2018

Posted: 01/03/2018 in Wiersze

https://bonito.pl/autor/alek+skarga/0

https://ridero.eu/pl/books/widget/piotr_tu_jest/?book3d=true

*Chwytaj piołun*
Otwórz ramiona i chwytaj
piołun spadający na ziemię
z nieokrzesanych chmur
ordynarnie rozmazgajonych
w niedzielne popołudnie
chwytaj łodygi i liście
związuj je w snopki
wysusz, zmiel na proch
załaduj go do armaty sylwestrowej
i rozstrzelaj wszelkie przesłodzenia
minionych chwil
rozpamiętywania, roztkliwiania i rozczulania
jednym salutem
fajerwerkiem efektownego uśmiechu – 2019!

*Zamki, zapadki*
Wnikam w stłumioną cząstkę
jakichś drzwi w sobie
w jakieś klamki zamki zapadki
wnikam głęboko
a ty je nagle otwierasz
i czuję się rozdarty
twoją obecnością w czasie
nie swoim

*Laureat*
Numer jeden na świecie…
mam zacząć wyliczać?
chcesz się znaleźć w gronie laureatów?
muzyka literatura nauka polityka
mam podawać nazwiska i profesje?
numer jeden w świecie…
mam zacząć wyliczać?
chcesz się znaleźć w gronie noblistów?
chcesz otrzymać Oskara od świata?
za całokształt… smutku?
za postawę, dzieło, rolę czy życie?
tak, oczywiście –
w kategorii: NN
Niczemu Niewinni/Niewinne

*Tąpnięcia*
Chciałbyś powiedzieć jak wielu
przed tobą – to nic
wtedy mógłbyś nawet beznadziejnie
nierealne tąpnięcie nagiej
świadomości skonfudować i
opatrzyć bandażem po zranieniu
emocjonalnym
niebanalne – to nic
niech to zmieszanie
nie nadużywa twojej gościnności
niech będzie na sklepieniu dumy
ponętną kometą gawiedzi
ale nic nie warte zapewnienia
krasnali z zakamarków poniżenia
rozlecą się po kątach
żeby strzelić focha – to nic
trzeba przekłuć balon nicości własnej
i depresji z krasnalami w roli głównej
na kubkach na mleko i szczoteczki do zębów
trach – to nic
to tylko pycha
lecz tak wielu…
nie, nie tak wielu

*Fides quaerens intellectum*
Kręta droga w środku rozgwiazdy nocy
noczy yczo oczy uhh
kręte śmierci prakosmosu to po prostu jedno życie
ono najczęściej toczy się pod osłoną ciemności
w niej tak rzadko jesteśmy szczęśliwi
wi i wi utihmę
w centrum czerni powolnej śmierci tu
gwałtownego życia tam tato tato
nocny ync ihm tatoo
kręte ścieżki życia widzialnego bez światła
jak wielobarwne szaliko-węże materii bez koloru
wijące się u stóp, nad i w głowie
najczęściej siedzisz na biurka blacie
majtając pomalowanymi gołymi nogami
tak jakbyś czynił to na krawędzi krateru
na jakiejś zagubionej planecie
zagubionej gwiazdy w nieuchronnie znikającej galaktyce
mający przed sobą katastrofę w gwiazdozbiorze
mgławicowych myśli stwórczych predestynowanych
co je wyróżnia to ich próżnia
pęka bańka zmysłów
gaśnie obraz planety
siedzisz rzeczywiście na krawędzi biurka
i kaszlesz
czy jasny dzień kosmosu nigdy nie nadejdzie?
tato tato ukh toat tao teo

*Roland i Mustafa*
Za drogą jest pole bitwy
to nie jest pole po kukurydzy
to jednakowoż rżysko
bitwa tam się rozegrała:
ty kontra reszta świata
pamiętaj o bliskiej śmierci, chociaż przeżyłeś
gwoli ścisłości wciąż jesteś ninja
rozegra się jeszcze bitwa o sny – dodatkowa
zdejmij zbroję, ale uważaj
przejdź na drugą stronę drogi
Mustafa i Roland
ty i reszta
orkiestra
migają przelatujące pociski sójki
migają pory roku
droga, którą idziesz jest jak piosenka
bez refrenu
bitwa rozstrzygnąć może wiele
i treść i formę i normę
drogą jedzie limuzyna bogacza
a skrajem drepcze pastuszek z gęśmi
kto ustąpi z drogi?
jest się, o co potykać
drewniane lance bez grotów będą dozwolone
proce bez kamieni wydane ze zbrojowni
magazyn broni zatrzyma pociski samosterujące
bitwa na słowa i rymy
hymny po i arie przed
to nieunikniona bitwa samogłosek i wołaczy
zdania Prousta nie mają szans
za drogą widać już stado dzikich wielbłądów
i jest jeden osioł somalijski jak zebra
ujeżdżają go
Mustafa już na wzgórzu
Pepin z Rolandem na drugim
droga po między nimi
a tam wciąż pastuszek i oligarcha
a co będzie jak przyjedzie radiowóz?
co to będzie, co to będzie?
aklamacja syren policyjnych
droga polska bez wątpienia
anioł i diabeł
to jak przewoźnik i przewodnik
jak transportowa specjalność Holendrów i Polaków
miedza sąsiedzka
wyniszczenie przedbitewne
drugi Grunwald Somosierra I t e p e
dzieci psów smoki gumowe jak balony na drucikach
o co się będą bić, o co zaczepią, o co ułożą nagle?
triumf leży w zasięgu ręki
Roland z młotem
Pepin z Plątonogim – Wersal pełen
tańczą na łące przed drogą menueta
który to wiek, która godzina?
leśne kapuściane pyłowe ciężarówki
zarejestrowane w systemach nowożytnych podle czekają
pełne dzieci niczyich
zawrotne ptaki i uciułane grosze zamienione na sztabki złota
koronne dowody w sprawach sądowych
miedź z cyną i kartofle w pianinach
ragtime słucki
berłem dano znak a może to buzdygan
ruszyła armia Rolanda
z Mustafy nie zostało nic
nawet namioty porwał wiatr a tabory się rozprzęgły do wieczora
i po nich
i po co to było czekać?
Roland wrócił zza drogi
nie ma miejsca na trakcie już kupcy rozłożyli stragany
tam u góry wiszą drony
plebejusz gramoli się z torfu w rowie
rowy pogłębiono ostatnio
ciężko mu idzie
zeschłe liście listonosz kramarz
to wszystko znieruchomiało
kropla dżdżu by się przydała na tą krew
a nie wino w szynkach
korona na poduszce z pluszu nie bordowa a złota
poduszka, bo korona bordowa
Roland (głaszczę kota) jest portretowany w VIII wieku
powstają w słońcu lichtarze jak durendale
w kierunku centrum zbliża się mgła z wulkanów i wybuchów jądrowych
z każdej strony świata
jedzeniem zajęci wojowie zaniemówili, usta pełne mięs
sztandar i skaldowie to jedynie ożywia scenę
mgła powoli dociera do Rolanda
uświęca go punkt po punkcie kreska po kresce
czarnobiały anturaż nadaje nowy wymiar zwycięstwu
kochaniem obrzmiałe serca oddały życie za wiarę
i drogę, która sama z siebie zawróciła
we wskazane z góry miejsce
a dusza jak dron poszybowała hen

*Co z tobą?*
Jeżeli ktoś zapyta
co z Polską? co ze światem?
nie czekaj, uciekaj
jeżeli ktoś zapyta
co z wami? co z nimi?
nie czekaj, uciekaj
jeżeli ktoś zapyta
co z tobą?
odpowiedz – nie lękaj się, stwarzaj
pozostań poza światem jak ja

*Wszystko, co przelatuje przeze mnie*
Ja kocham orle ptaki,
pterodaktyle i samoloty
hipersoniczne, lecz elektryczne
to, co jest niesamowite,
bezspalinowe obiekty lotne
wszystko, co przelatuje przez mnie
jak mgnieniooka strzała
i trafia w czyste sedno
lądowania na cztery a najczęściej
mniej zmysłowych łap
i mówi, złap
mnie
jeśli potrafisz – jestem
całe zbudowane z elektronów
– dodajmy z elektronów ruchu w duchu (tzw. ran)
a po wylądowaniu wygląda dla mnie
na obiekt
godny pokochania,
jeżeli jestem
jeszcze w drgającym powietrzu

*Znaczna septymalna okołonaczyniowa dokładność delikatności*
Ze znaczną septymalną
okołonaczyniową dokładnością delikatności
opiłem się łzami w dzień powstania
zamierzchłych powinności serca,
które nie dotrzymało obietnicy słońc
zmieniających się błyskawicznie w księżyce
jak za dotknięciem różdżki
mniej czarodziejskiej a totalnie opozycyjnie
boskiej
w stosunku do zakamuflowanych sygnalnie
wielkotygodniowych tchnień
płuc tak blisko serca
leżących, płuc martwych przez lat czterdzieści i cztery
ale zmartwychwstałych dla sygnału powstania symetrii duszy
i wyszeptania słów niezbędnych dla miłości
w krzyżowych ogniach diagonalnie utrwalonej
na płaskowyżu pochylonym nieśmiertelności
sygnowanych ustami półotwartymi
pocałunkiem, zachwytem, wyznania bólem
na wieczność

*44 i *
Ty jeszcze w Asyrii
a twój grobowiec naszykowany w Lidzie
ani deszcz ani monitoring przystanku Hattusza
ani perfekcyjny kulomiot w nosie ISIS
ani wiatr historii ani nietoperz symbol
ani gładkolufowa broń ani eksplodujący osiołek
ani zburzony pałac w Palmirze
nie zrównają szans bytów zagrożonych
i nie zapewnią unikalnej nieznikalności
zważ na bezpieczeństwo Aleppo
w kontekście bezpieczeństwa Litwy
zanosi się na kolejne postradzieckie klęski
i zamiany ichnich kodeksów
oj zanosi, jak zwykle w świecie terrorystów i mumii
Łotwa i Estonia patrzą na Polskę i walczą jak Litwa
a ty w grobowcu Faraona jak mumia wieszcza
ani Ptah ani tutejsza jego cisza złowieszcza
jąkania skarabeuszy w zamieci piaskowej burzy
ibisów ostentacyjne pobrzękiwania kajdanami zesłańców
dopiero Pentagonu egzorcyzm a potem cisza
poprzedzą odkrycie twojej złotej maski pośmiertnej
po przebadaniu izotopem C14
odkryją imię: 44 i Lenin

*Rogi we wnykach*
Mój las zszyty śniegu ściegiem
drobnym, ale wyraziście haftowanym
jakby na tamburynie łaski natury
spięty pośrodku zamkiem błyskawicznym zimy
rozsuwam
powoli, powoli z szelestem
wyskakują z niego łanie, łanie
z młodymi
a na końcu rogacz przepiękny
dumny, majestatyczny, idylliczny
symbolizujący moje nowe życie
na rogach władczych ma splątaną stalową linkę
to pozostałości wnyków zerwanych w szale
wyniesionych z muzeum pamięci mojej
rogi ogromne połamane, pokiereszowane
brak tchu, tchu
błysk w załzawionym oku
a potem, a potem
przeciągły, rozpaczliwy ryk
z cyfrowego playbacku

*Mnóstwo*
Szumów pisków poruczeń płomieni
najazdów na gniazdo
szurnięć skomleń abdykacji
splunięć kiksów podwieszań
kleksów mrugnięć koronacji
podpatrywań gniazda
osunięć gestów zamarć
zaniechań lotów z gniazda
odkryć achów bluzgów
odepchnięć targnięć
ześlizgów z gniazda
obtarć nawrotów odskoków
gdaknięć memłań w ciszy nocy i z rana
lotni rezygnacji abnegacji
podskoków w koturnach obiektywu
narodu
świętującego niepodległość
bez ograniczeń
mnóstwo

*Belzebub ty Pio*
Belfegor ty Mona
analiza piktogramu Braque`a
Belladonna ty Caravaggio
analiza muzogramu Lee Hookera
Belzebub ty Pio
analiza monogramu Izajasza
Baltazar ty Gąbka
analiza eprogramu Tramiela
w wynajętym pokoju tajemniczej kamienicy
w Krakowie przy Rakowickiej
gdzie gołębie wokół zrobiły swoje
a okna i podwórza są Rauschenberga i DeCaravy
popijasz spokojnie wino białe
zakupione w pobliskiej Żabce
gdy kończysz dopalasz krokieta na patelni
zrywasz zamarznięte firany
podkręcasz piecyk na max
sprzęgasz wszystko z wszystkim
zmieniasz się znów w Belfegora czasów
i z Moną wychodzisz szczelinami na Lubicz
kierując się w stronę Rynku
pod nosem śpiewasz: „A Hard Rain`s a-Gonna Fall”
mijając „Biały domek” komunistycznych tortur
na placu dworcowym pęknięty atomowy łuk
przebija ci serce złowieszcze
dziecinniejesz na szczęście
twarz odwracasz po wielokroć
obserwując w żłóbku uratowanego siebie

*Ani jabłko, ani wąż*
Kiedy bezsenne przymioty boskich
zwierząt egipskich
opanują twoje wnętrze jak hieroglify
grobowca ściany
powstań nagle
i zakrzyknij – nic nie trwa wiecznie:

ani mumie ani kapłani ani wylewy
ani szakal ani mrok ani dzień
ani kot ani ibis ani czas
ani kamień ani Nil ani len
ani sokół ani papirus ani wiersz
ani byk ani jabłko ani wąż
podnieś rękę nad głowę
i powiedz – skończyłem
ze słowem w sobie
jak nadchodzący nieśmiertelny sen

*Krótki kurs*
Krótki kurs dla ratowników roślin:
punkt pierwszy –
odnalezienie kwiatu paproci
punkt drugi –
długie sztuczne oddychanie w najkrótszą noc
punkt trzeci –
wezwanie wsparcia posiłków mchów
łukami brwiowymi, zapalającymi strzałami
miotanymi w serca przez robaczki świętojańskie
stygmatyzowanie prostokątami z kropek sinych bladych czół
zmarszczonych pożądaniem jak Mgławica Magellana w apogeum
punkt ostatni –
zwrócenie kwiatu ożywionego naturze paproci
już zapominającej dzień nocy

*Kropla miasta*
Kropla miasta miasta strach
czerwono czarny kropla mm miasto w
kroplach kropkach
zełgany nawet nie musnął dnia
zełgany gany gany weź sobie ech
do serca domy bloki wieżowce
drapacze chmur prawda hę
prawda kropla miasta kropla
światła refleksy dusz deszcz wiatr
zełgany kapelusz neon on wiatr
liść smutek samotny liść
kropla miasto miasta miast
z krop woda świat świat gazet
mąż żona taksówka księżyc neon kolekcja
znajdź siebie w kolekcji znaczków
miasto jest pocztą ślij się ślij się
nie śliń śiń
ślij kropka ciebie krop krop tele gram
krop kap kap łza fontanna gra
gwiazd fontanna grzechów
miasto miast będzie znów spać
w pustyni kosmosu twojego nie ja
znajdź źd się sam as

*Nawoływania eskapicznych celebrytów*
Asocjacja niedużego rozmachu scenek na podłożu
integralnych rozwarstwień czasu wolnego
to niezbyt eleganckie podjęcie druzgocącej bądź, co bądź
krytyki długofalowych, niezwykłych w wydźwięku społecznym
będących nagminnie spolszczanymi
demonicznymi nawoływaniami obcych
eskapicznych przedstawicieli różnego autoramentu celebrytów
kiedy grom odległy skutkuje przestrachem nadętych konferansjerów
a każdego autoramentu kierownicy znikają
w iluminacyjnie somnambulicznych przedawkowaniach pleśni
pas słucki pamięta czasy dekatolizacji na Wschodzie
takie jak obecnie w Zachodniej Polsce
ewidentne, skłaniające się ku ohydzie desperacje
teatralnych uwodzicieli uczynią z podłoża kultury deskę do prasowania
teatrów powszechnych bądź, co bądź
ale nie po to mamy psyche i somę by rozwarstwiać niedojrzałych
emocjonalnie chłopców na płatki reżyserów i aktorów
a przecież jednakowoż i jedni i drudzy
są nagminnymi łapaczami depresji nie w tłumach, nie pod teatrami
a w sobie samym ukartowanym bez sumienia na gruncie
zapomnianych steli hetyckich lub aryjskich jak talie – wszystko jedno
będzie zaledwie jedna cząstka kilogramowa szczytu niebieskiego
w oczach i potem niezbywalnie w mózgu, bo nigdy nie ma tak,
że kwiat jednej nocy zamienia się w kwiat jednego dnia
to dotyczy ludzi wielkiego formatu, ale nie przyrody nierozumnej
bądźmy, więc poważni
na niegrzesznych drogach oczekiwań na letnie przekierowania
amplitud ciał niebieskich,
gdy w mątwie galaktyki zauważa się
nieokiełznane pożądanie unicestwienia partnera lub własnych dzieci
wtedy można domniemywać wśród nieboskłonnych popatrywań
przez słupy wody kosmicznej,
że krętogłowe dziwactwa nie z kosmosu a z przepaści słów
docierają pierwej niż elokwentne zaniemówienia prorocze
prestidigitatorów prześmiewców propagandzistów
prawie z każdej partii
toć, cały kosmos, wszechświat, uniwersum lub jak kto woli
debilizm chwil publicznie naginanych do własnych emocji,
gdy kurczy się przestrzeń ta, co miała się rozszerzać
wtedy dusza woła – ahoj przygodo i wyruszamy z mantą albo ośmiornicą
na słońce, które istnieje poza oceanem
bladzi jak boże krówki albinoski albo niezapominajki dotknięte bielactwem
prowadź, ktoś powie, prowadź, ktoś powie i umrze
a potem tylko kłopoty, gdy zaczną się nawoływania sotni ważek,
szerszeni, kruków i wampirów mniej rumuńskich a bardziej zakarpackich
somnambulizm, powiecie, to taki śląski wymysł ale to nie prawda
to wymysł Nimroda, mątwy i genseka matrioszki
to wymysł wieloręki i wielogłowy jak epoki prehistoryczne
wielokrotny, nawracający w wolnym czasie nudą przedstawień
ekshumowanych z dehumanizacji jaka zdarzyła się w Humaniu

*Pieśni wiecznie zielone*
Ojciec przemówił do Izajasza
podyktował mu słowa
do miliona pieśni wiecznie zielonych
dzisiaj listy przebojów wciąż okupują
piosenki z ósmego wieku przed naszą erą
tylko w hymnach państwowych nic nie ma o Ojcu
same dyrdymały o potędze uzurpatorów chwały
Izajasz zapisał słowa Ojca
powiedział – Ojcze skończyłem
ogłoszę to mojemu narodowi i ludziom z kosmosu
powiem im o twoim Synu
rozumiem cię Ojcze
mnie też urodził się syn duma rodu
radosna nowina stanie się pieśnią
galaktyk i światła
na rozweselenie kobiet
kobiet jak moja niewiasta płochych
uświęconych jednak uczestnictwem
w stwarzaniu dusz
w chwilach ucieleśnień
w chwilach pokoju
Ojciec przemówił do Izajasza
podyktował mu słowa
do miliona pieśni wiecznie zielonych
i na ucho szepnął
– obyś mnie dobrze zrozumiał,
zachowaj pokorę i spokój,
odłóż już pióro i zanuć wreszcie sam
pieśń narodzin
prawdziwego Człowieka Boga

*Opera*
Nawet zbyt pośpiesznie nadany list ostanie się
we framudze drzwi
rozkołatanych jak niejedno serce opuszczone
zgotuj ciszę ptakom posłańcom
uwertura
w miedzi podróż
libretto
za późno na libretto
nawet zbyt pośpieszne motto
może być w ciszy oazą dla ptaków
chronologicznie rzecz ujmując
– najpierw przeleci coś jak cień
ktoś powie – szatan…
a potem zatrzyma się w powietrzu ktoś
ktoś powie – ktoś, ktoś ważny…
nawet pośpieszne gołębie pocztowe
nie zdąża przed zmierzchem
i oto umierasz sam
z listem w ręce
ten, co do nieba nie zdążył dojść, bo i jak
ewolucja cofnięta raptem została
to człowiek znów jest ptakiem czy pterodaktylem?
ale to nie finał, nie koniec opery
koniec jest w słowie MIŁOŚĆ,
co pędzi za cieniem jak promień
i dopada go w uchylonych drzwiach

*Zgromadzenie delikatnonóżkich*
Zgromadzenie delikatnonóżkich podziwiane i opisywane
w tak subtelnej tonacji i atmosferze
niechcianego błękitu paryskiego Korsyki
od niechcenia łapką motyla
spychanego w piach klepsydry plaży
będącej współczesną odpowiedzią na byłe egipskie plagi
skoordynowane w czasie biblijnym
zbutwiałe dziś jak papirus w piramidach
i to nie ich szczytowych fragmentach
a niestety niestałych komorach grobowych
– utraconej na zawsze
a motyl spycha i spycha
błękit więdnie i koroduje jak tarcza Achillesa
niecność niepowstrzymanie kołysze się na wantach Odysa
rozchyla poły namiotu Menelaosa
Zgromadzenie delikatnonóżkich podziwiane i opisywane
nie stroi wysoko prawdziwych a tylko cykladzkie
namiętności, których strach słuchać wcześniej,

gdy jest śpiewem syren i podziwiać,
gdy jest tylko tańcem Salome na piasku
Święty przelatujący tu często powie:
jest szansą kochane rozluźnienie międzynamiętnych powiązań miłosnych
korzystających na takiej sytuacji niezwykłą szlachetnością błękitu
tych oczu zastygłych na zawsze w słoneczne wiersze
Pokolenie dzieci delikatnonóżkich zbuntowane
w kolebkach mitów na plażach już pełnych szorstkości
choć na zawsze w bursztynowej bryzie zanurzonych
okaże wreszcie zawstydzenie jak Kalipso
i ukryje się w świniach

*Potencjał skromności*
Potencjał skromności jest nieprawdopodobny
tak, twoje marzenia powinny być skromne
okiełznane w ramach, granicach i kształtach
nie nieskończoności tylko Wszechświata niewidzialnego
to wystarczy
przedzierzgnij się nocą w szerszenia robotnicę dzierzbę
i na świecy ziggurat znoś swój wosk jak pierzgę
by w końcu zażec móc
coś, co ludzie nazywają światłem,
aniołowie duszą a Bóg sam drogą ku…

pokora ostatniego ogrodu
a ogród w ciszy
(nieznany fakt)
potencjał mózgu
nie zmusi świata do eksplozji
ale świat i tak eksploduje fajerwerkiem,
gdy zaśniesz
milcząc jak Bóg
nagle zwaśniony z ciałem świecą zigguratem
dnia hardego rozgardiaszem

*Razem*
Stwórzmy to razem
nie jakieś tam hokus pokus
ale zwyczajnie jak modlitwa przelewająca się
z myślowo odległych kontynentów swawolności
w mistyczny kryształowy kielich oczywistości
stwórzmy to razem
tak jak powstaje siano i kiełbasa
zróbmy to z wysoką dozą miękkiej bolesności
zetnijmy i zmiażdżmy
sedno naszych spraw i tchnień
wtedy jak noc odległa od dnia
będziemy szukać zjednoczenia
białą śmiercią poranka
bądźmy w tym jak sargassowe węgorze
jak dwie chatynki na wzgórzach wśród słoneczników
bądźmy ciszą lasu poobiedniego i nim samym
gdy wdzierają się w niego czołgi durniów ponure
a wiatr odmowy wieje
stwarzajmy decydujące stąpania po gwiazdach
niech te chatynki nasze na marsjańskich wzgórzach
oświetli wreszcie zachód słońca
a my powiemy – to nasi rodzice i pradziadowie antyczni
to nasi antenaci żyli w nich
spotkajmy się jak kiedyś w walce o świty
niech ta rzeka czołgów nie zmiażdży naszego lasu
czołgów głupoty społeczeństw i alienacji jednostek,
co są jak węgorze na drogach wodnych nęcących
ku rozmnażaniu gwiazd
w naszych pelerynach przeciwdeszczowych
ty bądź ostoją dla genów księżycowych
ja będę lasem dla zachodów słońc
zejdźmy z gwiazd odległych
przetrwajmy pomimo wbrew jednak
dla jedności

*Trzeba umierać stojąc*
Połączenie aż tak niezwykłe w sobie?
źródłem tych wszystkich natchnień
jest Duch to oczywiste
Wespazjan miał na takie pytania odpowiedź gotową
– trzeba umierać stojąc
są skrótowe opisy dokonań
w przestrzeniach materii,
która wygląda jak Duch na pierwszy rzut oka
są idee wykołysane w wierzbowych witek
kolebkach natchnień
przewrotne jak życia pokręcone skłonne
połączyć to, co powyżej z tym, co poniżej
i wykorzystać Izajasza na zmianę z Webernem
przy lepieniu glinianych latawców lampionów
a to się kłóci z przesłaniem
dzikich dzieci – proca tylko proca abstrakcji
perswaduj dobro zaskoczeniem radosnym
– wierzącym, co posiedli skalę akupunkturalną
dodekafoniczną w głowie najeżonej gwiazdami
swojej dołączonej na własność danej
jak gdyby nigdy nic

*Eulogio wierna*
Ja jestem piedestałem
okruch na nim postawię
okruch twojego serca
w pięknym adoracyjnym relikwiarzu
(refektarz już lśni)
na tabernakulum mojego zachwytu
(w prezbiterium półcieni)
prospekcji naszej kwietni i płonięć
eulogio wierna

*Jasny i gotowy*
Nawet, gdy słońce kruszeje
jak zając na balkonie
to ty, jak gdyby od niechcenia tężejesz
w przepowiedniach spojrzeń,
co każdy kontrapunkt przestrzeni
postrzegają w długowieczności
planet niebanalnych zdumiewająco szlachetnych
w wytryskach
niegodziwości pozostałych sublokatorów

kosmicznego szaleństwa
zwanego życiem powszednim
dla kanarków i dzierzb za dnia
o dziobach ibisa w słonecznych splotach
ubóstwianego żertwa
wtedy słońce nadaje się na pasztet
wystarczy zdjąć je z haka
a zawiesić tam kapelusz
pełen myśli zatęchłych, rozmiękłych
by przewietrzyć myślenie
by przewietrzyć myślenie
by przetrzymać myślenie tchórzliwe
by przewietrzyć układ powierniczy kul i ofiar
tam będzie wolność
gdzie pasztet zajęczy czerwony
a ty w pokorze jasny i gotowy

*Hagiograficzna kartografia*
Od jutra będę prowadził
zajęcia z hagiograficznej kartografii
to moje postanowienie
otworzę przykatedralną szkołę map
dla dziewczyn zagubionych we mnie
podczas śnieżnej burzy uczuć
od jutra schody do panteonów kontynentów
będę budował dla nienagrodzonych
zdobywców biegunów Ziemi
oni byli napiętnowani psami i kucami
a ja uszczęśliwię ich schodami ruchomymi
napędzanymi lawą lodową serc
o Enceladusie o wodo
o Encyklopedio o wolo
o moja katedro katedro moich przekroczeń
od jutra zachwycająco zdefiniuję
natury ucieczki od rzeczywistości czerwonej
ku białym jak śnieg biegunom duszy
przypadki religijnej emocji górotworu zastygłego
opiszę i nauczę każdego
procedur odnajdywania i odkrywania na nowo łez
kto uzna mnie za profesora chłodnego umysłu
chemicznej literatury zamieci słów
geograficznego awatara stałości
niebios nakreślonych
mapą ratunkową bezcenną w odpowiedniej skali

*W duecie z Bergiem*
Atonalny mój koń
w letniej pelerynie
głowę ma wypchaną sianem jak trawą ja
kłusuje po poręczach, barierach
po dywanach z asfaltu Sodomy
Amarantowy mój koń
całuje zmalowanymi ustami
księżyce, co rusz, co noc
co będzie, gdy mnie ucałuje?
zatrzymuje się i
zastyga jak nieznana kometa Goryli
Mój nowo zelandzki koń
fetyszyzuje wszystko
co nie jest stepem
a ja koszę łąki brzytwą
dla niego
gdy cały świat ze stepo wieje
zacznę tańczyć na forte pianie
i to wówczas, gdy w duecie z Albanem Bergiem
będzie na nim grał: Lulu Lulu
koń ten

*Szklane pelikany*
Metalowe szpilki sosny miotają się w górze
gałęziami sosny wicher targa
dziwny szalony wiatr wspomnień dnia
wymachuje biczami nade mną
nagle szklane pelikany
kołujące nad moją głową
tworzą świetlną aureolę
zderzają się ze sobą gwałtownie
stymulując szklany dźwięk destrukcji zła
powtarzające się jak u Reicha takty i frazy
wciąż szpilki pelikany wciąż szpilki
by w końcu uderzyć o metalową rurę po środku
wywołując apokaliptyczny grzmot
to ja sam jestem dźwiękiem
dzwonów rurowych w finale
tej symfonii wiatru zbuntowanych myśli
burzy niemilknącej we mnie
uderzają dzwony rurowe
uderza wielokrotnie gong
pelikany szklane rozpadają się
patrzę w dal
na pobliskim rondzie karkołomnie prowadzona
przewracając się koziołkuje wielka ciężarówka Biedronki
rozgniata drogowskazy i bratki
moja burza uchodzi z miasta razem z duszą kierowcy
przy akompaniamencie dzwonów rurowych,
do których dołącza się solówka Hendrixa
jak piorun uderzający w środku nocy
potem zalega cisza
w końcu w kołysce zasypiam

*Sekcja ósma*
Sekcja ósma szósta czwarta
sekstans jedźmy nikt nie woła
woły czas wyprowadzić
burza na morzu a statek pirania
wół by się zdał tu
nie na drodze nie na ornym polu
sekcja karambol sekcja
boks ósmy boks szósty boks czwarty
okrutny koń skrzydlaty drr pin dżar żar
jest już flauta cisza spokój
amok fal przeminął piana zaschła
na wantach i rejach
woły grają na flecie
a żyrafy? a nosorożce? a pelikany?
jak syreny śpiewają?
jesiotr węgorz troć to trr trawers, bo to
już góry
wół pnie się po skałach
słynną drogą Długosza
wbija zęby w szczeliny
a półka a bułka a buty a but butt errr
pójdź ity dzin ze hen wola modlitwa
modlitwa woli ity
pójdź pójdź kiki ki ki siwa twa mewa na
skraju przepaści grań uskok żłób żleb
skrup skrup w przepaść mewa spada
rozbija się o skały
a wół odfruwa kle kle
sekcja ósma sekcja szósta sekcja czwarta
mewy burzy ka

*Okrutne zdziwienie*
Skorzystałem na tej poobiedniej drzemce
wtedy, gdy ona jak pająk
wisiała na żyrandolu
i wachlowała mnie z góry
żebym nie odczuwał
upału
kiedy to somnambulizm opanował mnie raz jeszcze
i wniknął w moje poglądy
na raz zacytowany szlagier świata zmysłów
ona nie wiedziała, że to ja właśnie jestem
pająkiem pająków przemian paramaterialnych

myślała, że nie ja a ona
dlatego tak okrutnie zdziwiła się,
gdy przeciąłem nić jej szansy jawy
i złapałem ją w swoją sieć snu
miała mi za złe,
gdy zbliżałem się czule po jej strach
z błyskiem w oku odwróconym
potem wyzbyła się go
i została moją branką omdlałą
do zakończenia dnia tak dziwnego
jak jej szczery uśmiech
teraz nie ockniemy się już nigdy
w splotach wiecznych okrutnie nierealni?
oby!

*Łap dech*
Koń ponosi strażnika gwiazd
stłumiony popęd unieruchomionego
alternatywnie jegomościa, co spadł
z jakiejś ksylofonicznej nuty
by znów pożreć batutę jak książeczkę prawd
słodko gorzki świat
ksylofony trąby trąbity
zagłady nie będzie
dzisiaj zadzwoni dzwon archanioła
zwołujący na pożywny ratujący posiłek
kolację na trawie przed Białym Domem
policyjnym wszechschronem tutaj
na dworze króla bieli
koń ponosi powóz strażnika gwiazd
łap dech i w czas stań

*Kata dekapitacja*
Dekapitacja w dell`arte
sok kolorowy kapie na ciało w scenicznej agonii
uciec z wydmuszki, którą uchwycił sokół
myśląc, że to jajo świata
to było jajo Dalego
w nim skamlenie świata tak tylko
skamlenie chemia nie
wystarczyła, aby rozbujać dzwon
namiętności narodowej chemia wystarczyła by
wejść na dzwonnicę tak tylko
kto pociągnął za sznury na tej starej wieży?
kto przestraszył sokoła?
gniazdo świata w dell`arte rozdarte

dekapitacja chęci
wtedy nozdrza wydymają się,
gdy chęci brak
modlitwa zamiast huku dzwonu
modlitwa zamiast huku zmysłów i ciał
modlitwa zamiast huku armat
modlitwa sokół z dell`arte
błazeńska dekapitacja masek myśli
to dobra myśl
kata dekapitacja własna

*Odkapryszone istoty*
Jak rozedrgany nasunięty na zegar księżyc
zdecydowałem się zmierzchać
by w swój nie do odczarowania dzień
ukorzyć jego odwzorowanie w mitach nut
taka zmienność by potem paść na twarz
przed słońcem skupionym
na moich ułomnościach brwi rzęs i grzywki
jazzowej notabene ukośnej
i septymowej w wolności wiatru
potem znosić cudze mgławice

wyprężone na piedestałach ciszy
nie do odratowania w kontraktowanej
bezczelności białych nocy
co wędrują za mną po świecie
nawet podczas przekraczania równika
nierówności dusznych
by posiąść to, co najcenniejsze
we mgle stwarzanych przeze mnie istot
mnie podobnych jednakowoż
ale odkapryszonych nieco w bezcennych myślach
bezksiężycowo jak dzisiaj nie do odnowienia

*Kredyt Picabii dla Xenakisa*
Kredyt Picabii dla Xenakisa
to jadło chłopskie dla Ludwika XIV
jadło to ja Kowno Troki Kłajpeda
Saloniki 7 Kościołów i dzban whisky
kreteński labirynt Knossos
kredyt Miro dla Varese
Reicha dla Kandinsky`ego
La Monte Younga dla de Kooninga
deszcz monet pędzlem uszkodzonych
a ja mówiłem kiedyś, że padł silnik Moskwy kretyński
Szary Wilk zjadł kebab z psa i konia

potem wyskoczył na mur świata
odleciał na lotni Ikara w tatuażach
wylądował przed Bankiem na Cyprze
tu wśród wielu Mogołów Syberii
rozmienił Scytów tetradrachmy na drobne
jest taki kraj gdzie malina dojrzewa jak kokos
dojrzewa dojrzewa zasypia oczy się kleją
mgła litewska zmienia się w cholerę
w Konstantynopolu a ten w Stambuł I, II i III
kredytu nie udziela się konkretnym biznesmanom

tako rzecze siedzący nad stawem
bankier wygnany ze świętymi sztuki z City
ale to tylko słowa słowa słowa
nic nie kupisz za nie od Scyty
(nie to, co kropki, plamy i kreski zmieniające się w nuty)

*Tylko w mojej głowie*
Na litość, co to?
jastrzębie polują w mojej głowie?
czy to jakieś zamieszki uliczne w mózgu?
coś się rozpada, jakieś przepowiednie
się sprawdzają fatalistyczne
tak, tak, i to w mojej głowie tylko
na ulicy rząd z narodowcami maszeruje Poniatowskim
niesamowite czasy ostateczne
widzę przez ciasną szparę
to marzenie Dmowskiego i Piłsudskiego
Paderewski gra na syrenach
Prymas Kakowski błogosławi fajerwerkami
w opłotkach Marszałkowskiej
faszyści gonią bolszewików do Brukseli
Kruczą i Alejami
czy jakoś tak
na odwrót
za tym oknem oka coś się kończy
jakiś strach
kończy się pogoń za wolnością
kończy się denuncjacja brata
i donoszenie do Moskwy
bo Moskwy już nie ma
w Donbasie pagibła
jeszcze w mojej głowie mieszka tylko
strach tylko pozostał gasnący
nad drzemiącymi pomrukującymi fokami
kołują jastrzębie z Etopiryny
ułuda bladej niewoli bolesnej
umiera ostatnia w mojej głowie

*Drohobycz*
Banderowcy za kontuarami w cynamonowych sklepach?
czy są większe zagadki świata kainowego?
kalafonia z Malabaru i wódka (na pohybel Lachom)
– obok siebie?
na rynku wypalonym morderstwami idei słońc
zamiast wszystkiego, co kryją
wnętrza sklepów cynamonowych
jeden transparent na ratuszowej wieży
osmalonej dymem z płonących kościołów i gett
– chwała bohaterom UPA!
z uliczek schodzących się do rynku jak Chasydzi na modły
słychać wciąż tylko świąteczne tra ta ta ta bum bum
ludzie wychodzą z cerkwi nędzą zmęczeni
malutki konik ciągnie wielki wóz na gumowych kołach
z wiązką słomy na drewnianej platformie
konik krwawi wciąż a słoma płonie jak polska strzecha
sklepy cynamonowe fruwają nad miastem
nie jak iskry ale jak bociany
czy to bociany na pewno?
czy to nie kochankowie z obrazów Chagalla?
a może to anioły, które zgubiły ludzi…

*Antymateria widzeń*
Jadeit kochana
jak pobladły nagle koniec lata
opal tęskniona
jak twoje włosy rozświetlone o zachodzie słońca
granat umiłowana
jak twoje oczy gasnące nocą
diament radioaktywny
jak pluton egzekucyjny
niewidzeń chwilowych naszych
nie nie nie
antymateria widzeń właśnie

najdroższa
już wieczna

*W dolinie rozbitych witraży*
Gniewni pozostają w cieplarniach
a zagubieni wprost naśmiewają się z nich
i ich niedoinwestowania w cel
w zakamarkach ciszy panieńskich cnót
w takich zamierzchłych miastach
co z uliczek nadwątlonych poniewierkami koni
wyruszają w deszczu przed kościoły
by rozstrzelanymi zostać przez gołębie
niewarte słów i straszenia strachem nielotnym
na gołębie spieczone warte śpiewu z rana
jak fiakier w zakrzykach czarny i zełgany artysta
będący w nauczycielskim zrywie

taneczne bary pouczając namawiają
wychowując zapijaczonych braci
włóczykijów mostowych spaczy
taki obraz malują poniewiereki w dolinie rozbitych witraży
schrystianizowanej dzielnicy horroru
mitów paryskich legend krakowskich
ich ich ich
i zaniesie się do kolegium gołębnika
giełdy, co porzuciła partię lumpenproletariatu
by wyzbyć się na zawsze
biednienia zbuntowanych żebraków pod kościołami
dla bogaczy lotnych strachem mimem
zagubionym chochołem

*Zmysły w uszach całe*
Muzak w uszach lewak w poglądach
kalosz w koszu papieros w klombie
Gavroche w salonie pijak w galerii
mój prawy mundur w opłakanym stanie
stan w kraju kwitnącej wiśni
skrzypek w szaleńczej solówce
dyrygent w kościele Bacha szepty w organach
siepacz w parlamencie wiesiołek w herbacie
mamut w luksferowych refleksach
tęcza w Nowym Świecie Zbawiciel w niej
na karb lewaków poszły rozszczepienia sumienia
homar w menu w szczypcach akompaniujących kapar
zawsze to samo w galerycznych rejsach
punkt zwrotny w cieście australnym miodnie
jądro ciemności za czarną dziurą
(już nie będzie się można odwrócić wstecz
i zrozumieć, co i jak było,
podczas gdy po śmierci będzie można)
śmierć tylko w getcie Bajkonur w Semitpałatyńsku
monster wy w Disneylandzie
jak Disney w ciekłym powietrzu czekający na lek w prochu
monsieur ja przy zdrowych zmysłach
a zmysły w uszach całe
tylko cicho sza, w tle muzak, lewak, prawak
monogamista polifonii odwzorowany w polichromii
OCZY w sercu, uff

*Krówki w węglowodorach*
Za mgłą niedzieli nikną
krówki w węglowodorach
czy wręcz odwrotnie?
wzrok słabnie, zamglony obraz
świętości świetności gości
one w nich oni w onych
zaokrąglenia one nieznośne
stawiaj na jedno pytanie
czy są zdrowi? czy to ozdrowi?
wtenczas na pojedynek wyzwą zegar,
za którego nagłym porywem cukru śniegu
odkręcą zaszłe naddatki
bocianowa strzecha, blizna stawu, wiatraka wariacje
koczkodan, goryl, szympans i człowiek zręczny
w poszumie mów, pór w strefach gorętszych
jak kokarda na rogu byka ofiarnego
uniosą się w górę dla nadętości
klucz do interesu – międlenie lnu
okazja do międlenia słów po umoczeniu
czy wręcz odwrotnie?
wtedy wiatr rozwiał mgłę niedzieli
rozdarł mgłę ciężkich obyczajów i pożarł ją
idą lekkie czasy i ludzie
nie zawracają za onych jedzących jęczących mgłą
nie pytaj czy i ty udźwigniesz
aż tak powszedniego siebie

*Wędrówki kres*
Stąd a dokładnie
sprzed klawiatury białej w tym pokoju
do wieczności czerwonych zórz hen
stąd do bram zachodu
ze stadnin wschodu
od ąk do mąk od mąk do ąk
niebieskich
szybko by a dokładnie
bko
w najgłębszej ranie
twoje blizny są tą wiecznością przyszłości
ładu estetyczno-etyczno-etatystycznego

stą z ąk do mąk daleko
do grających wierzb malowanych zbóż
niedaleko leko kko kjuż
więc
wstań, ech ty
ać ja pobruszę
kolejne stolat sto lat niebieskich
Otto bracie dla mię
wędrówki kres

*Tajemniczy przybysz*
Tryl jakiś tryl jakiś tryl coś pędzi
po klawiaturze nowych dni
tremolo vibrato staccato
ale to nie są ręce pianisty
to nowy ty w skowronkach
jaśminach promyczkach półuśmiechach
dźwięków jak puch jak kurz jak pożądanie
pustynna burza
błysk burza gwiezdna
co to za przybysz na niebie?
rozświetla noc i łuną spadającą zadziwia
nie jest inteligentny tak jak ty
jest za to niesamowity
nieznajomy tajemniczy z gwiazd
detonujący ponad ludzkością całą
meteor jesieni
pędzi faluje płonie
twój nowy model pozaziemskiej muzyki emocjonalnej
do cna rozkochany
w cichnącej Ziemi

*Zdrój*
Piłem jej różany żywot
jak wodę ze zdroju namysłów
gdy będąc pięcioletnim chłopcem
dojrzałem w jednej chwili
matador ranny w pierwszej walce
ale przygody jej oczu do moich przybiegły
chęci zamknięcia czasu łopotały
jak sztandary kuse
chustki, spódnice, co odkrywają znamiona
biegłem do tych wód jak
Miltiades na starcie z wrogiem
biegłem spokojny i pewny

niecierpliwy żądny pełni kochania
na kanwie radosnych tortur utkałem arrasy
zbudowałem pomosty przerzuciłem je
by abordaż się powiódł
zrealizowany w pragnieniu
zaspokojonym, co zamiast warg
dostało żywej wody nie ginącej prawdy o sercu
dotarłem do tej głębi i do jej ciszy chłodnej
zerwałem chustę nieba ostatnią co ją skryła
i wygarnąłem garścią jej zasób mądrości
mądrości seksualnie porywczej,
co chce świat zmienić
zanim pragnienie opadnie
jak listek brzozowy pożółkły
na dno sadzawki w tej źródlanej ciszy
widzenia piękna jej ukrytego

*Aż stąd do światłości*
Bum ska skra trwa
szum wyje wyj wyjście
jęczy w otworze coś
Wigilia Święta Zmarłych
ścisk deszcz pisk wzrok słuch
ja wysokie C biorę ać
kleszcz kluszcz klusk
wynajduję wyjmuję onomatopeją klęskę ciszy
język zyk kzy uzy
lu Lu Lu na na wymiar Mi
ryk szum piszum
gdybanie świerszcza w silniku czasu
wieczności auta chrobotanie dusz
autobuszz ludzi zmarłych
smęt cmę cment aż do
aż stąd do światłości świetności

jęk jużnie jujutrznia jutro

*Zalegnie każdy niemorwa (MEHR LICHT!)*
Jeśli masz kłaniać się górom wysokim
to wiedz, że nie musisz
one są niższe od ciebie nawet
niższe niż doliny twojego mózgu
zrównają je kiedyś z tobą
morwy kroczące szczytami ku morzom
i zadepczą kozice uciekające przed morwami
po skałach przepastnych jak nerwowe komórki
rzeknij morwie słowo (jedno)
a rzuci się w przepaść z przesadą
rzeknij sobie – MEHR LICHT!
– chcę światła a nie mroku
a wyrośniesz jak szczyt szczytów
ponad swą głowę
tak więc zapamiętaj – Bin Laden sułtan mordu,
który powalił wieże World Trade Center
i na kolana Pentagon
wyrzekł następujące ostatnie słowa
– zgaście te światła
i spoczął martwy na dnie oceanu wśród małż
nie jest kotwicą (czegoś) lecz wrakiem (wszystkiego)
jak wszelka góra (niebotyczna)
bez jasności Słowa w najgłębszej głębi świata
zalegnie każdy niemorwa

*Wyobraźnia*
Zgarnąłem moją niezależność ze stołu
wybiegłem na deszcz upychając ją za pazuchą
świt uderzył mnie w twarz i znikł
upadłem na pelikana
odlatującego właśnie do zoo
z tobą szamoczącą się w ogromnym dziobie jego
wcześniej nigdy bym sobie czegoś takiego nie wyobraził
zbolała wyobraźnio zostaw mnie zostaw
na zawsze
w klatce

*Profesor Rzyg*
Profesor Rzyg wszedł do Urzędu Ludowego
a Złodziejaszek Himalaj uciekł z niego
gdy dokonywała się ta swoista wymiana
stałem wtedy za ladą portierni
bez uprawnień fajtera póz
lecz z legitymacją prasową słynnego The Sun
zanotowałem ten fakt
na sam widok Profesora
odezwałem się – Rzyg, Rzyg, wow, wow
sowa śnieżna i ja od dziś
Curiosity i Mars
piszę o tym właśnie
będzie Pulitzer, hau, hau
i ha ha
makabra „na jeźdźca” tu
Profesor rzyg, rzyg i ha ha
rewolucja rewolucja
jeszcze jednaaa

*Słoneczko*
Słoneczko ty moje ostatnie,
zachodźże, skoro masz zachodzić
bo mnie już oczy bolą
od patrzenia tylko
na się
słonko to ptak jeden
a ja to miłości lot do gwiazd
od patrzenia do zrozumienia
od zrozumienia do patrzenia
na cię

*Zgasłość*
Nestor leksykon źródło przesłań
źródło żywe
na scenie ona jedyna
kurtyna w kwiatach
wchodzą aktorzy z bielmem
Nestor narodowcy mnich pochodnia
zasadniczo nic się nie dzieje
reżyser kuca za kulisami
snadnie chęć mu odjęło
wypłakania się przez aktorki
blond niema wchodzi
stąpa delikatnie jak szepty czułe
żeby nie zbudzić reżysera
nie zbudzić psów na widowni
nie zbudzić nimf na kurtynie antycznej

w krajobrazach greckich tkanej wiecznie
błędny wzrok psów
gaśnie lampa jedyna nad sceną
to słońce sztuczne jest do opisania
blado złociste pulsujące ekstrawagancko
wybuchami na powierzchni swej
świecące jak zmurszały pień
sobą same będą dzieci śnić o nim, gdy zgaśnie
wchodzi blond bóstwo solarne
bez narodowości i języka w gębie
zapominalskie bóstwo zachodu
stoi kolumna a przy niej mnich
bladoróżowy już tylko nosorożec wbiega wreszcie
czas na chwilowe spustoszenia
psy klaszczą na opak
czas na kurtynę
och, nie, nie jeszcze
jeszcze Nestor wnosi encyklopedię jak Biblię
rzecze – leksykon świata psy zjadły
po spektaklu wczorajszym
och, nie – rzuca kurtyna czasów
w ustach słońca gaśnie słowo za słowem
zgasłość pozostaje: policzono, zważono, rozdzielono

*Nie okrutniej bez niej*
Miej oczy i patrzaj w oczy
sny niech sny znaczą
a marzenia marzenia
oczy jej są twoją sennością
zamknij je czułością
i więcej nie okrutniej
bez niej

*Dokończyłem żucie*
Zszedłem z pala zapatrzenia
wszedłem na pole zachwytu
a co, czy ja jestem aby kormoran łowny?
patrzę a tu kremowy kwiat smukły
od pierwszego wejrzenia… o ho ho
zerwałem i zjadłem go ze smakiem
jakem przeżuwacz wszelki
zatuptałem i hops na pal
dokończyłem żucie
(ech, życie, życie wewnętrzne)

*Fuga miasta opustoszałego*
Ulica krótka, zegar senny
jedno na drugim
spływa coś, co powinno sterczeć
jak maszt radiowy
wczorajszość wszechobecna
zbyt krótka twoja ulica na te czasy
lewa, lewa, prawa, prawa
(bach)
leży coś, co powinno chodzić
znalazłeś się na wstępie do podziemi
w ostępie piekieł i przedzmartwychwstań
wśród korzeni, studni i domysłów
politycznej dintojry zamglonych latarni gazowych
utrzymujesz dystans do niepodległości swej
kijem splunięć opędzasz się przed światłem
kłamstw tak naturalnych jak padlina

jak miasto opustoszałe przez czas
na życzenie nieodparte w porę
pustynie jaskrawości w dali
a tu ciemność rozszarpuje wszystko jak hiena
roboty sarkastyczne kradną zegary a ty?
lewa, lewa, prawa, prawa
(bach)

*Fuzja gatunków*
Nakręcony, ale niedziałający
skarlały powolny lękliwy
bądź, co bądź znamienity – dźwięk
z obu perkusji i Fendera
gdy oni nadzy na okładkach
ty na okrętach już wierszy zamaszysty
oni zeskakują z okładek
perkusja pulsuje
Billy Cobham szaleje na werblu
twój statek to statek śledczy
ty masz włosy na szczęście
w kamieniu czarnym trzymasz pamięci formułę

to kamień tylko muzyczny
choć ty filozoficzny
jęczysz wyjęczasz sny jak nakręcony, ale niedziałający
potem artykułujesz te jęki
osaczany rytmem przez serce Billy`ego
bum, bum, bum
nostalgia tłumów wali stopą perkusji
jak śnieg w okno a tu nie zima
fuzja gatunków
i dopiero czas zamawiania win
zapisanych na kartach Wierzynka
bądź, co bądź cokolik dla lampki
wina wśród zniczy
herb serca Billy`ego
targasz kotwicę zegara
zeskakujesz z konglomeratu czerni
stajesz na winnym pomoście żeglownej muzyki

zakaz recytacji słów śpiewu tańca
nakręconych brzmień – wielkiego dnia

*Pokost*
Poświata postrzegana jak pokost
na trawie jakieś delikatne drgnienia
albo zroszonych pajęczyn rozpiętych na winorośli
zasnuwającej altanę zielonych
wspomnień według bajkopisarzy
pojaśnienia zmrużone połyskliwe do końca
na zachód od stawu,
co ciemnieje jak grób w zakątku
ogrodu wielokwiatowego i wielowątkowego
w oddechu motyla Apollo pośpiesznym
ciebie śpiącego w pudełku po zabawkach,
które Święty Mikołaj przyniósł czterolatkowi
za domem za domem za domem
za … wydawać by się mogło
świtem
jego

*Jakiś Polak Numer 5*
Podsumowanie zdrad rodaków
to praca nad obrazem
hiperabstrakcyjnej hiperemocjonalności
chlapanie pędzlem po płótnie w zapamiętaniu
z wściekłością żalem miłości spazmem
ziuch ziuch pac pac
ja ty on oni POPIS PISPO OPPIS
Palikot PIES Nowoczesny
Zielony Burak Arkebuz Patron SZLAM
hlap hlap kleks plum plask
hipernonszalancja hipergłupota ekspresyjna
plucie krwią na płótno Mazowsza i Pomorza

obsmarkiwanie kanwy Wielkopolski i Lubusza
wymiotowanie na papier Śląska i Małopolski
kto jeszcze, jaki książę nadąsany
bez dzielnicy władzy
rzuci się Polsce do gardła z watahą obcojęzycznych?
jaki ogłupiony andrus z KOD-u
i libertyńskiej stajni francusko-belgijskiej,
niemieckiej twierdzy hitleryzmu pruskiego,
ruskiego bunkra narodowego orthodoxsocjalizmu,
czy zatoki upadłego luteranizmu wazowskiego?
rozświetlając motywy i ożywiając kolory
dokończy paraboliczny bohomaz: „Jakiś Polak Numer 5”
za jakieś marne miliony

*Na morzu informacji*
Takie dzisiejsze nagłówki gazet
mogą wywołać tylko artretyzm na morzu
informacji jak burze fal odpływu
bo ślepota zupełna jest zakazana
na pokładach i mostkach
raczej zarezerwowana dla nabrzeżnej gawiedzi
w portach iluzjach
patrz – co widzisz?
widzisz – co to jest?
jest – baner skuteczny o treści:
„serce mierz na zamiary oceanu
a kości lecz pianą reklam”
pokręcony szkielet Latającego Holendra
z gazetą w zębach zamiast noża
na rogu każdej ulicy
w pirackiej zatoce milionowego miasta
propagandy
to już ty?

*Alek jak?*
Alek jak
alek jak nazwać
alek jak nazwać twoje serce
Alek – x? jak?

*Przedlarwia fizjonomia*
Skomplikowany przekaz jednostronny
wynurzył się z wypowiedzi
mieszczańskiego dziecka w fazie
dorosłej znajdującego się na fasadzie
siedmiu maszkaronów fetujących
zobowiązanie do przekształcania miast
w głosowaniach prostych, gdy fascynująca
jego przedlarwia fizjonomia
odnalazła się w minach sztywnych facebookowych
z rana po rosie nie z wody
a z azotu ciekłego, co przeistoczyło
nie tylko brwi, wargi, ale i kończyny całe w szkło,
kończyny machające za Polskę przed
podpisaniem zobowiązania tegoż
złożenia życia rozbitego w razie czego
Krzycz echu do ucha frontmanie
motyla galaktykoskrzydłego
skazo na ciele kwiatu rozumu ust
bo prohibicja kolaudacji fekaliów

w mediach żertw forsownych
była zawsze rozciągliwa we Wszechświecie zadłużenia
w uczuciach stałego czasem owego dziecka
górniczo-hutniczo-rolniczo-prasowego
zabezpieczonego w kodeksie – artykuł 148 paragraf 2
a na tablicy 2 od góry wiersz 2
trwa zima dla larw szepczących
poezja księży milczących za innych
bulwersująca cisza zbyt skomplikowana
dla prawodawców,
gdy orkiestra interpretatorów mimiki twarzy zgasłych
i niedojrzałych gra

„Twój kolos”
Kolos to jest ciemność
nie za widnokręgiem, oj nie
w twoich ramionach raczej
ospały dzień zmienił się w ospałą noc
ledwo dotrwał do zmierzchu
lecz cóż to,
to nie zgasił księżyc twojego ognia,
który płonął
i poblaskiem zaznaczał się w oku
jak cyklon bytu?
a teraz musisz zgasnąć sam bez niego
jak słońce iskierka galaktyki
i nie możesz
wtulasz się w pustkę materii
kolos wapiennych skał jawy
jak demiurg świt
trzyma cię w uścisku mocno
był jaspisem potem zmienił się w granit

a teraz… czas na magnetytowy bazalt
a ty, zgasłeś już? do rana łkasz?
może jeszcze, w tysięcznych chwil popiele
żyjesz ostatnim promieniem
wtulony w kolosa tchnienie
swoje gorzkie dopełnienie

*Zarzuć Wszechświat na plecy*
Jak to jest?
ty tego nie dźwigasz
czy świat
nie chce dźwigać ciebie?
opis przyrody – makro zmienia się w mikro
onomatopeja kwantu zmienia się
w parseka symbolu
bądź wtórnym wybuchem ducha
po erupcji grawitacji
w sercu
czerwony pulsujący zachód słońca
nad lasem pełnym płomieni,
gdy wiatr nie świszczy w gałęziach,
lecz szepcze ci do ucha
wstawaj szkoda dnia
zarzuć Wszechświat na plecy
to tylko plecak nie krzyż
i bezkrwawo jesienie poetycko wyrusz

*Zeznośności zesnu zezwłok*
Zbytnio nie ufam zimnym słowom,
co z zamierzchłych niw językowych
zrozumiałą ledwie polszczyzną
przywołują pożądania pobratymców
śmierci czerwcowej zjełczałej
od pojękliwych bakterii nieznośności
nieczułej a są ledwo wyczuwalne
w pozamózgowych zaświatach
przynależności do zboczonych filakterii
i uwarunkowanych centralnie podrygiwań obleśnych
w idei zakamarkach ukryte
na czas zeznośności zesnu zezwłok
a przecież nie wyglądają tak wcale
w chwili, gdy młoda dziewczyna wchodzi do pokoju

i mówi – kocham cię
a ty jesteś w kwiatach a ona
w jasnoniebieskim kostiumie niezakrywającym niczego
nawet uczuć spąsowiałych w słowach
co wydrgały na języku zanim weszła
okrutnie zimnych jak odwieczność świata

*Ściśnięte w garści gardło*
Ściśnięte w garści gardło
grdyka zadławiona dłońmi
zapalczywości wtórują halne słowa
w chwili samounicestwienia
słowa obrażonego zatrzymane na zawsze
Tatrami zębów i warg
jak klocki lego maluszka
zestawiane w ciszy na podłodze
rączkami jak zabawki
strachu symultaniczne
ściany przewieszki z nadąsanego milczenia

*Mrugnięcie powiek*
Zrozumiałem, że w moim jedynym
mrugnięciu powiek, błysku oka
zawiera się cała przedszkolna sfera
wyobrażeń o kobiecej bieliźnie
i jej mutacjach
na czas pokoju i wojny ze światem
oko ześlizgnęło się z piedestału
krągłości kobiecości na własne nogi
spodnie do kolan, podkolanówki
stopy w małe buty odziane
mrugnięcie powiek
smętniejące z godziny na godzinę
z roku na rok
widzące co lato szykuje na zimę
by jak larwa zaistnieć znowu
wszetecznym kojarzeniem
kobiety z ciężko rannym ciężkozbrojnym
janczarem mamelukiem przedszkolakiem wojen

mrugnięcie powiek
ruch delikatny wieka trumny niemowlęctwa
by spoić bieliznę z ciałem
białym namiętnie delikatnym
przed poszarpaniem nieuchronnym
w ramionach światów cywilizacją
skażonych symbolem Ewy

*Deforestacja przemielonej niepoprawności*
Najzdrowsze bodajże są pomysły takie
jak ten, kiedy to raz gazda
zapomniawszy kapelusza
założył na głowę, co miał jak arbuza
w ramach: trzeba sobie jakoś radzić
żelbetowego nausznika kawałek
(głuszącego i zapobiegającego przeinaczaniu głosek)
był jak taki Kościelec co zmienił się w Mnicha
zastygł i tyle po nim pozostało co widać –
sza, sza, cicho sza, sza
opowiedział mi o tym
pewien polityk, który opuścił partię mniejszościową

przed rozpadem tejże żeby zapobiec
odstępstwom takim, jak –
Goralen i Slonzaken Volk
Schlessien Beratung i Kaszebsko Odroda
słysząc o tem
się zmazurzyłem i szadziłem jabłonkując jednocześnie
zostałem na probę
Drzymałą Ślimakiem i Żelewskim Szelą
w jednym kościelcu gołogłowy
natomiast nasz gazda do dziś paraduje
w nauszniku jęcząc niezrozumiale pod nosem:
hvala ljiepa, hvala
Kleinpolen und Karpatenvorland
Alba Chrobatia Mater Polonia
kasaj huby Rasiu i na lędo
albo bruszyć

*Bądź mi sakramentem światła, nadziejo*
Bądź mi sakramentem światła
nadziejo
w poniżeniu moim rozgrzeszona
z miłości daremnej
nadziejo na życie
po kres mózgowych komórek
odczuwanie świata
błędnie rozumiana ciemności
rozpłyń się w zmartwychwstaniu serca
błogosławionego tobą

*Gdyby w Niniwie działy się cuda…*
Ze wszech miar nadęty strącony
będący po napitku winoroślą
wciąż jak zgiełk cały, za który się płaci
o tym, który wychodzi z mroku,
by stąpać zwolna z wysokiego zamku
ku planetarium dolin plebejskich
i nieokreślonych lepkich idei narodu

bo właśnie wtedy na smoki się poluje
właśnie wtedy mordują dziewice zamiast nich,
gdy opowieść jest sama w sobie nieodkształcona
ześlij a nie zagarnij
będąc ukrytym w kufrze i to w kufrze jafskim
wniesiony zostałeś w nim w europejskie populacje
symbol gdzieś znikł nad Jerozolimą
ożywczy jesteś wolnością swoich myśli
Betlejem kruchych szklanych wyrobów
jak ten ptak tak mówił
potem skręcił w uliczkę prowadzącą jak gdyby do studia TVP Łódź

to nie była uliczka… przesmyk w bramie i pasaż
na trąbce Stańko grał Czarną Madonnę
transmitowaną bezpośrednio z Hajfy na Karmelu do Łodzi
– ptak-znak tyś powiedział, po coś powiedział
zniesiono zakazy razem ze stertą dokumentów
w tym samym postkufrze pustym
plądruj plądruj w swetrze z dziurami plądruj
archiwa Aszurbanipala Białego
ciągle jesteś jak deska w kirkutu płocie
trąbisz od murów… leci leci leci wyrok
spada kamień z gwiazd
grdyka słabsza oczy stuleci sokole
mumia język bydlę życiodajne w Europie

okraszony dźwiękiem trąbki rozwijasz się
jak sztandar baner hymn państwo nowożytne
skulony przyjaciel wszystkich dwunożny
i nie wiesz gdzie i skąd ta wolność?
biegnące po płotach parkanach Parki
ty znowu – ławeczka muzyczna
znowu blask znowu jutrznia
znowu schron spękany w duszy
kosodrzewiny słów zasadziłeś nad fiordem
w Ein Bokek przemagnetyzowanym za koło polarne
oniryczny wieczór Skaldów w turbanach
tylko to pozostało na Północy po
przejściach i przetłumaczeniach
tabliczek i nadpalonych zwojów

*Dlaczego Ziemia jest tak potężna?*
Za każdym razem
spadam
dlaczego Ziemia
jest tak potężna
we Wszechświecie?
(za każdym razem spadam)

*Zmagazynowany zapach*
Zmagazynowany zapach kasztanowca
w codziennej twórczej pracy
bezzębny okaz jaskini kiedyś stalaktytowej
niesiesz Syriusza protezy odległe
giną, jako wasalni dziedzice jego
dzieci nocy
Krzyż południa rozkwita w maju w Ojcowie i Skale
wiewiórki tworzą wśród kasztanowców Drogę Piwną
będzie pienił się nimi wiosną każdy park
a ty znikniesz w gwiazdach jak zapach kwiatów majowych
zanim nadejdzie skumulowana w owocach jesień świata
dla zapracowanych w tobie jaskiniowych gryzoni snu

*Granica spotkania naszej miłości z masakrą*
Ktoś powiedział (może ty),
że pod wpływem aromatu chwili
czułość zginąć może nieopatrznie
przemielona pokrojona słowem
na desce oto koper
delikatnie posiekany rozdrobniony snadnie
czule potraktowany nożem barbarzyńcy
zapach nowalijki rozszedł się
i wyznaczył granicę spotkania
naszej miłości z masakrą
jak zwykle?

*Księga Wyjścia*
Są takie góry
w moim pokoju
skąd Bóg woła
moje życie to
Księga Wyjścia

*Pola w formularzu*
Szkoda tych pól niewypełnionych
w formularzu ludzkiego bytu
są jak groby nieoznaczone
łany zżęte stratowane wypalone
pola życia puste
rubryki głodu i śmierci z jedynym zapisem
oznaki życia przed czy po?
(jednak, aby, cóż, ponieważ)
nie wiadomo
brak wielu informacji o człowieku singlu cynglu cyplu
ten nie zasługiwał na nie?
dziecko jeździec stary koń

koń karawan trumna ostatni zakręt rondo zakole wodospad
wszkołę pójście z czystą tablicą płonnym licem czołem
zamążpójście z czystą hipoteką eureką apteką
wniebopójście z czystym kontem rachunkiem ratunkiem
bez danych osobniczych?
bez danych o żebrach i ciśnieniu?
bez danych o nacji generacji aberracji?
bez danych o istnieniu przepaści
w globalnym sumieniu?
bez danych o duszy świata?
bez baz danych mu
bez kwitnie bez właśnie tu
na skraju cmentarza
dlaczego zakurzony?
dlaczego nie biały a lila?
braku informacji o nim i o nim
szkoda wielka szkoda

*Akuratny motyl*
Akuratny motyl
tak nazwałaś mnie
w szkole
śniłem dzisiaj o tobie
o latach naszych wspólnych,
gdy ten woźny od ORMO
z tą od wszystkiego partyjnego
łapali nas siatką na motyle
a my uciekaliśmy przez łąki miłości
skacząc po ławkach w klasie
starając się dobiec do otwartego okna
a potem dopaść pobliskich wzgórz
ratując swoje dorosłe życie
ja już hippizujący dzieciak w paski i szlaczki
ty nadobna nowofalowa córka grabarza
pierwsza wyfrunęłaś w wieczność
ja roztrzaskałem się na szybie
zew krwi biały kieł motyl, ech

tkwię do teraz w szkolnej gablocie
zazdrosny eksponat, skostniały cały
dźgany wskaźnikiem przez panią od wszystkiego
akuratny?

*Kto przeżyje?*
Kto przeżyje niespodziewany atak kałamarnicy miasta?
Kto przeżyje nuklearną noc w sumieniu?
Kto przeżyje Sąd Ostateczny?
Nikt?

*Ostatni chuch*
Para rządcy dusz
między skrajnościami ust
niewinnych leniwych podległych
skandal ciśnie się na nie
jak zemsta
milczenie
jak obłuda
milczenie
składam rezygnację
z rządcy
ostatni chuch
chuch ostatnich słów

*Apokaliptyka poety*
Zamierzałem właśnie spocząć na laurach,
gdy przeleciał on
wysłaniec posłaniec zesłaniec
niebieski chowaniec pocieszyciel za nic
anioł łez czarno-białych moich i moich uśmiechów
zadrwił trochę ze mnie,
bo rzeczywiście moje bóle spełzły na niczym
okazały się nosorożcami strachu post czegoś
a wszeteczny dzień wampirów
mojej beznadziejnej pracy
objawił się tylko samymi krwistymi wierszami
anioł porwał je jak orzeł
zaniósł na wieżę wysoką
i ukrył w światowym gnieździe jak swoje pisklęta

nie mam, co prawda do niej dostępu
ale jestem spokojniejszy, swobodniejszy i autokefaliczny
bez łez już, wewnętrznie spójny
wiersze z wysoka teraz świat obserwują
wyczekują pierwszych jeźdźców Apokalipsy
z taką pewną niecierpliwością strażniczą
jak kusznicy nieustraszeni acz okresowo tak jak ja zakazani
wreszcie eksplikowani, eksplanowani i ekspiowani
do walk z grozą wszelaką
przez papieża moich snów
zostaną, więc przebite z łatwością
tarcze i zbroje jeźdźców z koszmaru milionów
a oni sami zamiecieni jak liście przez historii wiatr
a czasy ucisku? a laury?
laury to korona nie cierniowa królewska wszechwieczna
wieniec chwały dla tego, który nadjedzie na końcu na koniu białym

przywoła orły młode
i stracą znaczenie pieczęcie, trąby, grzmoty i czasze

[Wtedy ci, którzy pozostaną przy życiu w swoich ciałach, nie umrą, ale w ciągu tego tysiąca lat zrodzą nieskończone mnóstwo dzieci … . Słońce stanie się siedem razy jaśniejsze niż teraz; a ziemia okaże swoją płodność i wyda obfite plony. Zwierzęta nie będą już żywić się krwią (Divinae Institutiones VII, 24; 304 r. Laktancjusz)]

*Polska apokaliptyczna*
Polska potężna orędziem?
Polska orężna poezją?
Polska chędożna herezją!
Hartman III

*Upadki filozoficzne*
Ujawniłem nieskończone plany
gdzie ja Boga zamierzałem poznając nakłaniać
do umysłowych zwycięstw bezmyślnych
w godzinach wytchnień w pracy dnia
dla rodziny nacji ludzkości
skrytych w moim ekspansywnym ja
bez trudu anioł rozpoznając wszystko
szepnął – ech, chłopie, chłopie
jesteś synem i ojcem
zrozum Ojca i Syna
więc nie planuj niczego
poza klęską tu
filozof z morskiej pianki był już
w twoim ogrodzie myśli przemądrzałych
jak w Heliopolis, w Abderze i Kition
niech starczy oka i (s)tarczy pokory
Promienna Rozumna Kwitnąca
niech raczej odziewa cię w codzienne
upadki twe filozoficzne

*Orzech ciemności*
Nawet nie wiesz jak
ciemno jest w orzechowym lesie
lesie, co do którego
istnieją podejrzenia, że nie istnieje
a tylko wyobraźnia jakaś
kreuje dziwadło głuche
niezdecydowanie migotliwe próchnem
zamknięte przed ludźmi na zawsze
w łupinie głowy jak sowa w dziupli
chrzestny dzień po słońcu ciem
będzie już jak świeca,
co zapłonie zamiast twojego ramienia
jak oczy sowy władczyni spojrzeń
ty zapłoniesz na krzyżu swym później
i to nie będzie jedyny krzyż
las krzyży prawdziwych zapłonie jak myśli
ciemne w lesie jasnym realnie istniejącym

tak, istnieją myśli niewygaszone
depresja i pastuszka i centuriona i łotra i króla
w strachu łupinie nie gaśnie
w głowie – orzechu ciemności

*Globalny prozelita*
Ja na frontowych polach Megiddo
na Syjonie zamglonym
na wilgotnych łąkach Drohiczyna
na Tabgi skale porfirowej
na rozgrzanych piaskach wydm słowińskich
ja na Masady pochylni
ja nie Semita a prozelita
prozelita regionalnej miłości
Ja we frontowych ziemiankach i okopach Wizny
na pokładzie Guido mrocznym
w grocie betlejemskiej i w Qumran i na Karmelu
na gnieźnieńskich stawach jak prastara mgła
pod Jerycha murami
na szańcach Woli i Pragi

ja nie Semita a prozelita
prozelita regionalnej miłości
Ja z Lędzian, tych co Wiślan namówili na misteria polańskie
na zawsze skrywszy ja w jaskini
Ciemnej w Ojcowie
będę się już tylko ukrywał i rodził orędzia
białych nietoperzy
swoją mumię zawijał w bandaże spowiedzi nacji
mumifikował my
ze starszymi i młodszymi braćmi w wierze
ja nie Semita regionalny
ja prozelita globalny

*Lot nowej ery*
Ze zdarzeń najszlachetniejszych
minionych wysnułeś ciąg myśli
z myślami zdążyłeś na koniec wieku
a tam przyszłości przepaść
a ty jak rzeka szalona
siadasz na gwiezdnego konia – Pioruna
i skaczesz ponad wodospadem
wczorajszym sobą
wizją uskrzydlony
bądź duchem zdarzenia nowego,
w którym srebrne nici będą myślami przednimi
samotny świt prząśniczką ową
z osnowy i kanwy, z kierunku światłości
powstającej z burzy i wodospadu
utkaj ten lot nowej ery błyskawicy

*Krucjata pokonanych*
Okrutnie okaleczone sny
wyrwane ręce chwil
niepełne z nich kawałki spraw i dni
niemowlęce mruczenia i gaworzenia
okrutne dla niechcianych
będę karmił ptaki grzybami
szlachetnych lasów
ptaki cmentarne pełne nawoływań dzieci neurotycznych
owoców jarzębiny i czeremchy niesytych
obelisk ich śmierci rozliczony
przez darczyńców mniej lotnych
pióra i cele pióra i nietoperze
obyś nosił ich spojrzenia
odwrócone, jeśli zgrzeszysz
wtedy błędnik będzie jak odcięta noga
kurhany mózgów nie wystarczą
płacz niedorozwinięty, lecz nie martwy
ptaki dla kolb ptaki dla ziarna
a wojna rozrzuca śmiercionośne myśli

co to to nie – powie ból głowy
do głowy
nie ma żołnierzy nie ma ich żon nie ma ich kolb
okrutne jesienie przed nami
dzwonią dzwony sarny
obłędny wzrok myśliwych
krucjata pokonanych – walcz z inwalidami urzędów
z tamtejszymi kobietami w przebraniach katów
i bądź okrutnikiem dla bezprawia gór szczodrych
w tablice życia boleści

*Stanowcze wywołanie*
Wobec nieufnych i zwaśnionych pomocników bytu
apel o zgodę był okazją
do wyzwolenia napięć, które
rozładowały nadzieje
bo to był apel niesłusznie zdyskredytowany
bo imiesłów ciszy
nie byłby pożądany w sytuacji takiego odwrócenia
od siebie czynników waśni
z jakimi mieliśmy do czynienia
w głębinie psychologicznej
dziczy anytidealistycznej
w grotach pokątnych ideologicznie
skrajnych pierwotności
co jak zależne od ewolucji mamuty
przeszły po powiekach i spojrzeniach
ciszy w skrytościach delikatnego serca
już prawie człowieczego każdego
odzyskującego wiarę, chociaż przebitego
w pułapce śmiertelnej
skończoności ciała skazanego
na stanowcze i nieodwołalne wywołanie z niej

*Ja gwiezdny pies twój*
Jestem z tobą kochanie
nie wiem tylko
ile masz rąk par oczu policzków
nie znam wciąż ostatecznego kształtu
twoich form atomowych i duszy imponderabiliów
z teatru MegaFlorenceMachine +
w skali absolutu uczuć
jestem z tobą na zawsze
ja gwiezdny pies twój
trzymany wolarza ramieniem
na smyczy rzęs i łez
wypłakiwanych o wschodzie słońc
z opali szczęść

*Fantasmagorie refrenów*
Spełniam wymagania proste
ustalone zwyczajowo wskutek
nabić ćwieków stalowych
nie w podkowy i buty a w mózgi nieczułe
bladym świtem zbudzone ze snu
oczu, które marzyły wieczorem
o drgnieniu śmierci
w mózgu pozwalającym im się zawrzeć
na wieki
a to tylko po to by przecedzić

dni już byłe odmierzone
nicością naznaczone w celach
komercyjnych i edukacyjnych
jak pieśni tworów nie ludzkich
tworów nie zwierzęco-roślinnych
a wręcz jak fantasmagorie refrenów
niedookreślone w niedokończeniu
zawsze światami zaświatów
truizmy truizmy truizmy
spełniam wymagania proste
zwyczajowo zastanych galaktyk wszechświata
ja, który stoją pośrodku – SŁOWA

*W zakamarkach Łodzi*
Na ruinach Troi –
w zwaliskach gruzów, zakamarkach Łodzi
miasta klęczącego w podwórzach przeszłości
fabrycznej
miasta krotochwilnego kiedyś
pokonanego przez Scytów ze Wschodu
zastyga dyskobol i oszczepnik
Łódź Fabryczna politechniczna
czerwona od cegły na stosach
okraszona ledwie białym wapnem
ale głównie czerwona jak wielkie graffiti
rumowisko przędzalni przypomina
zwalone skrzydło zamku w Odrzykoniu
rumowisko kotłowni przypomina

klasztor Bazylianów udręczony przez władze
zemsta zemsta zemsta na wroga
z Bogiem lub choćby mimo Boga
i jak było za Leszka Millera
tak jest za Johna Tardy`ego
Zemsta Nietoperza XXI wiecznego
wyrwane z korzeniami drzewa
wygryziona remontami Piotrkowska
już przemienia się w europejską ulicę
ludzików nibyludków ludzian udających ludnościowy lud
kościół obskurny wita obskurantów
z plastikonu komunizmu obscura camera
non stop jak peeselu kwatera
i Kosynierów urrra z Lechem w ręku

oto szturm na halę z Atlasu
Obituary Obituary groza Slayera
mikoryza hartowanego Atlasa
wzrost upadek groza
nie Argos nie Arkadia nie Sparta
i stolica gruzu
i postaci chwalebnych z metalu
chropowatość dzikszości kicz nie przetrwa
spłonie w gorących sercach Polaków

*Pod parasolem łez świętego Wawrzyńca*
Duchu wielokrotny
prosty niezniszczalny duchu świata
we mnie
ja przemawiam do ciebie
gestykuluję stroję miny
Peryklesa i innych wzbudzając w sobie
duchu bystry astronomiczny
biegle władający kwarkami galaktyk
widzę cię prawie, jako tajemniczy obiekt
w mgławicy Kraba,
jako mój mózg własny

przemawiam do ciebie z gruntu posłuszny
mową ciała sugeruję emocje
Homera i innych przywołując w sobie
duchu absolutny
w ekstremalnym spokoju kreacji
w tworzeniu z próżni
z pyłku kwiatu z zarodka ludzkiego
przemawiam do ciebie skrycie
pod baldachimem spadających Perseidów
pod parasolem łez świętego Wawrzyńca,
których nie można wypłakać do końca
zraniony do żywego wołam
zraniony do żywego twoim milczeniem
narodzin karą

***
Adwokat kwiatów
sugestia Mony Lisy
łąka za mną
nieśmiałość policzek
mina usta łąk sąd

***
Potrącony przez ludzkiego osła
wyżywam się na ludzkości
stojąc obojętnie
obojętny na kary i zachęty

***
Międzyseksualny ludzki popęd
stworzony albowiem świat
wygenerowany
jeżeli nie ludzki
zdegenerowany

***
Pamięć moja aniele
– pamiętaj aniele
pamięć jest moja
jak twoje ostrzeżenie
daremne
pamięć – pamiętaj

*Dzieci zmysłowego brzasku*
Zmagazynowany zapach kasztanowca
w codziennej twórczej pracy
bezzębny okaz jaskini kiedyś stalaktytowej
dzisiaj jak skarbiec państwa
niesiesz Syriusza protezy odległe
sam kuśtykając jak Voyager
giną w puchnących słońcach,
jako wasale i dziedzice jego – dzieci wiosny
Krzyż Południa rozkwita w maju w Ojcowie i Skale
kasztanowiec w lodówce ust
wiewiórki już tworzą z marzeń-kasztanów Drogę Piwną dziwną
będzie pienił się nimi jesienią każdy sad i park,
gdy ty znikniesz w gwiazdach
jak zapach kwiatów majowych księżycowy
zanim nadejdzie skumulowana pora świata niewidzialnego
bezzapachowego
dla zapracowanych jaskiniowych gryzoni snu
– dzieci zbyt zmysłowego brzasku

*Tak, żal*
Zwrot ku światłości
nagły
na środku oceanu zła
dinozaury ćma
rozklekotany autobus wypełniony wodą
Eryk Muzułmanin
dawca organów
cytowany organ prasowy partii Putina
zdechły wielbłąd
milimetr snu w superodrzutowcu
hekatomba
nie
Australia to pozytywna beza (bryza) czułości

zwrotnik Koziorożca
zwrot przez sztag
zwrot przez top
westchnienie
światło piekarnika
równik
odwrót od ciemności
myśl, nagły akt
tak, żal

*Przy tej wersji pozostańmy*
Boże, przecież gdybym nie istniał
gdybym w ogóle nie zaistniał
czy świat by to zauważył?
bo na pewno nie ja!
czy świat by innego adresata cierpienia
sobie nie znalazł?
mojego dzisiaj jak rzęsy i ślina
bo ja myślę, że tak!
ale ja już istnieję z moim ja
i przy tej wersji pozostańmy
(trzymajmy się życia krzyża bez alternatywy)

*Niecnie o nicieniach zła*
Będziemy niecnie mówić o nicieniach zła
albowiem królestwo błazenady ich środowisk
nie mieści się w czystoplanach nieokultystycznych
przyjemności okupionych byle jaką koprą
wschodnich klondajków i zaginionych tam świątyń ducha
niebagatelnego niezmącenie radosnego
w wyziewach przepowiedni
kamiennych bóstw z czystoplanu
monsunowych dżungli ukrytych w nich
tak małych jak obojnacze dzieła tychże nicieni
w skromności bydlęcej posunięte aż do
centralnych zadziwień królów niebóstw
co dźwigają na barkach
nie tylko obawy wszechjenieckie komunistów i faszystów
ale imperialnych przedstawicieli ludzkiej rasy
żółtej w tej części świata
bo już w innej potworniejsze
wyłupień ścięć obrzezań i przebić

w imię idei obłych jak galaktyki grzechu rozbiegające się
w oczach niezaspokojonych nosicielską zawiścią,
których jednak stworzone dla trucizn świata nicienie
nie mają

*Na starych kalendarzach*
Najlepiej pisać wiersze
na starych kalendarzach
cześć, moja pierwsza kochanko, ech
z dziewczęcych lat i zim
twych, naszych, ech
kalendarzy już nie ma
oprócz tej jednej karteczki świętojańskiej
w wieczności wyznaniami zapisanej

*Twój, jeszcze nasz*
Stukot kół tylko albo
stukot tam wysoko nisko nisko
to na torach dzięcioł
TGV przejedzie światowe
och tylko Interregio
tam za wzgórzem
lądują kosmici albo
kosmaci rąbią piłują coś odwiecznego w człowieku

sędziowie poprzedzają królów
a prorocy obcych to kosmici
piłują sobie
drzewa na protezy laski władzy nad nami
stuka w prawym lewym prawym
przednim i tylnym kanale
oto zjawia się (wychodzi z nieoczekiwanego)
kuternoga przesławny od rana malarz
wolności niepełnosprawnej
nasz ptak dziobak
a może pirat
Wesoły Kapitan Roger Hak

er
ej ej że
coś żre
pluje na nas
tak to pirat
stuk stuk stuk w barierkę w policyjną tarczę w godło w krzyż
w ekran
twój jeszcze nasz

*Primabalerina skrzyżowania Lema z Dąbską*
Nocny łabędź Dąbskiego Stawu
chciał być zjawą trójwymiarową, ale nie był
kaczka niedyskretna go wystawiła do wiatru zmierzchu
Imax świecił nad nimi neonem beznamiętnie
bezwzruszeniowo i to był duch, duch wieku
pusty w środku czasu i przestrzeni pieniądza imaginacyjnej
księżyc zapatrzył się na mnie kuśtykającego jak Quasimodo
wokół takoż kulawego ronda Plazy
i walną głową w komin łęskiej elektrowni
zapatrzył się na mnie schodzącego ku Tauron Arenie
z Montmartre Sacre Coeur Bateau Lavoir
aż po instrumenty muzyczne Pigalle
moje sztalugi gitary skrzydła kule
zatrzymałem się na przejściu przed Tauronem

Taurus Taganrog Trzygław Trismegistos Trzmiel
wreszcie … zaledwie Tremeloes przebrzmiały
ból w nodze i sierpniowy smutek szerokiej ulicy
opustoszałego niespodziewanie jak ona otoczenia hali
i mrocznego parku lotników płotkarzy-plotkarzy
kto znów wzleci tu nocą, jaki człowiek, jakie zwierzę?
łabędź poderwał się pierwszy
i z krzykiem przeleciał nad moją głową
jakby miał wylądować
na wysepce pomiędzy pasami ruchu Lema półkosmicznego
tego od Summy technologii poplątanej moralnie i naukowo
i cóż, że agnostyka jak zagubionego w galaktykach
zjawisk i praw, które zastraszająco i nigdy,
gdy opuścił UJ nie zrozumiał kompletnie
o prorocka naiwności
o łabędzi śpiewie
o ptasie oczy

ni świń ni psów ni Watersa
rozpylona tylko nienawiść latarni
ból kształtów nocy nierozpoznanej
i oto anioł wylądował przede mną zamiast łabędzia
szczupła długonoga w szortach z zorzy
pończochach za kolano
w koszulce bez rękawów
w złotych prostych włosach do bioder jak kometa w warkoczach
Neferetiti supernowych
liceum anioł powiedzmy zjawisko: „Great Gig in the Sky”
zakręciła piruet przede mną
na rolkach błyskających kolorami tęczy
lazerwheels Perseidów z bateriami w butach,
jakich Lem w głowie nie miał nigdy
księżyc roztarł już guza
otworzył oczy i usta szeroko jak ja
jeszcze piruet jeszcze jej przejazd przez pasy

jeszcze spojrzenie w moim kierunku
i zmieniłem się w kaczkę złotą
osiadłem na środku alei sponiewierany jak księżyc
rockowa poświata szkolnych lat dyskoteki
zapłonęła na beczce hali, z której już
faszystowski psy i świnie wyleciały kominami
nieczynnej okładkowej elektrowni w Battersea
poszybowały w kierunku Drogi Mlecznej
i rozpłynęły się w jej mgle jak era Wodnika
czy tylko on nie przyjął tego do wiadomości?
a elektrownia w Łęgu na tle wzgórz Wieliczki
generowała postać Mony Lisy XXI wieku pędzlem megawatowym

malując szesnastoletnią słodką rolerkę w dziewictwa aureoli
co jak Kypris wyłoniła się z pary unoszącej się
nad niebieskimi kominowymi chłodniami
Summa technologiae skurczyła się przed Cudownym Krzyżem Mogilskim
jak zbity vocoderowy kundel
z gnostyckiego cudu pozostał prześmiewczy robot-gnom
do zwalczania JPII prawd
i sprzęt w Ogrodzie doświadczeń działający średnio
a faszystowskie owce z Battersea, co z nimi?
pasą się same za halą, już nie na hali?
a pasterz Minimus w niebiosach?
nie, jeszcze nie,
no to gdzie?

*Kogo bije dzwon*
Zegar bije jak dzwon – ty żyjesz, ty czujesz?
powiedziałem jej, że zegar mnie uderzył
wyartykułowałem srebrną nić symultaniczną uczucia
wysnułem jak z mów z bicia zegara,
co jak prorok oznajmia powszedniość dni,
a one są najważniejsze
zegar znowu – sakramenty,
pamiętaj
zegar znowu – a ona?
co z nią?
zakasłałem a ona rzekła:
to już koniec z nami?
Komu bije dzwon
napisał Hemingway a wyśpiewał Hetfield
potrącił struny nostalgii ciosem w tremolo
(piórkowanie, vibrato – to bonus)
zegar bije – wielki dzień
wielki naprawdę
szybko deska uderza o deskę
głucho żebro uderza o żebro
perkusja wali, riffy zagłuszają ból
owszem koniec, ale nie mój

znalazłem myśli trupa – czas
zegar – szafa piecyk perkoz punkowiec metalowiec mamut
o, to już rogi i kły
polodowcowy skansen ludzi mamucich jak my,
co dzwonią zębami w takt w sam raz na atak
zegar – bum bum bum bam bam bam
ty napiszesz: Kogo bije dzwon
a wyśpiewa Lamb of God

*Nie międzyludzkie współzależności*
Na budowie zakasane rękawy
na wszystkich rękach po cztery zegarki
współzależności bodajże robotów wysokościowych
i niebieskich ptaków
nie, nie międzyludzkie współzależności
jakby się wydawało po lekturze
antycypacyjnych skojarzeń Kapitału z Mein Kampf
a tam w sercu masz współ(u)zależnienia
Nowy Świat Stare Elity Stara Pomarańczarnia Nowy Dwór
idzie człowiek powiedzmy taki jak ja
z rękami w kamieniach w kieszeniach niszach
stolicy ulicą

niszowy poeta i niszowa metropolia
no dobrze, niech idzie robot
hollywoodzki z coltem z rękami przy udach z..
a na wysokości GPW staje przed nim Przewodniczący
Związku Nagradzanych Pisarzy Polskich na Wygnaniu w Warszawie
w siodle na Koniu Trojańskim z szablą opuszczoną
patrzy jeden patrzy drugi
nagle Przewodniczący wyciąga rękę
zamaszystym ruchem odciąga mankiet koszuli
i patrzy na zegarek
mówi: Koń-stój-ty-cojamówię-Bucefale
robot w przód pada i się rozpada
współzależności akcji, miejsca i Aleksandra
a słońce, a gwiazdy na niebie, a czas?
aktor niepokorny czerwony na twarzy
cwałuje na koniu z desek jak Diogenes,

bo koń przypomina beczkę
nagle konfrontacja z falangą maszyn
automatów do produkcji aut
reżyser przerywa scenę
chce zatrzymać cywilizację robotów
przed zachłyśnięciem się
krwią ludzką bladą
współzależność Zachodu i Grecji
zadbano o prawdę, złożono ją na marach uczciwie
odprawiono przedchrześcijański obrzęd
uczczono zniczami i pochodniami przed Sądem Ostatecznym
czarnego konia mechanicznego przez włócznie przeprowadzono
wywróżono, jutro z wczoraj pożeniono
o`key, współzależność potępienia i zbawienia
na Monte Cassino kasyno

*Szpilki*
Okoliczności znalezienia tych niebanalnych szpilek
zaskoczyły najwierniejszych przedstawicieli
przemysłu pogardy krojonej z materii
i to w sytuacji, gdy rozbestwiony tłum golasów
atakował przedszkola i skandował hasła
delikatnie mówiąc pedofilskie i antydziecięce,
które mogły uchodzić za coś jak pielucho majtki
lub sądy spolegliwe szyte na miarę
dla opozycji w najgorszym stadium starczej alienacji
powszechnie uznawane za zbrodnicze myśli
rozeźlonych na samych siebie
za niezakłócone wewnętrzne kłucie bezmiaru natręctw
pochodzących z podszeptów obcych embrionów

snobizmu i pychy jakże prostackich krawców
(wbite w poduszki z wosku wydawały się niebanalne)

*Politycy i poeci*
Wielcy politycy tego świata mali są
w królestwie niezniszczalnych poetów
ich niemierzalnych wierszy wszechideologicznych
wielcy poeci tego świata mali są
w królestwie władców imperiów rozedrganych dusz
nawet małe ja tam zbyt obce jest wy
wdziękowi głów gadających za cię ustępujące
nazwą cię złem Kali Kaa Kaliguli
bóstw i cesarzy państw grani
nawet innego Kaa niż myślisz
Kaliguli innego myślisz
nawet innej Kali
tych i innych, co swoje ja unieśli pod sufit emocji
żaden poemat sam
nie zmienił prawdy ciszy w wojnę oni my
w duszy pokonującej siebie ostatecznie
palącej berła i poematy delty jak mosty

*What the Hel?*
Ja chmury ja ponury
kąpię się w wannie
kiszę się w wannie
ja na Bałtyku jeszcze
nos marszczę
ja już nie w Helsset
ja chmury ja ponury
ty wiatrem płoniesz we mnie ciągle
stado przede mną brnie szlachetne
przez odchody polskie
do ciebie chmura prowadzi mnie bura
i dobrze
oto węszę śledzia dla nas
ja i ty lepszy czas
ale co to? what the Hel?
jednak Gdańsk?
jak kiszony śledź?
ja c.. ja p..

*Blady jak Bleda*
Kobyle mleko wypiwszy
pognali wierzchem jak wicher przez step,
który kiedyś zmieni się
w jedno wielkie miasto Europy
pornograficzny księżyc polityczny zawsze
nigdy nie wiedział, że świeci golizną
całemu światu antyku periodyku
Olejem spici hołdowali
zmianom ujeżdżających konie elektryczne
idealne transformery transformatorów transponowały

światło nie z nieba samego
ale ze spodka latającego nad miastem
ostra smuga
plazmy plama
magnolię Attyli powala w końcu
i jego 300 żon wyzwala
rzeki zatrzymuje na zawsze w biegu
i sprośne anioły gwałtu

i on
pornograficzny księżyc popolityczny zawsze
blady jak Bleda
biada Ojczulek nad ciałem
mitologiczny talerz latający historii dzisiejszej i nie
Europy rozstępów rozstań opatrznościowych
najeźdźcy bezprzewodowi teraz
jak nigdy
kobyle mleko i światło z kosmosu maszyn
to za mało by przetrwać tu
bez powrotu
do greckich idei tablic
jak Aecjusz czas spalić na stosie siodła

*Wysokie napięcie*
Baczność
bacz byś nie stracił ręki albo nogi
kucając i bazgrząc
po napisie: wysokie napięcie
albo gorszym: śmierć na zawołanie
urodzony od zawsze
bo myślący alfą i omegą
pantofelku bakterio amebo
pisania odwiecznego chemicznego
termojądrowego
dziś bardziej niż kiedykolwiek niebezpiecznego
jak rozmnożenie przez podział
mutanta
baczność
wielki wybuch słowa
rozbłysk sława
i co dalej beznogi bezręki bezgłowy?

*Czuły dotyk muchy*
Skonstruowane z lepkich pociągnięć długopisu
nieodkryte zagłębienia wewnętrznych skomleń
wydłużanych młodzieńczo w starość
jak ciągutki i gumy widzeń,
by odetchnąć pośrodku galerii obrazów
zawieszonych jak pajęczyna na leśniczówki drzwiach
życia pośredniego w natury ostępach
i powstaje absolutny bogobojny opis pająka
w afekcie odtwarzającego jak płyta zdarta
te same dzieła bez końca bez początku
bez tego wszystkiego, co sofiści
nazywają ciągutką jedności
czasu, przestrzeni i ducha w przesłodkiej nicości,

co marksiści zwą zamordyzmem panów
ubranych w togi, peruki i cylindry kapitału
(ekolodzy dodają – efekt sprośnego człowieczego państwa)
a pająki wprost czułym dotykiem muchy

*Limbus Polonorum*
Zew poetów polskich
antypody miłości i kangur słów
korek muskat kielich namiętność ust
burze filozofii greckiej much
chwilowe zdystansowanie się od Krakowa
antypolskie nienawiści i kot pantei
a potem puls mitręgi powstańczy
kamień filozoficzny i złoto w grobowcach wawelskich
zaglądanie do Odysei
a potem żeglowanie z jemiołą w pośmiertnej pościeli
zew gęsi przylatujących przelatujących rozkrzyczanych

korale Wyspiańskiego ampułki Wojtyły
porzucony młot miłości w jaskini śmierci
koło zatoczone historii
to tylko grobowiec nie koniec
zew się rozlega w niszach katakumb ducha
eksploduje Czyściec wier-rzy
czyli Otwarta Otchłań Boża

*Serce dzwonu*
Zawieszony w sieci napiętych oczekiwań
pod sufitem pokoju swego międzyplanetarnego
tak mały jak skorek w katedralnym dzwonie
snuję plany wojen
z królami światów, z tobą, z sobą
myśląc, że jestem sercem dzwonu
zwycięstw kogoś wiecznego
a nie ściszonego głosu śmierci swojej chwalebnej
nieodwołalnej jedynie

*Orszady*
Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
wyspowiadał mnie tu
sam Bojanowski Edmund
trochę łysawy i z lekka otyły
wyspowiadał mnie z tęsknot bezprawnych
i przeniknąłem przez ogromną szklaną hostię
wprost na wilanowskich błoń półdzikie ostępy
deweloperskimi pieczęciami ostemplowane
jak dekret Jana Trzeciego
Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
Polska Opatrzność Zwycięstwo
wreszcie, wreszcie pełne zwycięstwo po wiekach
kopuła nad a pod laskiem jeszcze kontener bezdomnego

Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
więc z powrotem w górę historii
choćby na skarpę wiślaną kiedyś
po zapach koni umoczony w niej kasztanowo
potem Nowoursynowską rozgrzaną
na pizzę z jajkiem i szparagami
popijaną nad wyraz radośnie cytrynówką wyborną
z miętą, melisą a może marychą?
Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
dzieci nastoletnie patrzą mi w oczy
półnagie w szortach, t-shirtach, szorstko
dziewczęco wołają matki ich śmiałością zdziwione
Orszady, Orszady, Orszady

najpiękniejszy zakątek Warszady!
na Pistacjowej – róg Imbirowej
smród wita skośnookich z kontenera za suszibarem
pogawędka ze starą wroną jakby obcą
równie szorstka, bo skrzekliwa niemo
jak nocne zawołania sów
popiskujących na wznoszące się
z Okęcia samoloty ofiary
Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
dzwony biją na Święto Dziękczynienia
a dzwony Bojanowskiego dla czekających na
z palety bied wyzwolenia
przypominają oddalające się echa Wisły bezgrzesznej
lodowcowe wygibasy przed plemienne od.. Wisły

do Czerska, Ujazdowa, Czerwińska
dolecą szybciej niż wszelkie dreamlinery
Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
w wiklinach, wierzbach i bażancich odchodach
ukrywam swoje łzy
na końcu obelisk katyński
śmierć, która nadchodzi jak ostateczne wyzwolenie
skarpa osuwa się na kolana przede mną
ja przed bazyliką
bazylika przed moim dziadkiem i babką
i nieznanym kimś
Orszady, Orszady, Orszady
najwonniejszy zakątek Warszady!
niebawem, ujrzycie jak dziękczynienie Opatrzności

niespodziewane
nie wierzycie?

*Niesieni w wieczność falą pauz*
Zakotwiczyć
była pauza, zakotwiczyć
niesieni falą pauz
w sobie eksplozją znienacka odkrytą
blado pomarańczową w czerni
zmysłową ową dziewczynę
po ustach tychże poznajesz
w antrakcie pauz
kandelabr szkolnych zaskoczeń jej dłoń
czuły dotyk jak czas nieprzerwany
korowód na szkolnej zabawie rozpoczęty
trwa dalej w niebie
woźny piekieł gromi a ty na rowerze
jeszcze pedałujesz podczas lekcji bólu
za szkołą w wąwozie historii niecnej

przeżyć tę chwilę jeszcze raz
i zrobić sobie pauzę
wieczną właśnie
krokiew przedmiotów maturalnych
bądź gdzie a ona wśród chmur idąca ku tobie
anioł szkoły zwieńczeniem
na dworcu we Lwowie
wśród uczennic w Weronie
samotna w La Salette
ona w zagrodzie Mesety cieniem
twoja studnia pauz
jak sen tu
zwierzenie zwierzę spragnione jak ty
bez dna twoja studnia pragnień młodzieńczych
zakotwiczyć kiedyś w niej
ech na jawie

*Bezlitośnie rozpuzzlowany*
Zło złem wyłącznie przypadkowym
taka opowieść snuje się jakoś
poprzez tysiąclecia
taka narracja artystów cegielnianych
grobowo wywyższanych
a potem on rzekł do mnie
stroń od…
a ja jak Jafet nie wiem, co i gdzie?
idę przed się…
i rymuję usilnię
puzzle chleba i herbaty
składam jakoś bezwiednie tak
a puzzle mówią do mnie
siedź tu i przytakuj
… złu?

no nie, aż tak, to nie!
rozkładam, więc
na dzisiejszy dzień
atrakcyjny świata obraz
władców jego
tak sklecany mozolnie
– bezlitośnie
rozpuzzlowany
znaczyć będzie odtąd roze źlony
a co potę?
a nic, charakterystyczne fragmenty spakuję
i… odeślę

*Gimlea w Spalarni*
Kiedy se leję herbatę,
to se leję herbatę,
a kiedy leję co insze,
to leję co insze..
– jak powiedziała stara matka Grogan
a ja dopowiem
– popijam tę herbatę i tą herbatą
w niewyraźnym krajobrazie biura
papierosowy dym
mgły ludowej władzy niczyjej już
jak Zmierzch Nibylungów
w Bajorze na Kujawach

i Gimlea w Spalarni płuc,
o dziwo się odrodzi tu
a Niewielki Baldur
palenie ludzi
na zawsze rzuci

*Stocznia w depresji*
Jest stocznia w depresji
gdzie o wodowaniu nie ma mowy
i o chrzcie, z jako taką matką
takie jest dziś nasze życie
w koalicji z PIS-em mówią do mnie
PO pożyteczni idioci
coś o zewnętrznych warunkach
a ja odpowiadam –
czekam tylko na kapitana chama

i wygarnę mu wszystko
on powie – nie moja wina,
że statek jak woda pod górę nie płynie
a ja mu pokażę, jak płynąłem w górę
napierających na rodziny
fal tsunami za komuny
i wtedy uzna wreszcie,
że sam jest w depresji niż stocznia większej

*Wychodzę na świat*
Zagadkowe katakumby niemiłosne
egipskie, perskie, rzymskie, własne moje
zagadkowe poobiednie zakopanie
w pracy przy biurku z kamienia
katakumby niebieskie wysokie,
gdzie zaklęć kolekcje czerwone
zagadkowe jak idiotyzm urządzonego świata zmysłów
pod powierzchnią porządku niechcianego
parskam na to, prycham i wychodzę z owych katakumb
zamykam moje biuro na głucho
z telefonem, komputerem, kserokopiarką, laską przewodnią
i segregatorami milczących przemów w niszach i sarkofagach
niech to umiera tutaj beze mnie, jeżeli jeszcze żyje
wychodzę na świat kolorowej jaskrawej jawy
odwijam się z bandaży światła fikcji i prenatalnej złudy
jakże inny już, mistyczny, ocalony, uwielbiony
Łazarz eremita miastem zakochanych wskrzeszony

*Wiosno śmierci*
Dziewczyno, wiosno śmierci
dana mi przez Boga
zaprowadź mnie do Nieba
w kwietniu, w zbożu, z rana
pocałunkiem, gestem, słowem
czymkolwiek nierealnym, nieziemskim
raz na zawsze wyzwól mnie
z obumierającego, wczorajszego ciała,
ukochana

*Sakramentalny przybytek milczenia*
Sakramentalne spełnienia wieloznacznych czuwań
i małostkowych naigrawań z odwiecznych wniebowstąpień
są konieczne dla będących u schyłku dzieciństwa
ludzi w niedużych cylindrach małomówności,
gdy są zbędne zakulisowe rezygnacje
z niedopełnień obowiązków, które omijają najmądrzejsze głowy
po to, by po prostu zasznurować trampki
przed kościołem wybudowanym celowo blisko boiska,
gdy nieznaczne odsunięcia od krawędzi księżyca
pobudzają w rogówkach cnotliwe drgnienia
budzi się tęsknota za zamierzchłymi wstąpieniami
gdziekolwiek w dzieciństwie
raz pobudzony sakramentalnie osobnik
niezbyt dojrzały ma zawsze za cel
spełnienie swoich pragnień niewinnych

przepełnionych zaczytanymi na zawsze słowami
z ust milczących za karę
za każdą taką nieprzeczytaną stroną
za każdym nieprzeczytanym wierszem
kryją się parseki odległości do światów
kolorowych na pędzlu zatrzymanym przed płótnem
na płótnie wybiegającym mu naprzeciw
Ześlij zbędne odniechcenia tutaj, tutaj do mnie
bym wysmagał nimi przyrodę sztuki
i sprzęty audio-video w mieszkaniu
urządzonym w zaświatach kosmosu jego
co jest jak tarcza każdej myśli
zawietrznej, zasłoniętej, zagłębionej i zakasłanej
chodź do mnie, gdy przybędziesz
w te regiony niezniszczony promieniowaniem bólu milczącego
jak spojrzenia w okna pożądań

nigdy nie mieszczących się w czasie
chodź do sakramentalnego przybytku milczenia
przez opanowanie oczu, języka i powietrza

*Balans uwzniośleń*
Od wielu znamienitych ludzi
dowiedziałem się o porach na gwiazdę
i gwiazda okazała się człowiekiem naznaczona
oficjalnym w akademiach i pozach
balans uwzniośleń był nieco zdegustowany
moim oddaniem niemocy dla wszecharystokracji
i spojrzeniem zza krat prawdy na niedzisiejsze
ekscelencje
było nie było zacni jak kamuflaż dni
i skansen w telewizji zwierzchności
nieemitowanej od rana samego
przecież zawsze w końcu emitującej
służb ledwo widzialne nastroje
na krańcach myśli i na krańcach słów ich

przewielebni dystyngowani krasnale wizji
mniemania niespodziewane pozostawiam wam
gdy je dostrzegam
pora na gwiazdę, odsłaniam kurtynę
włączam stary projektor swój
pusto, niemrawo, niedzisiejszo to i odświętnie
jakżeż nikłe poparcie akademików tu
morowo, ale niemrawo
były kawalarz zaniemówił
do orderu miny stroił
a order do niego ni razu
bądźcie grzeczni jak dzieci, nie klaskajcie za wcześnie
oto meteoryt pański spada na dystyngowane głowy wasze

celebrujcie achy ochy
zanim wpadnie w strofy
i sztuczne słowo umrze na zawsze
chociaż jaśniejąc ginąć będzie przeciągle
na złotym samouwielbienia ekranie

*Ciągną konie gwiezdności*
Ciągną konie słuszności
zmierzch już, stadem człapią do stajni
ciągną konie gwiezdności
na pastwiska odkupień
pracy ciężkiej w stępie, galopie i kłusie
oto ja na ich czele
dumny władca stad, tabunów, chmar
oto władca wszystkich zmęczonych koni świata
sam jeden na planecie Ziemia,
która cała zmieniła się w step
niebieski pod kloszem czarnym nocy

nocy, co jest zabawką źrebaków i ratunkiem klaczy
a ja władca koni
już nie żyję w lesie, który jest snem
nie żyję pośród lodowców, które są mirażem
nie żyję pośród wydm pustyni, co jest fatamorganą
ja żyję tym, czym żył mój pradziad
wędrówką przez step bo to mój zew
step to droga do myśli, do samotności, do przywództwa
i przyjaźni indygo
autostrada cywilizacji racji
estrada w sam raz do stepowania
prawdy duszy wolności

*Wielka noc śmierci*
Rozprzędły się sumienne kłębki pokory
oto stoimy u stóp wielkiej nocy śmierci
przed nami mandryl wielolicy i kaczka zbrojówka – symbole
patrzą na wzgórze belwederskie
dziewczynka usiłuje je karmić nitkami podobnymi do makaronu
karp niebieski ze stawu przemawia – przenośnie
jestem uroczym pyłkiem róży,
gdy wymawiam twoje imię – Polsko
bądźmy razem przez stulecia
ja maszt i ty flaga
ja sterowiec ty hel
zbudzony natchnieniami chmur powstaję
z łoża boleści, zapominam je
zmartwychwstaję jak zwykle w poniedziałek
a ty jak promień słońca na twarz ośmioletniej dziewczynki

upadasz
rozświetlasz jej oczy
podczas, gdy ja zmieniam się w wiatr w Zatoce Gdańskiej
potem w bałtycką ośmiornicę
odwołuję wszystkie elekcje i rozbiory
odwołuję manifesty i pacta conventa
żebracy lgną do mnie jak do Alberta
a ja turysta zaledwie na rynku w Legnicy
prawie radziecki zagubiony żołnierz z aparatem Smiena
i reklamówką z Biedronki
jeszcze nawołuje mnie efekt nocy Wolina
zwiastun burzy, zwiastun Purpury, zwiastun Peruna

chrześcijańskiego, bo w gajach już ordalia dębów
na chwałę jedynego Pana
ordalia z wynikiem pozytywnym
dla podsądnych zmiłowania godnych
ależ bracia snadnie puncowany kurdyban płowieje
w salach tronowych, totalnych,
gdy my poligloci, malarze symboliści, asceci esteci
na masztach zawieszamy części
jedwabnej garderoby naszych ojców
co głowy podgalali
i Sarmatami się zwali przy winach
wielka noc śmierci pęt nadchodzi
co zrobimy z wolnością bez niej?
Polacy nie mandryle, nie kaczki, ale orły

czas artefakty dni wielkich pomalować
i uwiecznić w Ujazdowskim Pałacu
dla Polski, Litwy i Prus
dla uniwersalnych wzorców
dla mieszkańców Perth, Tuwalu i Surinamu

*Cmok*
Drewniany polityk cmoknął na wizji
wypowiadał się na sejmowej mównicy
cmoknął jakoś po larwiemu i zszedł
widzowie niepełnosprawni drwale
powiedzieli –
to kornik nie komornik polityk
jest zbyt głodny
zbyt kontenty
piarg usypie z trocin
i nie zostawi nic
dobrze, że już zszedł
czerwie pustyni czekają

*Locus amoneus*
Kocioł czarownic
w nim wiersze Wergiliusza
zdruzgotane dzieciństwo w opoce lamentu,
czyjeś
czyje?
ja miałem wspaniałe dzieciństwo
wprost bukoliczne, aż
na Polach Elizejskich kosmiczne jajo znalazłem
dlatego dzisiaj po latach wypełniania Uranosa dzieł
mogę pisać o lamencie
i jakichś zdruzgotaniach Arkadii,
kiedyś
kiedy?

Dodaj komentarz