłości na serce rozlanamiedź spatynowanapoza tobącałe kapitalne miasto kolumn z żelazaspokoju poza tobąileż słońc można wydobyćz jednego stosu atomowegopytasz mniea tych słońc złości maszzawsze spotkanie pilneuprzedzi je zanim zgasnąspotkanie z tym, co masz odgadnąćpowoli spływa jak bajkaz matki na dzieckotyleż złości poza tobą dzieckiemtyleż słońcserce matki owinięte w becikniemowlę kwili bajką zasłyszanąo tłustej lokomotywie na wzgórzuniesłychanie przegrzanejzamiast becika bajkaserc wypowiedzi maszzłość zjeżdża ze wzgórzapotrąca kołyskęmatka podnosi becikwyjmuje to, co pozostało po dziecku– kwilenie, pierwsze słowo, dobroreszta jest milczeniemserc zgasłych
>>>
Kruchy rozejm liści
walka ich pogrąży niebawem
a odlatujące ćmy dostarczą armat
paradoks, absurd, kakofonia
lasy zawstydzą malarzy
a liście lasy
w liściach są oczy, brwi i rzęsy
w liściach słychać śpiewy i nawołowania
wśród nich szczeka pies gęsiarki
nie w trawach a w liściach
gęsiarka się ukrywa
zgrzeszyła właśnie
westchnęła, zasmuciła się
żal jej tego, co przeminęło z liskiem
niemądra dziewczyna
niebo zwróci jej za gąski
platynę, serbro, złoto
i purpurę, i jedwab, i bisior
ale za patyk i żal nie dostanie nic
kim będzie bez gąsek – liściem?
ogniska dym pod lasem
już nie oznacza szarej jesieni
ta nadchodząca w cudownych zapachach
sadów i winnic
beżowa Pani – owoc światłości omdlałej
z białymi smugami przeszłości
otwiera panoramę
ostatniej bitwy
wszechliści z liskiem
>>>
Zasypani złotoliściem
w jakiejś kopalni babiego lata
co to składa się ze sztolni,
szybu, pokładów, korytarzy
brak tu wyrobiska i Skarbka
bo i urobek ulotny
złotoliść ciągle się uwidacznia
w skanerach snu
radio go odtwarza o poranku
jest jakimś spektrum
realnej górotwórczej syntezy podziemi
w pamięci złotopiaski złotowybrzeży
złotoporażenia złotomyśli
a w ustach
gorycz porażki
lub złotoobrażenia raczej
niedosmakowania trucizny
zwanej latem
zasypani złotoliściem
zapatrzeni w przeszłość
biali jak śnieg
nie widzimy zasobów
szarego piękna,
które depczemy
brutalniej niż wspomnienia
i cudzosłowne marzenia
>>>
W takim ty
w takim ja
ty i ja to mgła
dzisiaj
– i jutro
po dniu wolnym kolejnym
dzień kolejny nieznośnie wolny
twój niecierpliwy
moja jedyna
– i jak ja
nieznośny
moje ty
dębolistne serce
w żołędzio-senne
popołudnie złud
podajesz mi twardy dowód
siebie
tabletkę przeciwmgielną
kora twojej choroby jesiennej
mój pień słowa – na zdrowie
ty – i ja w nim
moja wola wolna
twoja wola wolna
po woli wrastamy
w trzeźwe i radosne my
w jasne słońce
wyrastamy ponad ból i mgły
w takim nieznośnym dniu
– jak ja
skryci w oparach swych szarych dni
ogołoceni z wszystkiego
lecz wśród tysiącletnich pni
takich tylko naszych
– ja i ty
>>>
Świat jest taki różnorodnyBóg dał go ludziomw tysiącach kolorów i milionach ich odcieniw gatunkach zwierzątw roślin rodzinachw wiosnach i w pełniachw szmaragdach i marmurachiskrzących się lodowcach o świciew purpurach zachodów słońc nad oceanamiw jaskiniach u stóp niebotycznych górzawilec jest strojny dzisiaj jak Salomona najeżka bardziej napuszona niż Putinsurykatka bardziej poważna niż Tuski dumna bardziej niż wtajemniczony prezydent Francjizaskroniec bardziej nabzdyczony niż mułła Ohmara modliszka bardziej śmieszna niż Barak ObamaCzłowiek zmierzył się ze światembo taka była wola słowa przed czasemtaki był nakaz stwórcy cząstekczłowiek dzielnie zmierzył się ze świtem cywilizacjii stał się panem różnorodnościoch, gdyby zrozumiałże jest tylko zbiorowiskiem cząstek i kolorówa źródłem wyłącznie humorów i dąsówmoże w głębi jestestwa swegowzdrygnąłby się na samą pierwszą myśli nie wynalazłby dziennychtrzystu sześćdziesięciu pięciu sposobówna torturowanie i zabijanieroślin, zwierząt, krajobrazówi ludzi
>>>
Szydzą, potrącają, plwają w żebrotwarzponaglają, oszukują, zabijają myśloprawdw demokracji niedoczaswciąż dominuje męski i żeński czynnik niemocyw mikrospołeczeństwie pierwokupuvinculum poprawności niecnejjeszcze trwa reintrodukcja homosovieticus w cyrkacharenachmeta wioski, meta miasta, meta państwa, meta człowiekaskrawki postczłowieczeństwa wilcze wychodzą z gettbankównad nimi niebotyczne kuksańce chmur czarnych w piorunypiorunów propagandy w samotne drzewadrzew korzeniami pogardy w sumień podziemiażarłacza zęby, płetwali fiszbiny unicestwiają makrowioski modlitwtakie same jak w ustach komentatorów mocy ledwodetektowanej na forachpowstają z materii siły bezwładnejindukują nieludzkie tętna w ludzkim galopie dniświadomie zaniedbują patriotyczne pogłaskania noworodków wiaryzanim świt zapieje jak kur prawdydnianad odrodzoną narodowym ugorem przewalonych skib w grudyzanim wzejdzie słońceoświecacz nieludzkiknot wypali dziurę w twarzyfreon rozpłynie się do reszty w ozonie niemocnych dziecioby nie sczezły miałkie herbatniki snów o człowieczeństwie jak zorze zanim w śniadaniach płynnychofiarach zanurzone zostanąjak w wizyjnym opiumdymu języka ukryteszydzą, plwają do herbaty na w ekranachpo żołnierskiej zaprawie ogłupiałych żonpadają i wstają dziarscy jak dumni mężowiezagrożone tarpany i konie Przewalskiego
rżą chociaż już wiszą
jak posolone na płotach połcie mięsaledwo skrawki komunizmu wilczeschnące w atomowych rozbłyskachmirażachblaskach trzygłowa ostatnich
>>>
Ale kulturalna aluwialna nieckaniby nie terrorystówa tuż za płotem pałacu awangardysztuka zmiażdżonabasen pełen krwiale prorocza kulturalna mozaikaniby nie panteistówa na posadzkach i w oknach salonóww duszach galeriowidzówpłomyki piekielnych mocychoć jest niedziela w każdym wymyślonym pojęciu,gdy pelikany piątku przebijają piersi każdemu z nasa kamień szlachetny na czole wodza snówza życia skamieniałegorzuca światło na drogi splątanepomiędzy pylony, w arkady grobowcówna nosy narodowych mumiiale którędy wyjśćz matni labiryntu mamonyzwanej współczesną kulturą,gdy inscenizacje kompilacji nie są przekazema śmiercią idei,gdy tandetne obrazy niweczą kolory prawdy,gdy słowa nie zmieniaj się w gesty główale plemiona rozbrajają śmiercionośne ładunkii nożem milczenia miliardów unicestwiają sztukmistrzów rody
>>>
Słowna eskapada strollowanych eunuchów
na przedpustyni, w postpuszczy
na quadach z garnkami na głowach
wystawiła ich na upalne prowokacje
a misterne przygotowania zakończyły
bachanalia postne
baznadziejny szach z emirem
kazali wlać nadzieję w baki,
której sami nie mieli pod dostatkiem
palić gumy na pustyni to więcej niż konieczność
to skutkowoprzyczynowa zasada
jak nagminność porzuceń
w wysokiej temperaturze
gdyby chociaż nie imam ani kalif
gdyby quady latały a nie jeździły
gdyby eunuchowie nie mieli bród
a tak to nie mają co liczyć na oazę
zczezną jak nic
ta ich bródka jest zbyt kozia
przypomina średniowieczne mefisto
będzie super kozioł ofiarny
z każdego trzebieńca
w drogę pod słońce
trolle słowne
gdybające
>>>
Ciągle walczę w tym korku ulicznymz niewidzialnym i nieprzewidywalnymby dotrzeć do ciebieciągle zaciskam zęby i czekam za kierownicąutknąłem na dobre?niee, twoja miłość pcha mój samochód do przodukoła się nie obracająa jednak jestem coraz bliżejtwojej zatłoczonej dzielnicybliżej białych firan w oknach twojego domuw sercu skrzydła aniołaporuszają się jak skrzydła puchaczabezszelestniegłowa obraca sięoczy lustrują ulice i nabrzeże rzekioooo, jest już most!czerwień odbija się w tafli wodypłomień miłości na wieżach kościołówwalczę moim samochodemz tkanką molocha miasta,co jak pleśń przerasta nasze przeznaczeniei jak pajęczyna powstrzymuje myślijestem pająkiem zza wzgórza męczenników,który we własną sieć się zaplątałprzetrwalnikowy kochanek stref, rond, skrótów i sygnalizatorówteraz w serpentynach uczuć usidlonyi zatrzaśnięty w kokonach zakazówspowolniony prawie lodowiec zawahańporażony jadem miłosnej tęsknotyklaustrofobicznie w myślach wciąż nawołuję –machaj tymi skrzydłami anielemachaj tymi chmurami człowiekuunoś się ponad ten ruch ulicznypchaj ten asfalt jak lodołamaczroztrącaj te taksówki i autobusy nabrzmiałejuż moja ukochana w oknie zapaliła światło jak gwiazdęa na mojej drodze wciąż tysiące auti kroczące wojenne machiny strachu i pożądaniazakochany w mieściezakochany w dziewczyniezmrożony własnym egoizmemi mocą własnej pychy skutyzbyt wolny by opuścić mostzanim przęsła wpadną w wibracjezanim rozhuśtają się nośne linyzanim zadrży przestrzeńi miasto pochłonie atomowa fala namiętnościczy pozostaniesz tylko ty – latarnia morskaw odległej dzielnicy niespełnieniaa ja rozbitek na dniew pułapce – samochodzie?
>>>
Tak jak zegartylko smutniejwe wnętrzu czasu odmierzanegoczuwa odwaga i bojaźńone obie zapóźnionetak jak zegartylko nędzniejwe wnętrzu czasu niepowstrzymanegoczuwa miłość i nienawiśćone obie zapóźnionetak jak zegartylko prościejumierasznie mogąc rozdzielić swojego jai czasu i uczućtak jak zegartylko szybciej
>>>
A tam za wzgórzemtwoje mustangi na prerii wysypiskatutaj przed wzgórzemulic kin i teatrówna afiszach złomowisk – hutya tam rzucasz lasso,gdzie wzrok już nie sięganawet wspomagany pełnią kapeluszalasso ześlizguje się z karku dzikiego wierzchowcawraca do ciebieprzez potoki płynnego metalujak lawa pomarańczowegoroziskrzonego jak neona tu lasso zaciska dramattwojego miasta nieokiełznanegojak tyi wolnośćprzetopioną w spiżowy posągrycerza na koniu
>>>
Wierszzawieszony pomiędzy niebem a ziemiąjak balon kolorowy nad zieloną niwądoliny ludzkiej pozłoconejsłowa podwieszone jak kosz obfitościkołyszą się z lekkasłowa lotnewcielonepod warunkiemże balondoleci do nieba
>>>
Cegła – ale nie wysuniętaw padającym murze zawiści i konsumpcjitylko cegła w dorzeczu cywilizacjiw nadbrzeżnym mule wysuszonakostka – pierwsze uczuciejeszcze nie namiętnośćelement początkowyustawiony po niwelacjiwmontowany w podstawę piramidy istnieniaoto cegła wszechżycia – myśl altruistycznaoko wykol, zęby wybijale nie rań sercaserce jest cegłączerwone serce słońcem wypalone– z błota jaźni wydobyteczłowiek w delcie sumienia dźwiga się samból niweluje jego podstawę percepcjijak woda rozlana przez kapłanaból pośrodku piersiból architektaz miłości zadanej, stworzonej, zdradzonej, odzyskanejserce cegła – budulec
>>>
Kawalkada serc, dłoni, stóp, wargrozmyślna akupunktura dyrygentaon jest dzisiaj jeźdźcem w oratoriumsłuchacze w operze płynąna żaglowcach żyrandoliwiszą uczepieni want spojrzeniamiz oczu wczorajszychręce drżą, stopy, wargi i sercaich kawalkada dudniącarozbija kandelabr jeden po drugimwraca do ciał jak tupot do butówjętka w żarówce to świst batutyjeden kręcący bączka wodny pająkzamarł w kotle i basiew kisielu waltorni topik wąsaty ożywabłędny rycerz z harfą nadjeżdża stępapobija bębenek bileterkawalkada pikadorówi szarża byków przed matadoramigalop i skok, kłus, kłus, galop i skokgalop z cwału, cwał z galoputrzęsie się oniryczny zestaw filharmonikówktoś porzuca bombę atomową w jaskółceby zagłębić się w programiejakiś giermek pali cygaropod wiatrakiem w foyera żona jego w akcie caławszyscy wstrzymali oddechgita gita gita gita uff guitarraantrakt nadchodzi jak pierwszy Guptaodliczając od jedynki do dziesiątkiodszczepieniec Sikh z rodziny Brahmyna byku powraca ukwieconysam byk kryształowy jak arabska cyfrapomiędzy ćwierćnuty wpada szerszeń bratMahabharata mruczyz pomiędzy much świetlika wylatuje owocarkapomarańczarka i koronkarka śledzą lota światło przygasa delikatniejak w kinie krnąbrnych reżyserówjest przedpołudnie wieku kantatykończy się jedna z wojen w ósmej sceniedzieci zabrały partytury i rzuciły w kałużedzieci na pięcioliniach warkoczyustawiły babki z piaskuna rynku jak na plażyprzyjechał pociąg niebieski z drewna całykonduktor nosem podkreślił vibratoby zniosło fraki nieco w lewoi smyczki w prawo w skosbrygada pająków zawisła nad prosceniumzamiast arek, zamiast lamp i żarówekpajęcze jajabatuta spada pierwszajenerał karczmarz do dygającej– śmiało bezbłędna panidokończ młotem wariację, scherzo,staccato-mementooto jedność dźwięku w oazie całunuoto jedność nacji klarnecistów i primadonnw powtórzeniu melodiiby w finale wybrzmieć mogłysame ściany filharmoniiskażone marzeniami fiakrów i odźwiernychw uprzężach pajęczych na zawszei byków umierających w orkiestronachnocą
>>>
Nie ma takiego czasu,który zwie się wolnością od płaczui raczej nie ma takiego czegośjak szansa na stworzenie rozkoszy ciągłejjeśli już, to razem z pozaziemskością łezz nie martwych westchnieńi oaz życia spazmówNie ma takiego czasu,który zwie się wolnością od płaczuani nad rzekami górani pod szczytami falani na wysokości pełzających chmurani ich odbić w wodzie lewitującychz nurkami i alpinistami euforiiz gdakającym jak kury murem stanurozsypującym się w propagandę rumowiskazbudowanym z ulepek pychy i radości nacjiz tortury i czyjegoś prowizorycznego bóluNie ma takiego czasu,który zwie się wolnością od płaczunie ma upływu czasu w kostkach przestrzeni zmurszałychco zwą się wolnością od krągłych łezjak fale i lotne snyzebrani uniesieni ptasiprzywódcydają się powiązać i zaprząc do czasuale padają w wyrwach ozonunie sięgają orbity rozkoszynawet, gdy robią to dobrowolniedla gwiezdnych, psich i ludzkich przesłańnawet ładunków wolnościa jeżeli sięgają już zenituto razem z pozaziemskością łez
>>>
Widziałem jąwidziałem gwiazdę morzanad pustynią widziałemczy to możliwe?– możliwe!widziałem ją oczami duszyoczami duszy swojejale przecież ludzie mówiąna mojej ulicyludzie i ludziskabłędni rycerze mojej dzielnicyludziki z powieści szkolnychi hobbity z magistratuniziołki z seriali filmowychżołnierzyki z kieszonkowych serii książkowycho bitwach elfówjednakowo emocjonalnychministranci z dróg do kościółka niedzielnegoi procarze z alejki prowadzącej do szkółki sobotniejkrasnale spod grzybków w ogrodzie piwnym– mówiąale przecież powtarzająodkąd przestałem słuchać tłumówale przecież ludzie prości mówiąale przecież ludzie klas średnich mówiąale przecież ludzie władzy i pieniędzy mówią:on nie ma duszy i oczu– więc, czy to możliwe,że janiewidzącywidziałem gwiazdę morza nad pustyniąale przecież nie iluminat albo romantykale przecież nie całkiem ludzkizdecydowanie antybajkowy byt– byt jak ona
>>>
Jestem tutaj gdzie twoje sercebyć powinnoale go tutaj nie majest za to wierzba płaczącaz poobcinanymi konaramijestem tu sam a woda w rzece płynie tak samojak wtedy,gdy wierzbowe witki listkami czesały jej falejednakowo serca nasze biły,gdy ręce jakby składając się do modlitwydotknęły innych czułych dłoniwtedy podpłynął złocisty karpwprost do naszych stópzanurzonych w wieczornym ruczaju olśnieniazbierało się nam na płacz obojgulecz nie tej wierzbie teraz okaleczonejjej Golgota bez krzyżyjak zaklęta trwa w ciszynad brzegiem przy pręgierzu zakochanychdzisiaj jest pochmurny dzieńkat ściął mieczem słońcerzucił mi jego truchło do stópkat bezlitosny – rzymski beznamiętny wykonawca prawałaski! – nie zdążyło zakrzyknąćgdy spojrzał na mnie ostatni mój dzieńbyłem bez sercai bez tej dłonizabrałaś mi ją na drugi brzeg
>>>
Jest reakcjana krańcowe niedożywienieustępującego prezydentajego muskuły były pełne aminokwasówstresu i podpowiedzipodkrzemianów depresji i kapitulanctwasczezł w pochrząkiwaniuprzechadzając się w korytarzach dworcówz wódką przytwierdzoną do plecówa potem pochowano go w łodzijak Warega w związku z wargą obco zwisającąa dokładniej nie był to pochówektylko takie tam kolebaniew płomieniach z zamkniętymi oczamiJego reakcja na sczernieniebyła żadna tak jak i jego koniaale kobiety wyły jak waderya dokładniej – nie wyły tylko zawodziłydo księżyca, któryna jego nieszczęście spełnił sięczęściej niż razco było kompletnym zaskoczeniemdla mediów i masI to była reakcja na zgrzybienieniedożywionego narodu, którym rządził,któremu przewodził prawie jak murarz rekordzistai to nie widząc go twarzą w twarzjako bądź, co bądź człowiek podziemiaOstatecznie reakcja na prezydentajest pełna i nie chorobliwie przekwaszonajak słowo „cóż”przetłumaczone na komiacki,kipczacki lub mongolski –talaar
>>>
Chciałeś powiedzieć – to nic
za wszelką cenę
błędy w kokpicie, gdy byłeś nad Dziwnowem
zdecydowały
a potem opadanie z sił w Lubiewie
chciałeś powiedzieć jej – to nic,
gdy ona oplotła cię swoim spojrzeniem
i zdjęła swój niebieski kostium kąpielowy
ale wpadłeś w korkociąg
wtedy wyskoczyłeś na spadochronie
– nad Lubiewem
chciałeś, aby ona powiedziała – to nic
i objęła cię opalonym ramieniem,
gdy wracałeś z nią piaszczystą drogą
z dyskoteki przy plaży
do centrum Międzyzdrojów
ale ona rzekła – przestań okrywać się
tym spadochronem jak jakimś tropikiem namiotu
i nie ważne, co jeszcze zechcesz powiedzieć
wszystkim o nas
chciałeś powiedzieć – to nic
ale, za jaką cenę?
ona odleciała rano twoim gyrokopterem muzycznym
do Trzęsacza
na Wschód
zawróciłeś i doszedłeś do końca plaży
do końca Polski
do końca miłości
już sam
na Zachodzie
w jakimś bezsensownym Enerdee
tylko po to
by powiedzieć w końcu – to już nic
>>>
To już czas nadęty
i z grubsza jak balony ludzie
małe odstępy pomiędzy nimi
tam wciska się namiętność kaźni
a miłość?
jej nie ma – pożarta
po pysze, po zdradzie, po wieczornym
nieumiarkowaniu
i zadęciu jaźni
splunęli liczni w stronę
nielicznych
jakby zajętych bulimią
aż się odstępy spłoszyły
falowaniem światła spłoniły
wyleciały nietoperze walki
a miłość?
jej nie ma – pożarta
jest opuchlizną po zatruciu
słychać jakby tarabany
a to nasi znowu biją
nielicznych już
i wykluczonych
balony nie ludzie
>>>
Ten dzień bez jakiejkolwiek nocyta noc bez chmurjeden nietoperz o zmierzchujak jeden księżyc w perigeumten wóz pełen sianato dziecko spadające z niegota przestrzeń rozciętaprzez nisko przelatującego bocianajedno małe istnienie w czasie lotudzień bez nocy – dziecko w zapachu latausłużny ptak pochwycił dzieckonietoperz nie zdążyłchociaż skręcił gwałtownieupolował za to gwiazdę śmiercisamolot pikujący w kopę sianawyglądającą jak Wielki Wózdzień bez nocy – dziecko już w pocałunkachci rodzice w perigeum
>>>
Miałem dźwigać trudpo Ziemi Twojej kres, Paniea Ty wziąłeś mój ból i znójbym mógł dalej siebie nazywaćczłowiekiemuskrzydliłeś swą krwią ten trud,gdy to zrozumiałemwreszcieod wczoraj stopami ledwo dotykam ziemitablice niosąc kamienne
>>>
Jest ciemno jak w deszczu traw
nad wschodnią rzeką pomruków
nadciągających wezbranych fal, stad, hord,
gdy słońce już myszkuje po dachach twierdz
deszcz zastraszony pada wciąż pod okapami
biedne myszy jak biedni grajkowie mostów
w letargu medytacji oddają nawet życie
to niezwykłe jak szumi deszcz
w szyszakach sennych
w uszach odpadłych już od głów
ściętych przez azjatów z różnych kontynentów
napływa jedna odnoga ordy
potem druga i trzecia
stepem obok monastyrów
jarami przedmieść spichrzowych
rzeką pomiędzy przęsłami
szumią jodły na szczytach zajętych przez zamki one
samce zamki obronne
uciszone
nic nie piśnie pod burzą
nic nie piśnie cienko jak jęk powietrza
i jest tętent jak deszcz i deszcz jak tętent
ani to szmer nośników zaborców
ani łoskot pojazdów najeźdźców
głodni ciągną z komarami tundr
po jasyr krwi
rozpalone głowy łupieżców, morderców, ciemiężycieli
deszcz pod okapem dwunastej Europy
złowieszczy – ósmego lipca o szóstej
nie dosięgnie ich?
>>>
Bydlęce wagony, mróz, stukot żelaznych kół
w oczach pasażerów pociągu przyjaźni łzy
a nad głową tęcza z bibułek
Chrystus Zbawiciel pochylony i odwrócony tyłem
do palmy stojącej przy torach
biegnących z Lechistanu aż do Kazachstanu
nad parowozem sapiącym jak perszeron
kołuje bielik wpatrujący się w małe rączki
z metalowymi kubkami i talerzykami
przez kraty z kolczastego drutu
wystawione z okienek wagonów
pociąg zatrzymuje się na chwilę
przed giełdą papierów wartościowych
by przepuścić pijanych policyjnych prowokatorów
paradę gejów oraz grupę lojalnych aktorów
wracających z pierwszomajowej manifestacji
potem rusza dalej
prymas Polski stoi na odnowionej praskiej cerkwi
na jej szczycie jest jak król z krzyżem i szablą
w kierunku bydlęcych wagonów
macha czerwonym goździkiem
proboszcz z bazyliki mariackiej
w przebraniu maga
gra na trąbce „Czarną Madonnę”
zaczyna padać śnieg
ten sam co w stanie wojennym
bibuła propagandy rozmaka
farba spływa powoli jak łzy
dzieci odrzuconych na zawsze
przez Posłanki Polki
>>>
Jutro już naprawdę
i to, co koń wyskoczy
przybiegnie stunoga zmiana
kopytno podobnych, lecz nie kopytnych
będzie ogrzewać się i cię
będzie w słońcu liczyć wydmy,
pod którymi płyną rzeki –
twoje serca
już inne serce wierzga jak rumak
na podwórzu
oczy rozbiegane na stepie
teraz skupiają się wraz
z nadciągającą pustynną burzą
pseudokopytny zwiastun burzy –
życiodajnej
zaraz wyłoni się z chmur,
które są listopadowymi wierszami,
które pobłądziły w stratosferze,
które litosferze przyniosą odmianę –
po latach
jednogarbny twój wierzchowiec
dźwiga ciebie i twoje garby
pędzicie, co koń wyskoczy za tym
co ma dopaść ciebie
ledwo dzień nastanie, brzask zapali świece –
na wydmie
i wybuchnie płaczem miłości
w śladach zakwitną różdżki i laski
a krzew będzie płonął
do czasu twojej śmierci,
która nigdzie nie przebiegnie bez echa,
która nie łapiąc piorunów uciszy gromy,
która sama jedna odbije się echem
w kolebkach golgot –
przedświatów
w zigguratach poronionych słów
w Termopilach obrzezanych mów
na siedmiowzgórzach siedmioskrzydłych kanonów –
miłości obojnaczej
jak lawa nadbiegnie wierzchowiec
z całym twoim rzędem
jak beret przykryje twoje myśli
korona rozedrgana
podniesiesz berło wśród piramid
sfinks powstanie z kolan
Żydzi przejdą przez Morze Czerwone
ty spłyniesz do delty
po gliniane tabliczki z kraju Goszen
wyrwiesz je z pylonów i obelisków niewoli
z ptakami poślesz do Błędowa
sam pogalopujesz leśnym traktem
drogą prostą, dębową – po wolność
z Sącza do Krakowa
>>>
Jest taki kraj jak cierpienie
kwintesencja bólu,
gdy zakwita konwalia na czerwono
a maciejka zakwita z poranną rosą
by zapachnieć burzą do śniadania
Jest tortura jednego komara
dźwigającego kajdany krwi
choć lecącego nad stawem czarnym
z białymi rozbłyskami trumien
Jest dźwigająca wszystko góra
powstańcza
z nigdy nieodkrytą jaskinią radości
w jej wnętrzu
z nigdy niepostawionym na jej szczycie krzyżem
na cześć wyzwolicieli
w kraju, co jak pokuta
ciąży kulą u nogi
ubogim
wznieść się na górę męczenników trzeba
by spojrzeć ku grobom ojców założycieli
ukutym w puszczach sumień
bez krzyży
bez błędów, powtórzeń, zapomnień
ospałości, otrzeźwień i skrótów
bez żołędzi martwych w dziobach
zapobiegliwych sójek
bez plastikowych wypluwek puszczyków
zadufania
bez jastrzębi pikujących w kierunku jaskółki,
co wywijać się musi lotem odpowiedzi
jak samobójca
Jest taki kraj,
gdzie ojcowie ptaków
za cenę śmiertelnych ran
nie pozwalają naruszyć gniazda
byle błyskawicy, byle porywowi huraganu,
byle zadufaniu, byle sile potwora
Jest taki kraj,
gdzie lucerna rozkwita siedmioma kolorami
a koniczyna czterema
lucerna dla koni husarzy białopiórych
pędzących galopem
przez podwórza muzeów
z fałszywymi monetami królów i książąt
zaśniedziałymi tak, że ledwo
zdradziecka czerwień prześwituje
przez zielony obcy nalot
>>>
Już nie jest taki straszny
nie jest dziwolągiem
nie jest smokiem miasta dziewic
jego oczy to wciąż latarnie morskie
ale gdzieś na Svalbardzie
albo gdzieś na szkierowych wyspach
gockich przesmyków i zatok
a nie przy wejściach do karolińskich portów
już nie majaczy we mgle
jak jakiś Latający Holender
nie pije i nie fika koziołków pod pokładem
nie wie gdzie leżą Wyspy Zakazane,
na których spędził młodość
jest przecież synem cieśli okrętowego
a do tego zawołanym żeglarzem
dziś już bez rogów i magnetycznej ryby na rzemieniu
spokojnie sobie dryfuje na balach Kon-Tiki
gdzie dryfuje, sam nie wie
jak góra lodowa z wodnego do wolnego świata
podśpiewuje – bora, bora, boreasz
i łapie ryby latające
leżąc na wznak na balsie
już nie jest straszny
w swoich bojowych zawołaniach,
gdy schodzi na ląd
jego szanty wzbudzają salwy – śmiechu
wybija szklanki, wybija rytm
wybija zęby muchom lenistwa
i wyrywa do pająków sieciowych
jego wielkie flotylle sterowców to przyszłość
oczy wciąż są jak księżyce
oczy jak przypływy zwodniczych syren
i zakochanych skrzypłoczy
wchodzi do portów
tylko po to, by sprzedać
spreparowane latające ryby szaleństwa
z lat sześćdziesiątych
by zastukać na molo drewnianym kikutem
ale nikt nie boi się kuternogi
nikt tu nie słyszał, co to Jolly Roger
on działa wytoczył i porzucił
on w jaskiniach podwodnych zagubił skarb
magnetyczny, słoneczny uśmiech
nie boi się nawet samego siebie
nawet, gdy się nie uśmiecha
o losie, o losie, o Laosie
– śpiewa z uklejami z Ukajali
wraca na Bora Bora
leżąc na brzuchu
wieloryba płynącego na wznak
(jakby nie żółw już)
jego pora puka, puka w lodowy blok,
w którym zastygł płomień z jego ust
>>>
Stan ducha– jest taki stan nacjidowiemy się gdzie i kiedy?gdy demokracja w fajerwerk się zmieni?a serce – tak, sercenie wie gdzie jest niebostan ducha więc nic nie jest wart?to rezerwowy strzał rezerwowego strzelca?rakietnica – zwą ją też władz szubienicą,gdy głębokim jarem podjechała konnica– a ktoś powiedział – tam na blankach błyskakobieca pierś– dajmy spokój – wracajmy rzekł innyona była wolnością– sztandar zwiniętowystrzelono flarę, rakietnicę odrzucono hen– wpadła do jeziorateraz jest Ekskaliburem i Świętym Graalemdemokratówjeźdźcy odwracają głowyby patrzeć na gwiazdy fajerwerkóww biały dzieńwieszają królów zanim zrobią toz rewolucjonistamito stan ducha – jaki stan? jaki duch?w gracji, w uśmiechu, w dyganiuumiera demokracja tak jak kiedyś monarchia absolutnaboskie słowa – popędzanie koniszarpanie za lejce, wodze i uzdymierzwa poprawności pozostaje z sądu i zamku królewskiegoprzed tąpnięciami puszcz, tronów i parlamentówktóre zapadły się w sierść turów wymarłycha małe bruzdy – to grody, wały i palisadydzikie oczerety szuwary ostrowów chłopskicha blanki? a mury?taki stan Wisły nie rokuje urodzajnego wylewua śmierć w Wąwozie Somosierryjeźdźcy wracają – nie będzie szarży na szczęściestan ducha jest jak festyn?ot szczęście, zwykłe szczęściedzisiaj nikt nie będzie ginął za burzycieli kościołównie rozbłyśnie ta pierś jeszcze razumarła wolność w ciała bezwstydziea stan ducha?
>>>
*Hydropraca
Pracuj wciąż nad tą rzeką języka
jak Luwijczyk pralingwista
nad przedeuropejską Odrą (Drawą Wkrą i Obrą),
co płynie jak Odrava, Oder, Dore, Eder i Adur
uderz w c-dur smagając wodę wierzbową witką
szarp struny strug
zanurzaj czas, ręce i twarz
w scytyjskim Dunajcu (Dniestrze),
co płynie jak Dun, Dunaj i Don
pracuj bez podśpiewywania
nad gockim Bugiem, co płynie jak Boh
bez kajdan, pasiaków, oskardów i młotów
i tego wszystkiego co oznacza klęskę
jak jeden dzień życia słowem
jak jedno słońce z Mgławicy Żeglarza
jak jeden skulony w kuczkach polarnik
z dziennikiem obserwatora
wpatrzony w zorzę zmienną gasnącą
jak w pracę codzienną
nad dosadnym zniewoleniem oczu
przez brak kolorów materii, ziemi, serc i praw
pracuj nad tą rzeką gwałtownych wirów idei
wyprzęgając i pojąc konie
w celtyckim Sanie (Sannie),
co płynie jak Shannon, Saona i Seine
opatrując galijski wóz z kołem anatolijskim,
gdy księżyc neolityczny w jej toni nie tonie
jak ciężar zawieszony na łańcuchu
potężnego dźwigu cywilizacji
księżyc się przegląda w lustrze tafli czarnej
a ty chcesz go zagarnąć
motyczką budowniczego zigguratu
księżyc się pławi w wolności plemion
pluska jak ryba po zachodzie słońca
a ty zniecierpliwiony jego milczeniem
zarzucasz lasso chybione
zrzucasz cudzą winę do rzeki
podnosisz swoją wolę do wymiaru wód pod sklepieniem
wolę posiadania wolności wszystkich języków i słów
pracuj nad tą rzeką przeznaczenia i wygnania
słowiańską Wisłą (Wisłoką i Wisłokiem),
co płynie jak ślozy pierwszych i ostatnich ludzi
nawet bez lutni pracuj rękami dwiema
na klawiaturze serc,
gdy rozum pragnie omamów przeszłości
i wszystkiego co ulotne i nie ulotne,
co śliskie i pławne a niejadalne,
co spada jak noc czerwoną chustą w Cezarei
zakrywając amfiteatr i akwedukt
kanały irygacyjne, poldery
i wiszące ogrody w Babilonie,
by uprawy i zwierzęta mogły zdążyć
na ucztę życia,
gdzie śmierć jest posiadaniem pełnej władzy
nad pożywieniem
pracuj nad tym, co nie jest jej zdobywaniem
i płacz nad rzeką, płacz, tak lepiej
wszystko płynie owymi rzekami pamięci
właśnie jak łzy pramatek, praojców
wsłuchaj się w ich głos w Wiśle
może ty pierwszy wejdziesz do tej samej dwa razy
ludzie przemijają, tylko słowa pozostają i rzeki
koła-prasłowa na niespokojnej powierzchni
– jeden, dwa, trzy, dziesięć
>>>
*Jak sen wróżbity*
Stare źródło pulsuje nowością
jak sen wróżbity
ta moja Polska
jak Chlodwiga Rem w Reims
jak Ren Świętej Kolonii w Tours
jak sen wróżbity
ta moja Polska
jak biały ren z północy
nad Odrą we Wrocławiu
jak esoes aloesu w Ezgotarium w Sosnowcu
dziwny t-Ren, dziwny d-Ren, dziwny P-sen
ratunku – ratunku – ratunku
Polacy już nie tacy jak dawniej
nie służą Karolingom
tylko ludziom ze Wschodu do zmierzchu
nowe źródło polityki pulsuje jak woda
w turbinach jeszcze gomułkowskich elektrowni wodnych
źródło pulsuje, gdy serce okazuje się
niezbywalnym dodatkiem do diademu myśli
a wciąż nad odtwarzaniem
góruje zamek klatki – ranny raniuszek
jak sen wróżbity
ta moja Polska
a drzewiej bywał Niziołek Podolski
Piastun Wisza na gadającym drzewie
drzewa wychodziły ze wschodnich lasów
kroczyły przez mokradła
przekraczały Bug jak Don a potem Ren jak Bug
niepokoiły legiony pogromców bestii,
w które stapiali się rzymscy bogowie
w Austrazji i Neustrii
żadnej zapory nie było
żadnej turbiny na Renie
i była faza błogiego snu
jak Pepina Rawenna cichego
silniki pracujące było słychać w autobusach
jadących z Wrocławia do Saarbrucken
każdy pasażer wiózł ze sobą mech w trzewiach
i źródło, jakie miał, jakie zabrał
a źródło pulsowało
lodem, ogniem, światłem, echem
jednakowe drogi, jednakowe łany
z glacjalnych zboczy ześlizgiwał się mamut
w sylogizm odrębnych prawd
w przepastne ludzkie usto-jassskinie
woda zabierała nasiona dębika ośmiopłatkowego
i niosła Renem do Reims
a w Dunajcu, a w Wiśle, a w Brynicy
ukrył się Niziołek nadrzewny
gdy sen nie nadchodził wyjął korki ze stawów
zwał się Kacprem podziemia słów
zmienił się w robaczka świętojańskiego
gdy na brzegu obsechł
stracił światło chemiczne
zaczął pulsować ideą własną
w karolińskiej winnicy-duszy rannej
jak sen domarada z Brennej
ta moja Polska
>>>
Jadą przez świat
jedwabiście nieistniejące parowozy snów
gdyby jeszcze mówił malamut do husky
ależ skarbie – toną – one toną
one niedźwiedzie białe, nasi bracia
to przez bar, stront i freon
jadą przez świat
jedwabiście nieistniejące wagony snów
słychać gdakanie paru a potem wielu
kur w klatkach z cegieł pukanie – puk puk
barbakan-kurnik odpowie – buch buch
i po kurach świecących
to mosiądz, aluminium i pieniądz winien
jadą przez świat
jedwabiście nieistniejące parowozy snów
gdyby jeszcze władca mówił do maluczkich
one ludzkie istoty toną w mgle kolorowej
bracie cyklotronie, parowozie, transformersie
to przez sny radioaktywne giniemy
>>>
Pewien zadufany drwal
powycinał w pień malwy zdrewniałe
malwy wysokie – polskości semafory
pozostały zranione łodygi
kikuty drogowskazów rozstajnych
i kolosalne rośliny zwalone wśród róż
drwal upadł na kolana wśród pól
nasiona rozsypał wiatr
krew wypłynęła z płatków
drwal przyjął srebrniki od grud
wziął sznur – przepasał się
i owinął słomą by udawać chochoła niewiniątko
ale malwy martwe znasionwstały
pewnej pomrocznej wawelskiej wiosny
odpolonizowały zrusyfikowany krajobraz
Wernyhora z dworem jeszcze wypiskuje proroctwa
głosem sikorki bogatki wyklutej w inkubatorze
wykarmionej sztucznie na lekcjach w technikum leśnym,
że jedyny prawdziwy jest wschodni horyzont narodowy,
że reszta jest pomalowanym ćwierkaniem sztucznym,
kląskaniem, popiskiwaniem klepaków
ścianą wulgarnej galerii w malwy malowaną
zaśpiewem i głuchym rąbaniem farb w pędzel
dudnieniem kolorów w płótno zmurszałe
kolorów zaczerpniętych ze świata podziemi
a lirnik z Tęgoborza wzywa pod sztandary
drwali kwiatów prawdziwych
nikt nie wspomina wolnych Drewlan
zmasakrowanych jak płatki letnie
przez fałszywych świętych świecących jak topory,
którzy nie ożyją jak malwy
wśród chat Wiślan i Polan
łagodnych ale twardych poranków wieczności
>>>
Ile razy tej tyranii
musimy odpowiedzieć – walka?
walka na ulicach
jak procesja
walka na stadionach
jak litania
walka na ekranach
jak różaniec
walka na mszach
jak uległość
tyranii własnego ja
w teatrach każdego dnia
jak wiele razy?
>>>
Usuń się – rzecze Zaratustranie jesteś tu niezbędnyw kraju cumulonimbusówcirrus jest jak zadraotworzysz nie zamknieszogłosisz nie odwołaszprzemodlisz nie przeklnieszco z tobą zrobić?nie przyznajesz się do winyw naszym świecietylko bieda z tobąusuń się na swojego Zaratanawiem, nie ma was tam wielutu takich jak ty teżwyznawców ubiczowanych dobrych myślioto my święcimy tryumfya nawet bezkarność tryumfówpowiedz coś, tylko bez pytańpowiedz żegnam, no powiedz tomilczysz, a my się tak staramyby sczezło wszystko marneco nie jest namico stoi nam na drodzeco nie podziela i nie pomnażanas, nam, naszegotako rzecze Zara-towprymus pomiędzy premieramii priorytetowymi dziennikarzamiprezydent wszechunii jednościzawsze w ciemnych okularachrzecznik osławiony nurtu przemianwśród orylipobłogosławiony pychem jak pastorałemzastraszeń i torturwybierz sobie jedną z nichalbo odejdźnie zadaj pytanianie zadaj zadanianie zadaj myślinie zadaj obroku pegazowiusuń się nawet dokąd chceszjesteś wolnym europejczykiemtako rzecze epikurejczyk Zaratowskicentralny pałkarz i lekarz zaraczonychusuń się, usuń –tylko człowieku
>>>
*Patos*Siedząc nad zatokąwysoko na wapiennej skaleumykającej pod stopamigdzieś w kierunku rejowych żaglowcówzakotwiczonych przy brzeguczekających na więźniówwydaje ci się przez chwilę,że patrzysz ostatni razna swoją smutną okolicę,która chce się ciebie pozbyćna kraj rodzinny, którego rządchce cię odesłać do karnej koloniibyś fedrował rudę metali ziem rzadkichzdzierając do krwi skóręna rękach i kolanachtylko dlatego, że ktoś oskarżył cięo kradzież kilograma mąkipatrzysz i myślisz rozpaczliwie o tym,co stanie się z żoną i dzieckiem?jak przeżyją bez ciebie? kto ich tu obroni?kto wychowa? kto wyżywi?kto pobłogosławi wszystkich?tak siedząc na tym przepastnym klifienagle wybudzony z drzemki zaśpiewem kosadostrzegasz nogi machające bezpiecznienad zwykłym, kamiennym urwiskiem w Polańczykugdzie tylko jachty, kajaki i rowery wodne
jak mewy i sny
kołyszą się w wiosennym słońcuczekając w dole na wystrzał armatnirozpoczynający kolejny sezon wodniackiw sumie bez zbytniego patosuostatni raz patrzysz na Zielone Wzgórza nad Solinąprzed nieuchronnym wylotem do Irlandii za chlebem
>>>
Każdy by chciał tak majtać
tymi nogami
za oknem
na grani
w oknie samolotu
na skrzydle spadochronu
w sercu swoim, cudzym
w studiu telewizyjnym
w karecie, lektyce
jedni drugim buty noście – rzec
niech bosi mają szansę
ostentacyjni niech idą przodem
zdolni do majtania jedną stopą
niech niosą huśtawki
zdrowi myślą, że zaskoczą mimiką łokcia
nie zawsze tak bywa
czasem nie zaskakują piętą
a czasem zaskakują czołem
każdy chce bujać
na linie jak na kiełbasie
na strunie fortepianu jak na wysokim Ce
na włosku smyczka z koziego ogona
wołaniem wskrzeszać przepaście dna
majtaniem, nieokrzesaniem, parskaniem
wywoływać zaganiaczy z szałasów
ale przecież nie każda chmura
jest bezdeszczowa
i nie każdy wiatr liczy drzewa
są liście i są ziarenka
w oczach wolnych i spiętych
skupionych do bólu zaciśniętych ust
są zęby dzwoniące strachem na czarne msze
są myśli wykute w czeluściach wieżowców
i czeluście serca owdowiałe
jak chatynki leśne w nieludzkich borach
bez pieśni i ech, odgłosów z porąb
bez czasu
nie każdy może bez lęku
majtać nogami nad krawędzią
szklanego kanionu słów
nie każdy
a ty?
w głuszy?
>>>
Jest taka wiosna,która jest jesieniąoto onakról gramoli się na ołtarzniezdarnie, boołtarz jest już mównicąa amboną policyjna pałka i gazkonfesjonał – zaklinaniem kłamstwawiosna jest jesieniąoto króludziela reprymendy i rozgrzeszeniakról prawie ludzki, lecz nie judzkia jesień w środku maja złotopolskawiosna niebiesko-zamszowa stłamszonatańczy bosa na potłuczonym szklekrach na giełdzie snów wasaliwora dla królai Kanossyza nie naszeekswiosny
>>>
Prodiż wypiekł ciastodzieci się zbiegłymałe brzdące – jak zwał, tak zwałkicające wszędzieteraz już z plackiem pudełkiem kwadratemrozbiegane oczy w pokojupokój za duży na małe stopyna placek ani tylena drzwi pochlapane lukremdla niepoznaki w sam razprąd w cieście już za nimii korytarz i schodybiegną dzieci łąkązapadają się ze smakiemrozsiewają okruchy jak pyłki wyczyniecptaki zbierają okruchy w śladachmiękka ziemia powstajeunosząc maślanki jaskrów niezapomnianychdom w napięciu czeka jeszczea dzieci za wzgórzempies czeka z łapąza późno na kośćwieczór jużślady całe powstały i poszłyokruchy wydziobane odleciałyksiężyc samotny doczłapałdo budy i do wejściowych drzwiwszedł do domuzapytał – gdzie macie kuchnię?cisza, tylko przewód zaiskrzył głównypusty prodiż zdradził ciastoz prądemzapłonęła noc bez dziecione z rozkoszą rozbiegły siępo wszystkich okolicznych kontynentachksiężyc stary ratownikwyłączył pusty prodiżi za chmurą zgasł
>>>
Len to woda i przemocpotem rany na cieleod płócienpotem płótna odwzorowujące ranylen to moda i przemocwoda ciecze od blachi dzbanów – kranówod do i od poniebieski kwiatek niezabudki, jako deseńmały gwóźdź puchnący w cielekoszatki wokół kwiatóww klombachw sednach klombów – dni dnachbędąc małym kwiatkiemnie stworzysz pułapkipotrzebny jest kwiat nocylepki sen mrocznych kilku stajańpiekła w ruchupłonącym zarzewiemnawet nie myśl o łaniebiała pościel może być, co najwyżejkartką papieru,gdy ona wchodzi do alkowyi zabiera peniuarpotem unosi poszwę, wygładza prześcieradłoi międli do ranalen modry na ranypoduszki
>>>
Patronem dzisiejszego dniajest słońcew jego obłędnych, zamkniętych oddziałachmożna się leczyć, relaksować i trzeźwiećbądźcie wszyscy pod słońcemdzisiaj o dwunastejja przyjadę też jakimś wehikułemz kredy, jaspisu, brązu i tytanujeżeli słońce zadzwoniwtedy my zaśpiewamy zgodnienie chórem, lecz po koleijak leci ten refren? jak leci światło?tak – otwórzcie się oczy, otwórzcietaa taa taaotwórzcie się kielichy kajdanna naprzemianległych rurkowatych szponachciemnej masy nietoperzytej morowej nocy podbiegunowejw owej cytadeli wojen zaświatówz żyjącymibezbłędnie utrafionezwykłe wypływanie krwize skroni otwartej jeszcze promieniem słonecznymwczoraj
>>>
Stochastyczne melodie przedmieśćsą jak preludia wielkich miastna obrazachzarumienione estetykąsamą w sobienierozwiązywalnością przestrzenizasiedlanej przez nieumiejącychliczyć, pisać i słuchać tęczzewnętrzne obrazy nie śpiewająludzie nie śpiewają w ciszy przedmieść,które gnijąale o krok dalej rozkwitająpanaceum na dobrojest składnikiem muzykitrzeba go wydobyćwysublimować z przypadkowych przekleństwto cisza właśniezgubna – nie, nie zgubnacisza ponad świtem po pijanej nocydźwięki zórz, dźwięki wiatrów słonecznychuderzenia pioruna w dzwony ruroweuderzenia w gongi sopli spadających z dachuszmery w śmietnikachtniutnia z dziurawych ścianalgorytm burz rodzinnychprawdopodobieństwo uderzenia piorunaw dorożkęw zaczarowany samolotw zaczarowany czołg – na cokole w parkumiasta wyciągają kominy i drapacze, które nie są rękamiale skrobaczkami blaszanymiraniącym szkłemszorstkim trwaniem w miejscach gładkichprzez jakiś czasdostępnych i otwartych jak tramwajea ludzie, a myśli, a znaki?w kuluarach ponagleńwoźniców – tramwajarzyprzewoźników – bileterówmotorniczych – wsiadającychstukot, dzwonienie, przestrachprzed świtemstrach, blady strach jak piorun,który sięgnął głównej ulicy miasta –niespodziewaniesuma kosmicznych przyciągańświatła i dźwiękubez uczuć na promenadziewyliczone koła, kwadraty i trójkątylinie, stochastyczne łamańce ucieczekczłowiek wysiada z rikszy i łapie piorunwygina go w elegancki wykrzyknikpodsumowuje nim przerażającą samotność liczbna ostatnich przystankachna pętlach podzwonnychsumy wyrwanych z miasta serc
>>>
Wielki nastał wiatrporywisty i dziejowo pokrętnyzderzył się z miastem i tłumemlecz z głów kapelusze i kapturyzerwał jeszcze bocian agnostyklecący od okrągłych Gór Stołowychjuż wczoraj przybyły z Nirwanywcielony inaczej – radiowo telewizyjnywiatr nastał wielkici z różańcami i rozwianymi chustamiwytrzeszczyli oczy zdumienijak to odwieczne owieczkici z pistoletami w rękawachwkładając papierosy do ustodsłonili spróchniałe zębyjak to poganiacze stadświece uniwersyteckie pogasłyjak dusze zakłamywaczyogniska co odżyły bezczelniena szczytach Gór Apostackichwiatr pogasił wielki od przełęczyna skalnym Ateiściuzapiszczała kurcząca się tradycyjna biedazakumkała żaba niedoodczarowaniaostatni razw ciemnościach szelest drzewpoprowadził regimenty regli strażniczychku dolinom uśpionych krzyżowcówzaklętych w płótnach barokowych malarzyw ołtarzach głównychwiatr po raz pierwszyod wielu lat naprawdę świętydotarł do wszystkich miastprzy traktach królewskichstłamsił błędne ognie przedmieść emocjinad bagnem w śródmieściu prawdyrozwiał tuman zapiekłyzajaśniały wreszcie odkryte uniesione głowy
>>>
Zabić te partie polityczne,co to nie wiadomo gdzie dom ichi gdzie są rodzice?a w sercu lisie zamiaryŚwitezianki są po toby je na moczary zwabići zabićale nie pokazują się jeszczesą marą wodną, więc tylko onemogą rozprawić się z czymśco jest antyromantycznymi do końca zdradzieckimpartie polityczne jak topielicejak Zielenice, jak Świteziankinikt z bliska nie widziałich dobra wspólnegona wiecachich sprawiedliwości dla bezbronnychna zjazdachnikt nigdy nie widział ich troskio granice głodu i honoru bezdomnychna konwencjachtylko ognie świętego Elmawskazują ich obecnośćw narodowym bycie,co złem burzy się i wzdymaŚwitezianki zabierzcie te partiepod powierzchnię Duchapęcherzyki powietrza i ocieplenia bagiento będą oznaki wiosnyna ziemiach polskicha potem jaskier papieskipierwszy znowu ożyje
>>>
Nie ma we mnie wątpliwościnie ma cienia rozpaczynie ma zahamowań dziennych,gdy patrzę na ludzi w metrzenie ma we mnie nocnej nostalgiijeśli jestem nawet na stacji samnie ma smutku jak grańw wagoniku linowej kolejkinie ma trawiących społeczności pragnieńnie ma tożsamych z nimiwielkości ułudnie ma we mnie jakiejkolwiek tyraniiani, ani, ani ciutjest raczej cichy baranek uratowany z pożogi,który leży na peronie dworca Roma Terminijest jastrząb samotnik metroskrzydłyprzyczajony na dachu windy wieży Eifflapatrzący okiem proroczymna ofiary swojej miłości,gdy porywam baranka jak jastrząbniosę go na skarpę wiślanądo ogrodu zoologicznego w Płockuna spotkanie z dziećmia nie na ofiarę całopalnąna swoją cześć
>>>
Nie jesteś samnad tapczanem, na którym leżyszzawisł twój aniołanioł to czy skowronek?skąd ten srebrzysty tryl?nie, nie jesteś samnie, niemożliwe, żeby to był skowronekjest późne popołudnie przecieżnad tapczanem pochylił sięmodel samolotunosem w twoim kierunkukabiną pilota w dółpochylił się tak, że możeszdostrzec wnętrze tekturowej kabinynie, nie jesteś samw kabinie jest pilotwłaśnie zdejmuje kombinezonodłącza maskę tlenowąrozpina klamry hełmu i zdejmuje gopotrząsając głową rozpuszcza włosydługie ciemnoblond lokizamiatają zgarbione plecyuśmiecha się do ciebiejuż bez maskisamolot na żyłce pikuje w kierunku tapczanuzmierzch, kurtyna, cisza…acha!i jeszcze ledwo słyszalny szept zza niej –nie, nie jesteś sam…
>>>
Joanno – sztandar łopoceSebastianie – fruwają strzałyAniołowie – lecą ptakisztandary – łapcie wydmy z wiatrempodniebne ikony – pędźcie stójcie trwajcie twórzcienie zgnębieninie okaleczeninie zamordowani bestialskozawsze pieśni pełniskrzydlaci męczennicy powietrzaczystości przezroczystości motyleMłodziankowie ptasi– zatrzymana ostatnia burza piaskowaprzed wzgórzem w Megiddo
>>>
Mątwa w słoiku w dziecinnym pokojuw greckiej laserowej epickiej otoczcena białym regale przed różową tapetąachajscy bogowie schodzą z górnych półekprawosławny kościółek na zdjęciujest celem ich wędrówkiprzez oschłe zdawkowe odpowiedzina dziecięce pytaniadostają się do wnętrzaza ikonostasem pytań półbogowie spotykają bogówbizantyjskich przedefeskich przejściowychskrzypłocz wychodzi ze słoika zamiast mątwykoniki czekają z rydwanamina skrzypłocze bitewnedzieci zadąsane w pokoiku dziecinnymfototapeta przedstawia Akropoli hoplitę rodzinyz wyciągniętą włóczniąsłychać skrzypienie skrzypłoczysłoik przewrócił się pod sufitempotoczył po desce i runąłdo Morza Egejskiego, którym był niebieski dywanpod wodą czekał mężczyzna w białych kalesonachz wyciągniętą do przodu nogąskinął paradygmatem trójdzielnymdziecko zmieniło się w stułbięGrecja i Europa – polip i meduzadziecko rozpościera ramiona we wszystkie stronyjak wielokrotne sznury dzwonujednego dzwonu
>>>
Niwy zielonena porządku dziennymjak biurka z kartkami papierujak szklana menażeria w promieniachwieszcz zatęskni – nacjonalista niea pielgrzym gdzie jest?Polak – wędrowiec, gdzie?pies i dziewczynka z nim?niwy i wiatrakibolesne rany i mitychłop-skrobek otwiera gumno i wyjeżdżado miasta traktorempolityk-skorek otwiera gazetę z programemprogram – raczej pogromnienacjonalnie, nieracjonalnie – szklanypo rannej rosie biegnie na niwygęsiarkaa mój dron – wiatrolotpowiększył się nad niąkamera – bezruch – błysteksłońce wzeszło nad niwąjak niedziela, złota niedzielaw Polscedron spadł wśród białych gąsekna zieloną niwępies warczy, gęsiarka się tulia ja – Koszałek z pióremw samej koszuli
>>>
Tymczasem nieznaczy takzwykle bywa tak,że nie zastanawia się nad taka potem mówi niemyśl się waha jak wolazatrzymuje się, wybiera,żałujea może, a może, a możenie wiem,kiedyjest zbyt późnopada takwola podnosi takotrzepuje porzucone z kurzuwola to nie wolnośćże tak mówi nie –to już wiemyale,że wolność mówi takwoli –to ci dopierowola mówi tak niei wyzwala się zniego
>>>
Serce nad Krakowemto samo serce,które trzepocze ponad biegunemlecz nie to samo,które trzepocze na Evereściejak brahministycznato znaczyhinduistyczno-buddyjsko-lamaistyczno-szintoistycznaz dala widziana dewa WedaBrahma Świata Śrimolungmasą jednak pewne różnice w mangachWisła to nie powyginany wielorękiSiwa w wężach całyWilga to nie Kriszna z sitarPrądnik to nie Iśwara po przejściach w rozkrokuRudawa to nie demoniczno-smocza Kalia Kraków, choć poskręcany w sobiejak szkielet mamuta walczącego z niedźwiedziemto taki skupiony,że aż wzbudza w trzewiach dźwiękpatrzeniem na sercezatrzymany w marcowym świetlemumifikuje się i kostnieje w arkadachjazzowym septymowaniemwątpiących w wykrzywione twarzeale wierzących w uśmiechnięte duszeTrębacze ustawiają wciąż te masztyi wciągają na nie sercate same, co w latach sześćdziesiątychwszystkich wiekówi strzały lecące w ich kierunkudobrze, że tego popołudniatylko strzały tulipanówtak samo z wysoka
>>>
Marzenie– zespół poirytowańniezrozumiałychdla opatrznościwielowiekowejnieustanniegwałconej potrzebamimodlących sięmałej wiaryw absolutniebędący żadnym snem
>>>
W każdym – ja jestemjest ziarno prawdy o sobiew galopującym koniu jestzawsze horyzont stepuw twoich prośbach o rozgrzeszeniejest galopujący końw samych rozgrzeszeniach zaledwie bezkresja jestem tym słońcem wstającymjak atomowy grzyb nad stadninątego się bójtakich poranków jeźdźcajedna galopująca myśljedna gwiazdazwana słońcem nuklearnymw ciszy twojego sumieniaradioaktywny pluton egzekucyjnydla ciszy twojego snujedna noc inicjująca eksplozjętermojądrowąprotuberancjętrinityby tabun koni nadaktywnychpognał ku rozbłyskowi przemianywłasnego jak ja –żałuję – wybacz
>>>
W tej niszy zamknąć rycerzy po przemarszachod morza do morzajak Krzyżowcówjednak nieudających się nad Bosforstworzyć im warunki obozowaniaby mogli zdjąć zbrojeale nie takie warunki by skamienielijak pylonysfinksów i umarłych nikt się nie boinisza niech będzie jak dolina rzekinie jakaś cieśnina lub Stykspomiędzy światem żywycha żywych bez duszyi jak dolina Arkadiikolebka myśli szlachetnejniech rycerze zdejmą zbrojepo tygodniach wędrówkimarszu jak muzyczne tremolana pięcioliniach krwawiących stópspoconych konizakurzonych taborówrycerze ulepieni z wulkanicznych pyłówi tufu zlepionego bryzą mórz północnychzawrócenibiegunem magnetycznym, którysię odwrócił od nichod Europy ku centrum Ziemiw niszy zagubionych zwierzątsłużących człowiekowiniech rycerze jak koty przeciągną sięprzy ogniskachrycerze jak Krzyżowcy wezwani ideąduchem Bogiem samymJerychońskimi trąbami,którzy poszli na wyprawępo runo wolnościpociągani i odpychani radościami, cierpieniaminamiętnościami i przemyśleniaminiech w dolinie odpoczną przez tysiąc lati zaleczą rany po buntachi rzeziachw miastach centralnej Europy
>>>
Temat nieba i niedzielijest plażowaniem na słonecznym wybrzeżu Italiiwśród lazurowych zatoczekzwielokrotnionych portami wojennymi wszechnacji basenuwśród etruskich wilczyc wyjących dzikow czasie karmienia nocąwśród sabińskich dziewicobejmujących jeźdźcówporywających ich z rodzinnych domówwśród półbogów męskichzsiadających z rzymskich rydwanówzdejmujących nagolenniki z opalonych łydekwśród warkoczowłosych longobardzkichi brodowłosych ostrogodzkich nieokrzesańcówwdzierających się z nagimi torsamido kobiecych przybytkówwśród pisków i okrzykówwyrywających się z nieosłoniętych piersiwśród normandzkich i napoleońskich najazdówtak pobożnych jak gwałty na ziemiach świętychwśród kołyszących się w zatoczce Sorrentołodzi i okrętów wszystkich ludzi morzaspragnionych nowych podbojówjak kupcy i korsarzewśród gór i dolin pod niebem Kampaniizasadzonych i zaoranychspragnionych słońca i wypoczynkujak nieba niedziela
>>>
W obliczu nadciągającej wielkościrzek, lądów i chmurmusisz przyznać rację słowomich naturalność oznajmiającaprzyczyniła się ożywczodo zrozumienia aktualnościpowiązań kolorów w kształtachniezbadanie różnychjak różnorodne są dowiesz się,gdy poznasz ostateczneoceany, lasy tropikalne i burzew pierwszych podbiałachw obliczuniespotykanej swojej zimowej małościtej nadchodzącej wiosny
>>>
Bezchmurnie w salonieczas deszczu w sypialnismętek w smutek w smutęprzy kominku bezchmurnieznaczy bez zwierzątw myślachsny w przedpokoju jak onia oni odeszli, bo im kazałempowiedziałem – nie możecie pójść tam gdzie ja idęjak wondering Jezuszwiędły kwiaty na firankachsłońce zaszło za okap kominkanie ma grymasów biedronekw rogu futrynyuśmiechów pajęczychw szapocznikowej bańce żarówkisą krety zadomowione w człowiekuw efekcie na sercupowstają kopce jak smu smusmugi ziemi z wnętrzado mózgu protopowietrzajuż rozbłyskującegobeze mnie – człowieka, który odszedłw ogrodzie od zmysłówzanim zasnął przy kominku
>>>
Skąd te znane kolokwialneburaki?tutaj?to tylko rynek stołecznego miastaale zamiast drobnego handlu – uprawazamiast bruku – ugorekSkąd te znane kolokwialne lodziarnie?tutaj?to tylko główny deptak stołecznego miastaale zamiast Polski – handel pod bannerami: „Niech się święci”– Ojczyzna sprzedawanajak burak cukrowypazernemu cukiernikowi,który na cukier go przerabiai spławia tenże w górę rzekido lodziarni w CisnejSkąd ta trywialna tęcza nad kolokwialnymplacem ziemniaczanym?tutaj?kartoflisko obok narodowego panteonu?Skąd te wyuzdane tańce?tutaj?skrwawione tysiąclecie wolnościjak swawola w jeden dzień słodkości?
>>>
Pożar –znad lasu wygrawerowanegona kopule pokrytej złotymi płytamiwieńczącej Panteon niesławywznosi się dympożar –płonie Panteon?nieopodal rzeki na skałce wapienneja może to złudzenie optycznebo innych złudzeń tu nie manad scenami z Bibliiwygrawerowanymi w złocie – misterniemożna powiedzieć wręcz – anielskoa niesławni powiedzą – renesansowoogniste języczki pojawiają sięto tu –to tamsceny z Biblii są wyobrażone w obrazachniesławni powiedzą – w obraźliwych nawetbo przecież nie ma Bogabo kopuła jest odwzorowaniem czaszkia nie sklepienia niebieskiegobo modre niebo to czysta fikcjajeszcze złudzenie optyczne maminsynkalub wcześniejszego ulubieńca chłopcówpożar –las głów wygrawerowany płoniejubilerskie gałązki drzewa Jessegorozświetlane są przez całkiem spore płomienieoto już –oto szum –oto trzaskjak gdyby szyszek pękających w ogniskujednak płomienie jak ogniki świętego Elmanie topią złotanie czernią drewnanie rozgrzewają kamienianiesławni zadziwieniniesławni dostrzegają sensualne ideew ornamentyce protoreligiiw sercach lęk niewytłumaczalnypożar –Panteon w ogniuzłoto w ogniuświadomości –nie, mądrościniesławni oświecenijest bosko –jak bosko?
>>>
Sygnał karetki w głowiew okuw uchuoo..wyjechała karetkasygnał wyleciał.. z głowyprzeciągły byłprzeciągnął sięjak kot w marcu przy garncu makuale już znikato znaczy milkniepomiędzy sanktuarium a ohydną elewacjąkomendy miejskiej policjikaretka powróciła do szpitalaskąd wyjechałaprzywiozła jedną zrozpaczoną myśl,która udawała ranną w wypadkui całkowicie zniszczony aparatdo wzbudzania strachu, drżenia i panikiobaw przed władzą siekierowychdyrektoriatem (centaurów) cmentarzazwany syreną zdrowych pni mózgowychstojących przy skrzyżowaniachz poręby percepcji i analizyniepotrzebujących pomocy
>>>
Stara się zmienić prawo kościw prawo szczegółów sierścilecz jest człowiekiem a nie mamutemjego zęby to nie są zęby smoka z Elamuzwane też zębami boga wylewulecz zęby bezpieczniackiegojanczara tajgi mameluka tundry uralskiego znajdydlatego nie śpiewają o nimhomeryckich pieśni Dawidowi (Dylanowi) podobnia jedynie stare baby porykują w kuckachdo wtóru harmoszek rozciąganych nad głowątoż on zaledwie ludzi zjada jak matrioszkaa nie wulkany, skały i kolumnyto przecież nie jakiś Mitra lub Perseusztylko Samojed – a to zobowiązujei Wojów jeszcze nie mawokół niego są tylko łowcyon nie buduje ołtarzy na poczekaniusamotnie na pustkowiu,gdy zobaczy baranka zaplątanego w ciernietylko piargi z czaszek bracizatrzymuje je i podsuwa nogą,gdy się toczą w dół satrapiina jedno skinienie wiejadła-motowidła Ento może upaść boski lud przed bogiemna jedno skinienie młota-sierpapada na twarz plemię szamanówz długimi do ziemi oszronionymi brwiamizamiast powiek przesłaniającymi oczyklan szamanów klęski odwiecznej jak niewolamamuta przebudzonego w człowieku
>>>
Pęk kluczy? Nie – pęk snówpęczek świeżych nadinterpretowańwrażeń sennych w południowym nadfioleciepobrzękiwań, niedopowiedzeń (niedokończonych podpowiedzi)sumienia na głównym placu miasta (trzecim ważnym rynku miasta)gdzie wiadra tulipanówrozlewają wonie i jaskrawe kolory wiosnyco zwie się modlitwą poetyu stóp bazyliki z kopułami tęczyPączkujące kasztanowce (a w nich jeszcze pękające przypalane kasztany)z gałęziami bezlistnymi, za to każdaz ławeczką lekko oślinionąodświeżającym podmuchem słonecznych promienizmartwychwstałych nagle wśród szeptówani to malarzy ani literatów (z jednego domu)ani profesorów stróżów ani kotków aaadzikich, miejskich staroświecko kulawychstarożytnie? – nie, staropolskoPęk kluczy do serca? Nie – do ekspansji uczuć raczejledwo popiaskowanych ledwo zsokowanychledwo istniejących pod słońcemiażdżonych wypiekaniem w brytfannie parkulotnisku zapachów marcowychto starter, to pedał gazu, to klombprzylądek dla rakiet wyrzucanych ręczniez katapult oczuprzez długowiecznych, zdziecinniałychodwiecznych studentóww czapkach z daszkami książek zakazanychnagich na cokołach miastanagich jak konwaliebiednych jak gołębie na ubitej ziemiwokół nóg bezdomnego, (co zszedł z cokołu by się podpalićprzy studni jak każdej wiosny i znów znieruchomieć)cokolwiek zapachniebędzie eksplozją, nalotem i bombardowaniemcokolwiek rozbłyśniestanie się odwiecznym cieniem samego słońcazza rzekiPonad największym bezlistnym drzewemna wzgórzu górującym nad miastempojawi się zamekw kłującej żółci widziany z kościelnej wieżydo zamku potrzebny jest król,który tuli w ramionach młodą królowąw otwartym oknie dobrocizapatrzoną w jego czarną brodęna pokaz dla bezdomnych z budek telefonicznychdo zamka potrzebny jest pęknagich białych konwaliii wiecheć leśnej kokoryczkijak obcy sen..pękających kulek zapachowycheterycznej wiosny>>>Niech ta klaka się skończytowarowe nowinyw gęstej mgle skupionerezerwowe siłyza parkanem lasu i bagnemzapasy w skórzanych czarnych worachniech ta klaka się skończyweźmie nogi za paspóki demokracja trwapóki słowa prawdy stoją jak ministranciw równych szeregach,gdy oko swędzi podrażnionekobietami z politykiniech nie dziwią się matkiniech odetchną senne.. same mgłyi opadną w westchnieniach łosiodetchną na mchacha każdy eremita zakuty w zbrojęodrzuci pikę i tarczęniech to zniknie pod wodąjak happening na jeziorze w Poznaniuniech klaka się skończy po spektakluniech piki i szczudłazapisane w telewizji kampanijnejnie wypłyną nawet,gdy prawda przegrana półwyspie pozostanie ryba
>>>
Z krańca Wszechświata jak Voyagerwołam do ciebiepatrząc na znikające słońcez huśtawki za domemjuż wyczerpałem energięzbytnio się rozbujałem, oddaliłemi.. przygasiłem miłośćto ostatni przekaz moich snówkruchy rozejm asteroid i kometpozwolił na krótką drzemkęwtedy cię prześniłemwtedy czule wycałowałemjuż znikającą za bramą galaktyki,która jest naszym Wszechświatemty otwierasz kopertęnad swoim radarem jak nad świeczkąi wołasz wiatrem słonecznymjeszcze razjeszcze raz ostatnia ja spadam z huśtawkii uderzam twarzą (kruchym przekaźnikiem)o gotujący się lódplanety obcejrozciąganej wewnętrznym rozkapryszeniemna twarz upadamnosem w dółczołem w dółustami w dółw niematerialny, plazmowy, stadialnysolipsyzmnaszego wspólnego ostatniego kosmosuw ogrodzie za domem
>>>
Zryw – pasjazryw – jakieś nadziejezryw – pensjazryw – ugryzione jabłkosmak,gdy grzmot – uderza piorunjesteś w akcie drugimmięso i kwiatjak słowo – zarzut,gdy klękasz piorun – przed tobą– słychać grzmot z dalekapasja jak jeździeckolumna pod wielotonowym blokiem skalnymociosanym kiedyś – jakblok skalny na pochylni – takmózg pochylnią gwiazdkolumna – wymarsz – gniazdow świątyni zwięczenia pierze – iakurat koronajak słowo – wyrzutpasja na kolanachmiękki – słodki – kolorowya do tego pachnącyjednooki jednorożec jednorękiflotylla – słowo – piasek plażypodryw – słowo – zrzutna gniazda olimpijskie Inuitówna Gotlandię Gotówna kasyno Czejenówna język Czuwaszówzryw – w kierunku – w kierunkupoćwiartowany człowiek rozsyłasiebie samego – taka historiazryw – kosmos – wyrwa– jak brak głowya do tego – jabłko ugryzionepiorun – jakieś nadzieje
>>>
Moje skały dla wraków
moje skarby
a to gdzie?
moje wielokrotne nadzieje rozbitków
rzekłbyś?
ale ciebie tu nie ma
nigdy nie wyjdziesz z cienia
kotwic wielkich jak porty
by odsłonić się w portowych kawiarenkach
kasynach mafii choćby tylko
dla starego kapitana
latarnika zaczytanego w księgach locji
przegranego na lądzie bez nieba i wiatru
moje skarby są wszędzie
a to gdzie?
konkretnie na niebie kretów
nawet nie odgadniesz
jak? gdzie? skąd tutaj?
nawet nie próbuj
zmelodramatyzowane popędy kretów
utrwalone trędowatym jakby niebyło
ryciem w gwiezdnych pojawieniach
są światłem dla gospodyń
zakochanych w facetach
przeskakujących kałuże
z kapeluszami, postawionymi kołnierzami
z karabinami maszynowymi pod prochowcami
a ułudą jest dusz kiwanie się w krecich kanałach
zjawisk, stanowisk, opinii
o pieniądzach
moje skarby moje beckettowskie
dzyń dzyń dzyń
w ciszy
i w burzy na morzu
wystarcza na tą jedną sylabę
samogłoskę, odchrząknięcie jakiekolwiek
przestałem czas unoszenia kretowisk na morzach
poczęstowałem mafię czekoladą
przyleciał ptak z hollywoodzkiej stajni policyjnej
a skądże?
z gniazda na wu
i zbeształ gospodynie przed ekranami
ja zmartwiałem
i jak gwiazda wskazałem siebie
– agenta bez przeszłości
z wciąż postawionym kołnierzem
bez przeszłości gangstera
bez przeszłości kreta plaży i portu
latarnią odkopałem skarb ukryty
szkwału
w deszczu
>>>
Ten dzień nazwę dniem skali,gdy jej oczy nie były oceanamilecz wtedy leśnymi stawamiw takiej skali numer jedenjest porywem spojrzenia co nagina dąba te dwa dni z nią rozmyły postrzeganiewygasiły patrzenia w sednapradawnych puszcz i ciemnych wódTen dzień nazwę dniem skali,gdy jej piękno nie było ciężkiew gorącym uścisku sercajak scherzo i capriccio ważkileśny chwiejny jego krokprzez rzadki mech i rzęsę ze złotaoczeretu kawalkada pędziła przed namia za nią jak puchskala numer dwameandry mnogich pouczeń promieniniezrozumiałych dla trzcinTen dzień nazwę dniem skaliw takiej skali numer jedenjest stawem, który odbił sięod lilii i uwodzenia na zawszesłonecznego piękna wśród drzewodbił się w gorącym uścisku serca
>>>
To już nie przystań
dla latającego spodka
pośród łanu litewskiej gryki
nie dziewanna i dziurawiec na wyrzutniach
nie kotły donbaskie ani śnieżne
lecz wierne jak stare psy samoloty
zbliżające nas do końca czasu
gwiazdoloty w potrójnych katastrofach
w wypalonych kręgach
w wypalonej do cna ziemi
w spopielałych kościach
(luminofory epilepsyjnych elipsoidalnych twarzy-dusz)
w której stronie świata są słowa i dzwony
je rozgłaszające jak obrazy
w sanktuariach
ikony komputerowych mistycznych winiet
i pałające serca na randkach
zawsze od neolitu (neolitu od zawsze)
pałające choćby i zakute w stali
nie ołtarz nie pas startowy
znienacka wyłaniający się we mgle
przed pilotem powracającym z misji
do granic cywilizacji
gdzie profanuje się ludzkie ciała
nie przepaście kolejne sąsiedzkiej wojny
zaledwie miedza zaledwie płot zaledwie okraina
zżęty łan pszenicy rzędy kop
na siedem kop osiem wież kontrolnych
miliony strzelniczych baszt i barbakanów
mur wirtualny mur z pieniędzy, interesów
i niemożności
wielkie ptaki krążące nad miażdżoną planetą
planetą jezior krwi
małe króliki miłe jak kaczuszki
siedzą na pancerzach czołgów
gryka więdnie w ustach uczonych
mumie wysiadają z przyziemionych gwiazdolotów
zmutowani jedni drugich popędzają
żywi z przepaskami na oczach
mgła opada nad deltą Nilu
litewskie bociany dostrzegają Cypr
chłopskie dłonie nie trzymają dwojaków
ani dwunastoksięgów
nie wodzą palcami po tabletach
patrzą w niebo dzierżąc zwykłe deski zamiast grabi
to deski ratunku z zadziorami i drzazgami
a nad głowami rakiety bez ludzi
gęgające ideologicznym rajem
spadające z ogniem na polskie pozostałości
>>>
Odwrócony orzełodwrócony stołekprzewrócony stołekpo kiblowych procesachostatnie rzezie kończą krwawy dzieńminister ociera spocone czołoteraz już w kraju nastanie spokójwreszcie ich nie będzieto ostatnia lista zdrajcówto punkt zwrotnya jednakto punkt martwyw dziejach Polskiorzeł nie patrzyna sądowe mordykomunistycznych dygnitarzywzrok utkwiłw podziemiu
>>>
To już tyle lat solidarnościa słowo – nie maciągle nie traci na wartościstraci kiedyś? być może?!czaszka odnaleziona po latachjakich? czyja?ma właściciela?wieczne odpoczywaniegłowiemyśli to nie nagrobek dla niejale popatrz, żyją wciąż!na pomnikach i tablicachwyklętych zakatowanychale czy są dla ich sprofanowanych ciałmiejsca na cmentarzach?
>>>
Tak jak w twoim przesłaniu
słońca zdeptane przez słonie
– przez kogo prowadzone?
kto mógł to zrobić? – przecież nie
Aleksander? Pyrrus? Hannibal?
czas sprawdzić to w zenicie
Tak jak w ekwadorskiej wiosce
na antenie Pałacu Kultury
– Komunistycznej Katowni
zmniejszone głowy
na pamiątkę wydarzeń przesławnych
w oceanie żywych
prądy martwych
dzieci skrajnych łodzi
dzieci skrajnych postękiwań
dzieci polujące z kormoranami
na palach
na wioślarzy
w głównym nurcie
śródmiejskie płetwale w twoim przesłaniu
są ciągle żywymi walczącymi osobnikami
przemierzającymi place defilad wszelkiej fauny
mitologicznej, ludzkiej, zwierzęcej
stukot ich kul i łańcuchów słyszalny
z Pałacu Nauki
– Naiwnie Niewinnej
Starożytne Słonie już wyszły z Krakowa
płetwale wypłynęły z Zawichostu
kto je prowadzi?
Goworek? Gierek? Grabarczyk?
>>>
W germańsko-słowiańskim
zagłębiu zdrewniałych chmur
nad Czomolungmą czół
jak jak jak..
w Himalajach głu.. głupoty
długowłosy, zziębnięty i tak
bezbożny lama
w kołysce lodowców pomiędzy brwiami
zamarzła myśl antyczna
kandelabr Nepalu z napalmem świecącym
spada jak żuraw
na ciemny klasztor Szaolin
nie mogąc się wznieść
powyżej grzywki myślenia
zeszłej nocy drewno skamieniało
ptak się poderwał znowu jak adept karate
bił skrzydłami
złapał wiatru podmuch
religii z grot nieodległego ateizmu
krewki krzyk krewkiego chana z gliny
za pół darmo przebiegł drogę filmową
międzykontynentalną jak gdyby
międzyplanetarną z uwagi na
nieherbacianą cywilizację z prochu i jedwabiu
poza morzem piasku i chmur
gdzie góry nie są czerwone
po wyzwoleniu Afganistanu
grzywka spada na bok
głowa opada na bok
ucho dotyka ramienia
ucho Azji w karolińskim pokoiku
metr na metr pod wieżą Eiffla
myślenie obrażonego mnicha
przepływa nad Himalajami
nie.. nienawiści
gasną zbawienne śniegi Arktyki
wyłączają światła w samolotach
lecących z oka do oka
nos staje się mniejszy
usta sinieją
kaskada snu
zamiast żalu spada na policzki cienia
w lesie zębów zaciśniętych
rozcinanych piłą tarczową informacji
dla dławienia strachem kolejnej nacji ulotnej
żurawie nad Himalajami
zwyciężają zwątpienie Europy
bijącej skrzydłami bez piór
>>>
Wyruszam ze strachem ale i nadziejąwiszącą kładkąna drugą stronę kanionuzwanego z góralskaPrzełomem Dunajcana ramieniu niosę pisklę jaskółki– cały drżęsmok jak orzeł przelatuje nad głowąchce wyrwać mi laskę i latarnięchce porwać bukłak z winemchce zabić jaskółczą dziecinęgwiazda świtu spadającaz wymarzonego miejsca na firmamenciepęka na niebie jak bańka mydlanajej fragmenty jak iskry spadają na głowę smokaprzepalają jego błoniaste skrzydłai bestia wali się na Sokolicęto nie jest gwiazdato zepsuta posowiecka stacja kosmicznaze zmumifikowanymi ciałami zauralskich kosmonautówTatarzy atakują w tym czasie pieniński zamekużywając strzał i chińskiego prochuchiński proch dobija chińskiego smokakrólewskie wdowy i białe zakonnicewzlatują wolne ponad wapienne szczyty jak gołębiceniosę jaskółki córkę do Czerwonego Klasztorudziś jest tu muzeum czechosłowackiego komunizmuzamienione w sanktuarium wolnoflisactwai nikt za chińskiego boga nie wie dlaczegoprzechodzę ponad spiętymi czółnamii kajakami z plastykupłynącymi w mętnym nurciedziejów niesfornej rzekiwszystko kołyszę się pod stopamii powietrze i deski i poręczewszystko, co znamwszystko, co widzęwszystko, co czujęi oryginalne serce kołysze sięśmiertelnie niezmierzoną przestrzenią zagrożonegdy patrzę w przódgdy patrzę w bok widzę, żedziecię uśmiecha się do mniejuż nie jest jaskółką i mówi mi, żezna historię chińskiego bogai polskiego opata latającego na smoczych skrzydłachnad nefrytową górąbo jest potomkiem pierwszego człowieka,który zawrócił z Amerykiw Chinach nazwany Potomakiem Indusem,co znalazł drogę północnązanim wody się podniosłyodcinając odwrótprzejdźmy jeszcze raz na drugi brzeg – rzeczezanim wody się podniosą w Dunajcuo osiem metrówzanim pęknie tama w Niedzicyzanim spłonie od błyskawic ta niepewna kładkaprzejdźmy nad Przełomem ostatni razi tak wraca on z wygnania do Chin w Europiea ja wracam do Słowian i Szwabówdo arki rasy niesmoczejdo domu ludzkiegorefugialnego
>>>
Zewsząd narzekania
stracisz to i tamto
będziesz pił i jadł
nadaremnie
stracisz cokół i rakietę
w perspektywie teleskopu Hubble`a
jest taki dzień, gdy
traci się wzrok
jest też dzień, gdy
zyskuje się szkła polerowane i kontaktowe
nie narzekaj więc za wcześnie niecierpliwie
jak czerwony olbrzym na białe karły
jak galaktyka na gwiazdozbiory niejawne
jak jasno oświeceni w kinach
na ciasnotę umysłową szerokich warstw społecznych
tylko skup się w lądowniku modułu
przy okularze wziernika
iluminator z luminoforem nie kłamie
obrazy w bulaju ziemskim nie kłamią
jesteś wybrańcem tłumów
zobaczyłeś to pierwszy
bogowie mediów są sceptyczni
ale co to za bogowie wyciosani z technologii
bez imperiów pozaziemskich zaledwie stratosferyczni
zawieszeni na jakichś chmurkach
ponad szczytami gór ledwo ośnieżonych
na jednej łajbie orbitalnej kołysani mniemaniami
weszli w ruch obrotowy z orbiterami
krążą wokół czegoś czego sami nie stworzyli
patrz, jak się wzorcowo traci prędkość i wysokość
A ty powiedz –
nie będą indyjskie słonie
patrzeć nam w oczy podczas ablucji
nie będzie baktryjski lew
łypał na nas jak na Roksanę
nie będą dekańskie krowy
zastępować karolińskich świętych
my narzekając na osy i psy
rozczulimy roboty rustykalne
lecz myślące od czasu, gdy
bogowie chmurni przestali myśleć
a nawet istnieć
A ty wiedz –
gdy Sokrates umierał
cykuta stała w dzbanie
na centralnym miejscu Agory
jak wino w Kanie
przynieśli ją tutaj jednak niewolnicy
A ty zrozum –
człowiek zrodził się z przestrzegania innych
przed groźnymi przedmiotami w przestrzeni
jak prawdziwy Duch
i z narzekania nie na brak jadła
ani świętego spokoju
ale brak prawdziwego Boga
w politycznej perspektywie Hubble`a
>>>
Na temat tej aferywypowiedziała się dziewczyna na fejsiena temat tej dziewczynywybuchła afera na fejsiena temat samego fejsunikt nie może się wypowiedziećbo nie istnieje taki twór ani słowo w żadnym językuani to byt realny w wirtualnym świecieani vice versawygłaszane, zapisywane, zaklepywane w neciejak słowo tron w Polsce – afera– aczkolwiek byt niewirtualnyNa temat moich dłonimogę się wypowiedzieć twarzą w twarzz nimimogę opowiedzieć historię niezłąo nich, o ich czynach, o tych dziewczętachco ich dotykały czuleo owych-onych gestach-skinieniachnie wiem, dlaczego mogę je utrwalićna murze, desce, papierze, w węglu i staliw jakiś sposóbdłonie gesty-miny – moje manifesty?tak, to one oto!ale po co mi one po śmierciw pamięci sieci niezmierzonej Nieogarnionegonie baczę na słit focie na fejsiez ręki i lustraNie ma takich słów na klawiaturach i w zecerniachw słownikach, na przyciskach, w prompterachna pewno nie ma takich słów jak i wielu innychbezgrzebalny bezpalny pościsk selfociakale afera jest i to wieloznacznymfepaństwem, ukrytym niepaństwemabezpieczniackim, proprzestępczym, atwarzowymtrybem machiny – w Polscew zegarku jakiegoś dociskacza foć do twarzywysyłka, pakiet, studio pod, bez i nadwyborczenie jest aferą okraść ludzi z pieniędzy i godnościw prasie, necie, w pracy i na wyborczym cmentarzuna umarłej ziemi marzeń nadziei prawdynie jest przestępstwem uśmiechać siędo okradzionych przez siebie za życiaw kinie, necie, w pracy i w katakumbach mediówza życia całego lub jego częścinie jest, bo nie ma takich słówjak profejs, afejs, podczas i nadczasNa temat tej afery wypowiedział sięopiekun stały blogerek paniątek lajkereka one płakały by ująć tym stalkerówpłakały z całą grupą ulubieńców władzy, płakały, płakałya oni się wypowiedzieli krótko: preczone płakały, bo użyto słów, które nie istniejąw ich językuoprócz nacisków słownych są dla nich drony fallistegadające, obłapiające i kolorowe jak etuietui afery jest zawsze kolorowe i słodkienikt nie widział ożywionej prawdyw pigułkach, kulkach i klockach postówsą jak twarzowosztuczne organizmy blagtwarzoksiążkowe myśli blagerek i aferałów,w których nie ma słów tylko samfałszchociaż takie słowo jak fejs nie istnieje w Biblii i Mein Kampfchociaż jest drogą do Megiddo zakłamania pojęć ostatecznychnieunikniony jest los martwych memów słodziaków fejsaa fe!stalkerzy – wizjonerzy świata bez fejsa:owak i pustak
>>>
Więc jednakto nie takwięc to nie takjak w książkachjakie było pierwsze i ostatnie słowo na Księżycu?więc to nie tak jak na uratowanych taśmachwięc to nie te nagraniajakie będą pierwsze słowa na Marsie?więc jednak to nie takjak w Księdze Rodzajupierwsze słowo było dotykiem?szept był tylko tchnieniem?zanim przebiegł swoją drogęz Ziemi do Księżycaz Księżyca do Marsaz Marsa do Bazylikiwiary w słowoprzedwiecznewięc jednak słowo?więc jak?
>>>
Smoleńsk, Uchta, PieczengaSmolnik, Uherce, Polańczykludzie osmaleni węglowym pyłemludzie uchwyceni w locie śmierciludzie pieczeni w ogniskachludzie polewani gorącą smołąludzie wbici na paleludzie zjedzeni przez współbraci więźniówludzie nabici na sztachety na płotachludzie zamrożeni w ziemiankachludzie zasypani w podziemnych leśnych bazachludzie rozerwani przez konieludzie jak smolne szczapy – płonący długoludzie jak umorusane małpoludy – charczącyludzie jak pieczone kartofle – czerniejącyludzie zlikwidowani na zawszeludzie rozczłonkowani na zawszeludzie rozdzieleni na zawszeludzie wyrwani na zawsze – z ciałnienawiścią – grzechemostateczną daniną dla ducha Północyprzybywającym w powiewie cywilizacji SUPwszędzie superiorwszędzie interiorśmierć wszędziew imperium– ja
>>>
Głogi jak czołgi na przedpolachnaszego miasta zamarłego ze strachuprzed mroźnym powiewem zimyrozpalają silnikigotują pociski burzące spokójtwoja twarz jak owoc różytwoje ręce jak pędy tarninyzastygłe w gestach z przeszłościtwoja sylwetka kołysze się lekko w okniewłaśnie sójka odleciałaunosząc w dziobie czerwony pocałunek jesienijej krzyk zabrzmiał jak larumręce się poruszają, usta rozchylajągestem przyzywasz mniemój czołg sunie powoli na gąsienicach chłoduośnieżony skręca w twoim kierunkujest coraz bliżejkolczaste zasieki z książek i sercnie zdają się na nickoncentracyjnych przedmieść wczorajsze bastionypadają pierwszegłogi i róże splątane bitewnym wichremnurzają się w białej zamieci rozszalałych pretensjiby po chwili stać się jednym płomieniemjednoczą się w koalicję przeciw zimiemiasto miłości znów triumfujew cierniowej koroniena pewno przetrwa do wiosny
>>>
Nazywam się Konrad Kordialny z Dzięcielinazawsze miałem chrapkęna wzloty, z reguły gdy dzień się nachylałw przeciwieństwie do sąsiadkinieregularnej obrończyni mniejszościw encyklopedii odnalazłemdefinicję słowa – „chrapka”– moje jej oczekiwaniezdziwieniem znalazło i sąsiadkęzbudzony tuż nad ranemz legalną już chrapką na byle nagrodędla świętego spokoju kucnąłemza firanką i zasłoną niepokojąco modernistycznąza szafą w salonie z wieloklawiszową fisharmoniąza mną było pierwsze okno siódmego piętrazjadłem coś niejadalnego tej pięknej nocyzakończonej właśniemożna było powiedzieć – nocyaczkolwiek okno miało wyglądkibica – patrioty,co woła – jutro pod zegaremnotabene w słowniku języka polskiegosłowo – „noc” – znaczeń miało wieleznaczeń i synonimówa wywodziły się one główniez określeń chęcińskich łupek marmurowychspojonych zaklęciem kiedyśi zaklętych w świętych kolumnach narodowycha obecniewięzienno-jarmarcznych wciąż sowieckiego pokrojuz czasów dla mnie nie kordialnych całkiemchociaż żyłem w nich jak Konrad Królewiecki ze Świerzopinanie znając batożenia paniennie znając ulistnienia w ogrojcach chłopcównadwątlonych wól w sercach żakówjak na Kraków w rezerwacietak na ziemię miałem chrapkęna własną ziemięnie na kopiecnie na jamęnie na ziemiankęnie na wyspę, łachęa poletko raczejnie pruski a ruski już był miesiąc,gdy ona wzbudziła pragnieniebezkonne, bezowocne jak hutatopiąca Marzannę z Brennej w Saniezamiast żelaza z TrokówKonrad pozostał w moim imieniua wolność wzleciała i zaległa na Litwiena zawsze
>>>
W przebaczeniu ułudyszukasz zagubionego pyłkujak trzmielwielokondygnacyjne kwiatywystarczają ci na terazbrzęczysz i mruczysztak bez słówsabotujesz każdą noc, w którąkwiaty pachną równie bogato, co w dzieńi bardziej kwieciście srebrzyściepachną z wykrzyknikiem pełni księżycaułuda słów wypowiedzianychprawie znika jak cień o północyjesteś owadem zespolonymz własnym oczekiwaniemnocnym trzmielem zgułąi robotnikiem pańskim trzeciej zmianyz miłości mamroczącymna betonowym murku w wypalonej donicyw glazurowanym ogrodzieplastikowego oczka wodnegogdzie księżyc pozjadałtwoje karpie złocisteniemotysłów ułudy
>>>
Wzburzone wody płodowe zerwały pępowinęzatopiły i odcięły od Stwórcywewnętrzny światchcę być jak arka patriarchalnadla jednego chociaż wylęknionegomałego smutnego ptakazwiastuna przetrwanialub zmartwychwstania rasy umarłeji domu ludzkiegoEuropy obrońcówkażdej spragnionej życiacząstkiaminokwasutchnieniauczuciamyślinadzieiwznoszący sięksiążę wśród liliipo potopie śmierci
>>>
W głębinie tęsknoty
ryba głębinowa
z lampką na głowie
z zębami jak szable
kolczasta nadęta
jak ja
czeka na podwodną erupcję
wulkanu
(siebie w zaginieniu)
Atlantyda jakaś
(Atlantis platonis samotnis idealis)
sto lat tęsknoty
starożytności legendy
Zmieniam się w rybę
na powierzchni
łykam piach powietrze i ludzi
zdychając w sercu miasta
śnięty z braku wody
twojej miłości
zdycham z braku ciśnienia twoich oczu
i nadmiaru światła wewnętrznego
(jeżeli eksplodowanie można nazwać zdychaniem)
wokół trzęsienie ziemi świeckich
łysi premierzy potrząsają
miastem państwem metrem sklepem
jak grzywką
rozedrgana cała Atlantyda
nowożytna latoś
nie moja nie
zato ostatnie moje chwile
na rynku starówce deptaku
przy fontannie na klombie
nie przychodzisz
nie zbliżasz się
pękam powoli pijany powietrzem zakazanym
tęsknota rozdziera powoli wnętrze
ból wychodzi przez usta
a w nich szable
słów niewypowiedzianych
>>>
Martwa droga ludzkościw korytarzach wyżłobionych w nienawiści(stalowo-śnieżnej planowej śmierci)morderczo wytapiana poprzez białe pustkowiapowolną rzeką żeliwnej surówkiwypływającą ze zmarzliny jak krew więźniów(planowych spustów z martenów Magnitogorska)tu na krańcach człowieczeństwaperfidne kłamstwa spuszcza się do formy – czaszkipotem koronuje się złotem odlew zimnykompletnie nienadający się do ukoronowania –cierniemodlew skupiony w atomach –metalu(tak jak zapisano w planach pozyskania – spokoju)Martwa droga ludzkości – na północdla pozyskania wszystkiego kosztem ludzi, zwierząt i roślinale nie kosztem atomówbo te są niezależne od siebie i nikogoi nigdy nie będą martwetak jak ludzkie myśliMartwa droga ludzkości – na wschódmyśli wyżłobiły ją z Semipałatyńska do Norylskadla życia we własnym ja bez horyzontu(zaplanowanym do końcaa więc martwym od samego początku)
>>>
Jutro już zabrzmi głos śniegu
będzie wielkim wołaniem
i chórem w hymnach lub odach
nadejdzie jak płomień białego nieba
bez spektrum lub halo
głos śniegu spokojny
jak moralne prawo w każdej szarotce i limbie
jedne drugich brzemiona poniosą płatki
okiełznają na wyżynach pogardę
bogów Północy, którzy są strachem strachów
odwieczną błyskawicą zniewolenia
nie ludzi radosnych w dolinach
jak wicher budzący śmiechy
rozsypią po świecie śnieżki
jak kule stalowe i miedziane szyszki
pieśni wieków i dudnienia płetwali
księżyc zgaśnie jak grzech ostatni
zmysły zgasną jak płonące lasy
chorągwie namiętności potargane świerki
postrzępione historią czasu
na drzewcach kości zmienionych w lód
zamieć ożywi myśl
załopocą bogatych królów sumienia
ich giermkowie, ich wojowie, ich dwory
pojawią się w przepychu
w granicach zapomnianych wiosek
trolli i elfów, hobbitów i śpiących rycerzy,
w które zmieniły się udawane kiedyś postaci
kosmiczny wymiar upadku świata
w baśniowość egzystencjalną
niezastygłej wciąż w konfliktach planety
będzie miało kolejne
zlodowacenie Europy
lecz nad zatrzymanym wodospadem materii
będą wirować stale śnieżynki uczuć
szepty nadziei
>>>
Już nadeszły czasy ducha
czasy łez z najczulszych hamaków
pajęczych
sercowej tkanki
gdzie wykluwa się uczucie jak pisklę
kosmiczne, niebotyczne, energetyczne
widziałem dzisiaj swoje odbicie
w lustrze, które przemawiało do mnie
słowami ze szkła
lecz szkła kolorowego
płynącego w marzeniach świetliście
zupełnie innego niż wczoraj
te ścielące się po atomach dźwięki
same się naznaczały
wiarą i wiatrem
widzeniem i wkradaniem się materię,
która jest jednocześnie ideą
jak gdyby duch wychynął z serca
jak gdyby serce wypuściło gwiazdę
zrodzoną w kokonie delikatności
a skrzydła dla myśli i działań były ogromne
bez przegród bez ogrodzeń
bez dźwiękoszczelnych gumowych barier
zasłon kwadratowych uszczelnień
zorza była motylem
albo motyl wydał się tak ogromny
ściszyłem krzykliwe zdziwienia
zobaczyłem miłość na drugim planie
miłość słodkich nastolatek
w kształtach gitar i harf
ani to aniołowie
ani to zwierzęta
jak gdyby ludzie tyranozaury deszczu
w chmurach z samych tęcz
(w dmuchawcach, w okowach)
dzisiaj znowu zasłabłem przed lustrem
na trzecim planie padał deszcz gwiazd
rozpadały się światy
ukute przez słońc wirowanie
a ja nie mogłem dosięgnąć swojej ręki
w lustrze nawet
a ta trzymała koło ratunkowe
biały kwiat, który był gęsim piórem
rozwinąłem księgę chcąc dokończyć
myśli proroków
lecz tylko kwiatem mogłem postawić znaki
duch się zniecierpliwił
duch się uniósł
duch uniósł mnie
poza wszelkie ramy
westchnąłem głęboko
zerwałem delikatne tkaniny serca
wszystko, co kołysało się na niebieskich hamakach
runęło w dół i rozsypało się u stóp
mojego kamiennego pomnika
ze spiżowymi oczami
>>>
Światy, światy, ile światów?
wielkoformatowe, równoległe
ciągle banalne i tak
na przekór stwórcy
pomimo rozlicznych talentów
energii zapisanej
w historii, ontologii, mitologii
ciągle banalne jak ruch i gest
mylące strony i czasy
światy, światy, światy
niesamodzielne
>>>
Ja już dawno oniemiałem
i nawet wrażeń mi odmówiono
by stworzyć ją na piedestale
zakupiłem podium i tron
lecz to nie zadziałało
potem nabyłem baldachim i feretron
w Lasku Wolskim jak Bulońskim
puściłem latawce z jej podobizną
w zachwycie nad tęczą nad kopcem
nikt nie zniżył się do lotu mojego latawca
onieśmielony dziwadłem jak chmurą chimerą
jej włosami
chciałem w pochodzie ponieść fotografię
mojej królowej
jak przygłupawy aktor i sportowiec
ponieść jej marzannę przez celtycki Kraków
i krzyczeć – na Wawel na Wawel,
chodźcie z nami, chodźcie z nam –
ale było za wcześnie
wraży przywódcy stali na trybunie pierwszomajowej
a wrażliwi robotnicy jeszcze byli na mszach z rodzinami
tylko Pan Bóg wychyliwszy się z chmurnego krzaka
pytał – jaka to dziewczyna? jaka?
wtedy pokazałem portret i oczy
własne oczy
sam Bóg poradził grzmotem
– wyrwij serce, do Wisły wrzuć –
co uczyniwszy odetchnąłem
pod wrażeniem
domknięciem ust
>>>
Nazino – dantejskie piekło wierzbowej wyspystworzone na krańcach cywilizacjidla ciałożerców przez duszożerców dwudziestowiecznychodczłowieczone bytowanie szkieletów figuratywnychw ramach specjalnego planu zaludnienia SyberiiMartwa droga nad kołem polarnym– szlak wyrąbany zardzewiałymi oskardamiw ułudzie racjonalizmu z centrum komunizmudo… nikądpoprzez głód, chłód, knuty i białą śmierćskoncentrowaną w obozach 501 i 503kolejowy szlak znaczony dziś już tylko zmurszałym żelastwemw subpolarnym bezludnym bezkresie bezmyśliznikająca nagle w porostach tundry kolejowa trasajak śnieg w czasie odwilży nad Obemjak ludzkie istnienia – pękające pęcherzyki pianyna powierzchni napiętnowanych sądównierealna inwestycja jak człowieczeństwo planistów MoskwyNazino i Martwa droga – dzieła sztandaroweStalina fałszywego proroka i zbawcy Lucyferii– mitycznej wręcz krainy bezbożnej myśliczerwoni ludzie zmieniali w niej ludzi wszystkich rasna wszystkich poziomach śmiertelnej bieliw czarne fantomy – posągi wykute w lodziejak słupy soli Sodomy – świadczące, pilnująceniedojedzonych ludzkich ciał i nienieckich reniferówlegend o dobrych chęciach wodzów pseudonaukowej rewolucjidające świadectwo ostatniej walce duchów Północy i kanibaliNazino i Martwa droga – kręgi, pentagramy, symbolepieczęcie faryzejskie na grobie Bolszewii
>>>
„Gdy w górze niebo
nie zostąło nazwane
poniżej ziemia
nie miała swego imienia
zaprawdę stworzę istotę
człowiekiem ona będzie
trud bogów będzie dźwigać
by odpocząć mogli”