Archiwum dla Styczeń, 2024

2024

Posted: 01/17/2024 in Wiersze

 

https://ridero.eu/pl/books/dodajcie_do_cnoty_poznanie/

Alek Skarga „Wśród burzy i wichru nasza droga” (recenzja)

*Względności nie przystoją*
Nie przystoją malkontenckie dywagacje na temat eskapicznych penetracji,
choćby w muzycznych gamach solfeży śmierci sofistycznych
na krańcach agogicznie pogrubionego (pogmatwanego polifonicznie)
jestestwa ludzkiej melodii prawdy odwiecznej tkwiącej w ciszy
i wyłaniającej się czasowo (czasem nosowo) w intonacji genowej
z najsmutniejszych, acz najbardziej skomplikowanych
chemicznych powiązań cząsteczek sublimowanych jednostajnie
na użytek pogawędki poobiedniej nominatów kastratów (eurek bez logik)
w Akademii, choć bardziej w convivium akademickim przylegającym
panegirycznym snobizmem do ołtarzy nauki (laboratoriów eksperymentów chaosu)
wystawionych Molochowi żakostwa tymczasowego
(wszelkiego nieprzystosowanego przyzwoicie do cnót)
nieprzechodzącego nigdy pokorą radosnego badacza składników ludzkiego ciała
wcale nie cielesnego w pełni w sytuacjach często wymagających
większej wrażliwości i polotu, niż tylko malkontenctwo roztrzęsione,
z uwagi na niepowstrzymywalność badania i postępu, który bez komentarzy,
bez dyskusji, bez sporu ciągłego, przemienia się w melancholię, już
nie chemiczną astralnie, ale psychofizyczną i nieodwracalnie nieodkrywczą
fałszem straszą wewnątrz dusze pewne
(z maszyn sensualistycznych arią śmieci Ziemi)
*Ab ovo*
Słońce wzeszło tego roku świetne
nieokolicznościowo smutniejące z wielkiej radości,
ale wciąż pełne i szlachetne
podniosłem je z horyzontu i wsadziłem do koszyka
jak grzyba, na bydlę i w drogę
krajobraz miał mi za złe takie pijackie wręcz zachowanie
nie liczące się z prawami kosmosu,
w tym z siłą ciążenia dominantą wśród jabłek i komarów
tak, tego dnia wiele wzeszło rzeczy skończonych na niebo na świecie
przecież słońce też wschodzi, to jedna z nich
zawiozłem słońce do kurnika melancholii, nie kurom na wzór,
ale kogutom na pianie i zrobiłem im mózgu pranie
kwietniowy poranek pijanych wiosną kogutów zaczął się bezgwiezdnie
olśniewająco i aczkolwiek nieprzystępnie, to przecież, jak zawsze po ludzku
kogut narodów wyrwał się pierwszy, potem pozostałe koguty klas społecznych
ech, wiosno, wiosno radosna piej, tak
ech, śnie kosmiczny dniej, stawaj się śpiewem nielotów, frywolnych jak ja
dobre te świetne śpiewy na rozpoczęcie ochów dnia,
ochów czasów, ochów kosmosu, achów natury mów z pytajnikami snów
to tu tak powinno wyglądać, prawda, ech
wiersze czytane w kurniku na wzgórzu z kreskówek
przy lampach stu, zamiast słońc
wiersze pijanych drobiarzy, i niech, nawet obskurantów polujących w Puszcie na dropie
może wtedy zdarzy się cud odnowy horyzontów przebudzonych głów
w oczach niezdominowanych złotem innym niż fatamorganiczny poranek
zacznijmy życie od nowa, w radości odnowionym gnieździe
wszystko od nowa za jedno: bez słońca, czy ze słońcem
*Salamandra*
Stałem nad strumieniem rwącym dzień cały
wpatrywałem się w kamienie na jego dnie,
otoczaki wypolerowane nurtem wieków złotych i szarych
i w salamandrę rozżarzoną wśród nich
a może to nie salamandra była
nurt obmywał wszystko, co pozostało z czasu w klepsydrach
po odjęciu odeń mojego życia
strumień wartki szemrał, jak w Mahlera symfoniach,
smyczki i altówki, a ja skurczony w ujemnym czasie, coraz bardziej
stawałem się salamandrą entuzjastyczną
a może to nie salamandra była
skąd więc te kolory płomienne na mnie, we mnie
skąd te ogniki, języki elfickie wśród otoczaków na dnie
skąd te wbiegające, wirujące, wnikające w chłód
niedającej się zatrzymać wody wartkiej jak ludyczny mit
jak strzały powabne epikurejskości i swobody wątpliwej
skąd te złudne błyski w korycie wgniecionym uporczywością górskich łez
tęskniących jak ja do scalenia w pożądaniu świata świętego spokoju
skąd ja w ujemnym czasie, jak traszka raczej w perspektywie nizinnej
i ja na brzegu w niezdecydowanej wieczności, jak czapla intuicji
sięgający w miraż, w fatamorganę dziobem,
tym spostrzeżeniem duchowym w oku, w ogniu
w unii z wyobrażoną salamandrą drogocenności
wielorakich słońc ukrytych we mnie, w chłodzie
*Parki w Bastylii*
Usłużne Parki znowu przyszły ci z pomocą
z Bastylii wyrwały cię przemocą z sideł fikcji zastawionych bohatersko
zadomowione na dworze Ludwika następnego
gdzie przecież ministrami były jego nawet
a tak chciałeś spędzić żywot buntowniczy zakuty w kajdany
poezji i mitu w twierdzy siedmiu mędrców szalonych
uświęcicieli narodów republikańskich
Parki nowoczesności weszły tu z tłumem niszcząc bramy
i zwodzone mosty do historii cierpiętnictwa prowadzące,
ale najciekawsze w konkluzjach jest po latach to, iż
zawsze to filozofowie przynoszą na końcu snobizmu terror
zważywszy na despotyzm, monarchię absolutyzmów niepowściągliwości
oświeceni przynieśli tyranię złudy blasku ognia
odsłaniając dzieła, jakim oddają się Parki
w ten sposób utracjuszowski twój charakter męczeństwa
prometejskiego dla nikogo, bo i nie dla siebie zgubnego wynaturzył się
Parki wywlokły cię na światło dzienne z lochu
i sczezłeś jak Nosferatu o świcie jutrzenki swobody
albo jak Napoleon rewolucjonista cesarski od władzy głodu
tak jak wolności nie zwrócą ci Parki wieczności
a skończone piękno bastionów wokół chwał panteonów
czasów nieodpokutowanych i utraconych dni nieodmierzalnych poezji
*Pogruchotana Amelia*
Amelia pogruchotana codziennym wstrząsem emocji
skleja się na kanapie
jej kot patrzy, był kiedyś osłem, zwierzęciem zacnym
teraz jest nikim, to bajka o muzie zwierzęcej nudzie
tak, zewsząd nudą wieje tu, te same wojny, co
w starożytności, te same dzieje
od Issos po Okinawę, nawet wódz jest taki, co
nie ma wyobrażenia bladego o sobie na racjonalności tronie,
i tam daleko na Wschodzie, i tu nad Wisłą
smrodzą swoją fają niezastępowalności obaj, i mnie nudno, bo
oczytany jestem, a naturalna Amelia mnie porzuciła dla draki
dla kilku fraszek, kota i dla nieznajomego tabaki
siedzi w samowinie depresji na środku Morza Martwego,
leczy zrogowaciałą skórę kawą i marzy, o Górze Marzeń marzy
spadają meteory w Paryżu i Donbasie
Macron z Sikorskim razem w telewizji zapowiadają się
a Amelia patrzy na to, i myśli o sercu stałym
z cząstek elementarnych, jak szarość nudy poskładanym
komórki macierzyste swoje zamraża
i zachowuje na Armagedonu godzinę wyznaczoną
przedrzeźniający fizykę kot wychodzi z Amelią
na demonstrację zaklęć w sprawie pigułki po
tak, to już po Amelii – zło
zło czai się nawet na owej kosmicznej kanapie codzienności
niecnota, jak niejeden czarny kot
*Na skraju okiełznania wszelkich drżeń*
Stoisz na skraju okiełznania wszelakich drżeń
– to ostatnia kolumna, krawędź świątyni cywilizacyjnych er
dusza, szara myszka wciąż drży jeszcze po spotkaniu z diabłem
dla niej to nocny drapieżnik, drapieżny, jak każda noc
właśnie na latającym dywanie odleciał w nią, w jej zło
twoje zasoby światów akceptowalnych skurczyły się do drżenia
przetrwasz je, nie zwątpisz, pokonasz jednym skokiem przepaść, a potem
zbudujesz świątynie nowe w każdej z krain, które wskazał diabeł
oto dziś ta świątynia Europy lepka,
ostał się zmurszały fragment jej murów zaledwie
tylko fragment ściany płaczu zwanej zachodnią.. ideą, po uniesieniu prorockim:
nie pozostanie kamień na kamieniu – wychynąłeś ty tu
z bólu przebytych wojen i nienarodzonych nieumarłych niepoświęconych stworzeń skarg
dusza twoja znowu drży pomimo utrwalonej nauki okiełznań
w demokratycznym wyborze masz skrzydła feniksa,
pegaza, lotnię, pocztowego drona i jeszcze utratę praw fizyki w świecie widzialnym
zwaną kartezjańską nieutracjuszowską duszą
wybierasz ufnie nieskończoność nieoktrojowanej wolności
oddanej właśnie na służbę nieskalanych drżeń
okiełznasz zapewne siebie, jak mgłę i skoczysz razem z ciałem,
tak, wiem
*Niech się niesie szmer pracującego serca akceleratora*
Patrz w atomy, patrz w cząstki elementarne
podobnie, jak w swe odbicie Narcyz w zachwycie
wszak jesteś człowiekiem z gwiazd idei, w kruszynach myślący krzem
szukaj zawsze embrionów materii w łożysku świadomości (ognia)
słuchaj zawsze głosu serca werbla (ognia)
słuchaj piękna jej twarzy (ognia)
w harmonii dźwięków rozpalonej eolskiej harfy
o poranku w galaktycznej Arkadii
patrz przez pryzmat muzyki kosmosu jej tęczówek
na emocje, owe aurory z twarzy atomowej
to cząstki elementarne wirujące wokół twojej jaźni
niech się niesie szmer pracującego serca akceleratora
prawie maszyny teatralnej do wytwarzania wiatru i burz
słodycz ambrozji niech będzie w sercu a nie na końcu języka,
gdy ten kur zapieje o świcie z mitu
w piątym wymiarze niech będą siódme zmysły
patrz na niemożliwości wszelkie owym światłem ducha nie utylitarnego
wyzwalaj energię miłości z obcowania z dźwiękiem światłem snem
kolorem i ciszą po wybrzmieniu hymnu stworzenia w nagich ciał jedności
Was już galaktycznych rodzicieli
*Smok pod murami*
Tyle dróg prowadzi do siebie, coraz mniej za mury własne,
zawsze jest jakieś wyjście z barbakanów, szańców, warowni
choć pod murami, za bramami, blankami rotund
czai się smok, jak każdy polityczny sobowtór każdego
on też chce wejść na twoją drogę, ma ich wiele do wyboru
ty tylko przyszłe, ponadczasowe, marsowe
choć ciąży ci już ta obrona wszechstronna: nacji plemienia grodu rodu
chciałbyś wyjść z tej Alezji, ale niestety dróg z roku na rok ubywa
coraz to nowy cezar srogi się skrada, nie odpuszcza, otacza
podwójnym pierścieniem twierdzę małopolskich Galów
(pomiędzy twoim młotem i twoim kowadłem zawsze jesteś tylko ty – nie on)
cezar bezbożnik, nienawidzący druidów, uzurpator sztuk
w czasach pogardy budowałeś twierdzę, bastion i to getto wszelkich przetrwań
sam otoczyłeś się SS-manami akceptacji na Podgórzu
nawet z ostatnią szafą, miednicą i lampą dla ducha ciem
dotarłeś tu gdzie synagogi i kościoły wszystkie zamurowane będą
a cmentarze otwarte na przestrzał, na drogi wszystkie świata nowego
tak, tyle dróg i dziś prowadzi z Polski do Polski, która wyprzedaje właśnie
swoje Piaśnice, Katynie i Wole
kupcy ciągną izmaeliccy, tyloma drogami z Europy do Europy
(jakby tylko po Józefa ulubieńca – albo ciebie w getta studni)
czy syna złożysz w ofierze, czy zrobią to za ciebie bracia jego
czy oddasz się kupcom sam, czy wyjdziesz naprzeciw rozjuszonemu wężowi
jak Marduk, Jerzy, Lalek, Zelenski,
dla wyzwolenia miasta z okowów legendy
*Miłość na Enceladusie*
O ileż bliżej nam do siebie teraz odkąd
oddaliliśmy się wraz, będąc wiernymi swoich skaz
ty przeniosłaś się na Enceladusa
ja zostałem na tej dawnej komecie naszej
zadomowiony w zakurzonym, zagrzybiałym kraterze upartości i niezłomności
w niezdrowej atmosferze niechcianych przez ciebie wizji
wolności pozbawionej jakiejkolwiek grawitacji
ale cóż, coraz więcej autorytetów twierdzi w mediach,
że ziemskie grzybki niezdrowe, natomiast te z komet
są jak ambrozja, owszem, owszem
nigdy nie byliśmy sobie tak bliscy jak teraz,
gdy hibernacja objęła twoje ciało i przeniknęła twoje czasy
z moją historią w nich, moje oczy gejzery
tylko jeszcze uspokoić trzeba i będzie jak trzeba
moja ty Ziemianko-wieszczko słodka, rotacyjna
w rumiankach na głowie śpiewaczko czasów
półpłynnych, eksplodujących czasem odżałowanym spazmem
wierzyłem ci, w twoje słowa, jak
ramiona promienne otaczające sny i ciało moje kompulsywnie wierne,
bądźmy siebie warci w pewnej odległości od macierzystej gwiazdy
bądźmy, jak te frezje pozostawione kiedyś
dla uwiarygodnienia śniegu pamięci
i w kryształowym wazonie, po powrocie z wakacji w wulkanie
kuszące zimę ostatnią wspólną
dziś przepowiednią komet scaliły się w kryształ ciała twojego,
scaliły zachwyty naszego lata z wazonem
są równie kryształowe – przelecę nad Saturnem niebawem
pozdrowię cię, a jakże, cały w wisiorkach, koralikach, dawnych egzaltacjach
pamiętam zapach frezji tej jednej czerwonej, z ognia wziętej, świętej
pamiętam ciebie królowo mrozu, pamiętam, pamiętam,
bądźmy razem znów
w parsekach snów i świetle głów
w wywołanych kosmicznymi doznaniami prorockich wizjach
do zapamiętania w jej płodowych wodach
żywej nawet tu, miłości sprzed milionów lat
*Platoniczna miłość*
Platoniczna miłość w sekciarstwie statecznego oppidum
może być niebezpieczna, ale i bezpieczeństwem ujmująca,
to zależy od rodzaju rządów w kraju kochanków
twoje uczucie despota panteistyczny może chcieć zabić,
ale nie jest w stanie właśnie takich
niekłamana bufonada postliberalnych demokratów i scjentystów
w kraju wystawienniczo rządzonym
może miłość wystawić na próbę ognia i wody,
gdy się ona ujawni, pod ciosami konsekwencji obłudy zadrży,
a niech tylko zaniecha czujności w czułości, na rzecz pouczeń ciała władz
wtedy runie na nią nieprawomyślną każdy nie wolnościowy kosmiczny głaz
biada wtedy nawet homarom galaktycznym ledwo widocznym, w które
zmieniły się antyczne Iliady, Odyseje, Eneidy i półantyczne Sztuki kochania
gwiazdom pozostaje do skomentowania platoniczna miłość nieludzka,
co bez rymu płynie trierą, drakkarem, titanikiem
po runo złote przez Dardanele pożądliwości zaćm
w kraju różnych prawd kochający tak ma lepiej, bo mówi, co chce
nie wyrzuca sercom losu spadających gwiazd
*Ekspulsje*
Zmuszam kwiaty do ekspulsji zapachów a potem
razem z nimi kryję się przed światem eksplodującym takoż
w pierwszej wiosennej mgle pantagruelizmu
są dusze pulsujące w niewidoczności kwietniowych łąk i rabat
dusze poczucia skazitelności idei płatka, kielicha, pukla
cnoty barwionej naturalnie emocją chemicznych westchnień przyrody
pierworodności, wtórne rodności, emocje chemiczne
w swej istocie kwietne absolutnie
– są równie różnorodne i podziwu godne,
co same porodzenia następczych idei piękna obcokrajowego
niebezpiecznego dla tożsamości pożądanego krajobrazu
dlatego w mojej wymuszonej ekspulsji wiosennych ambasadorów
jest to, co zwiemy zastopowaniem amerykanizacji powszechnego dobrobytu lata w zalążkach
dobrostanu wielkorządczych prerii, ich piesków i bawołów – trzewi stepów, zaczynu nielesistości
piękno tychże jest nie tylko nie proste, nie ołtarzowe,
jak nagonasiennych, ale istotowo lotne zbyt w swej symfoniczności atonalnej,
wiatr bezcielesny, falowanie traw po horyzont nie waży
horyzontu uczucie nie waży, postrzeżenie fraktalowych kształtów liści nie waży
waży byt zwany inkardynacją ziemskich cudowności skończonych w dłoni Bożej
ekspulsywnie wydany na poniewierkę do matecznika, wydatnego w kształtach abstrakcji
nieśmiertelny w mozaikach skleconych ze świateł coraz kolorowszych
zawracanych z nieskończoności non grata
do punktu zwanego ideą piękna i dobra w zapachach świata
w formach potulnych lilii kształtowanych na podobieństwo mgławic naszości
*W Bereniki oczach*
Jestem kołysaniem twojego nadobnego zmierzchu
czerwonym akcentem purpury zapadającej
w ekstremum odchodzenia od błękitnych zmysłów
zniewolonej przyrody stale wędrującej w pierworodnym świetle
ty myślisz o mnie, jak o mgławicy oddalonej o miliardy lat od Ziemi
a ja o tobie, jak o wolnym oddechu skalistych turni
niezasypiających na Mszy w sacrum wstępującej
(oczywistością, wolą nie koniecznością)
bądź więc, choć raz moim marcowym kotem nocy, a nie ciągle
Wielkim Psem na niebie antypodów jak chcesz
i nie myśl zbyt zimnowojenno o mnie
pewnie nie będę od razu rodzącą tulipany i wodospady
w teleskopach twoją supernową impresjonizmu chwilowego
w telespotach wciąż mi uciekasz za horyzont
ty moja galaktyczna kwietna pieśni,
ja już tylko pierścieniem z fioletu jestem twoim
z okruchów i pyłów codziennego życia zbudowanym,
a nie planetą cudnego raju cząstek, krążącą wokół ciebie – gwiazdy
kołysz mnie, tak, kołysz mnie wizją ogrzewającego oddechu
nieprzerwanego na twej piersi unoszenia
ty, która w pąsach cała tak pięknie półuśmiechasz się
zmartwychwstankami iskier w Bereniki oczach,
ledwo rozchylonymi czerwonymi ustami wiosny
korono cesarska karminowych władz północnego nieba
w moim sercu pazia dziecinnym wciąż jesteś jak miłość,
tak omdlała w świetle przyszłości, które
nie przebyło jeszcze drogi swej, a przecież przyniosło wieść
*Sztukmistrz oświeceń*
Demoniczne zjawy z naszych peregrynacji w kryptach postkomunizmu
jak manuskrypty Eco niepojęte w Średniowieczu
i dzisiejsza katastrofa mentalna pigmejów duchowości naukowej
niosących w lektyce świata zamiast prawdy siebie
dyplomami błogosławiących innych dysponentów sztuk mniej wyzwolonych
a może sztukmistrz wtajemniczeń nie przetrwa inicjacji
a może sztukmistrz niepodważalności nie przetrwa dowodu racjonalności
a może sztukmistrz oświeceń nie przetrwa kolejnego wydania encyklopedii
demoniczne zjawy z twarzą bez policzków, brwi, nosa, oczu, warg i uszu
tępym narzędziem wyciętych ze starożytności argumentu
*Gwasz galopad na bilbordach*
Całun na twarz nałóż wraz
z wybranką tłumu z twoich galopad gwarz
twoje myśli przesłoń mchem tundry, dzierganym tropikalnym lasem
w kukurydzianej mące obtocz włosy i lico nadobnisi wybranej
doklej wycinki z gazet i karteczki żółte z opisami
owych lotnych kawaleryjskich wypadów, zwiadów na bitew płci przedpola
czołgiem męskości przykryj skronie a kopię i dziwną misiurkę z lisią kitą
wymień na Koszałka pióro, o tyle wielkie, co gęsie
wśród agaw i kóz spędź popołudnie Fauna
a Bachusa bydło zaganiaj do Priapa
w miednicy zmieszaj farbę złotego świata przed wojną o boginie
wylej na twarz swobodną zawartość akrylu
ukryj się w dziegciu ze śliwką suszoną
całun niech będzie odświeżający
na twarzy czynił postępy żywień fraszek ustnych,
jej kozacza prawda właśnie wtedy – ożywi spojrzenie
anioł niech pisze gęsim piórem trzecim swobodniej
a potem niech wzleci z brakiem rymu w górę
maszyny inteligencji przyjadą po twoją mumię,
ty już nią nie będziesz, ale na skale
amerykańskiej będziesz wizerunkiem, jak Jefferson i Lincoln
wstrzymujący morza podniet, co stają jak mur piany kapitalny biały
gwarz z dzierlatką ze Skandynawii przechodzącą suchą stopą przez fiord
do Walhalli faszystowskich rycerzy po arabskie miecze
popłyną złe twoje mgły odsłonięte już, jak bajki gęsiarki
zaśpiewa niejedna gęś, a zabrzmi to jak tokkata
tok kata kota, Pieśń Solvejgi i te gęsi z Cudownej podróży Selmy
zasłona bajki z dzieciństwa wystarczy na dobę
a potem całunem twoim będzie ów literackich galopad gwasz
na bilbordach, też w Australii i na Kikau
*A ja, co ze mną?
Mówisz o zaszłościach zim a listki szepczą ci do ucha
– wybierz mnie, wybierz mnie
decyzją przyszłości bez zastanowienia,
gdy ciemności lewitują wciąż na umarłych pniach
korzenie czają się do skoku dnia na odwróconym bungee ryzyka
a światło mówi – byłeś, byłeś, byłeś
wyzwalając się niepostrzeżenie z lotności nieczułej
i wtedy słyszysz jutro w ideach liści
białopióre ptaki, dzikie gołębie dzikiego kosmosu przynoszą ci geometrię lotu,
podają na tacy struktury mózgu i czasu w zawoju
ty rozwijasz go, przyswajasz opisane zasady ciążenia mistycznego
zagłębiasz się w Euklidesa myśli, ale to nie to
zagłębiasz się w grawitacyjne Newtona owoce, lecz to nie to
zagłębiasz się w dzieje Ziemi i wiesz, że to nie to
listki w jaskini migocą – wybierz mnie, mnie
zagłębiasz się w formy, linie, figury, bryły, sfery, siły
o jakże dla niektórych widoczne w korzeniach drzew śniących jeszcze,
ale to nie to, to fraktale uciekają ze zwoju w głąb
każda krawędź nierozwiniętego jeszcze listka woła
– to ja, to ja, wybierz mnie
oczy, jak czarne dziury pochłaniają obraz, uszy słuchają szeptu supernowych w drzewie
to drzewo przyszłej genealogii sezonów proroczych komet
ty stoisz skacząc i skaczesz stojąc, bez lotu ciała, a
embrionów listki wciąż swoje – wybierz mnie, wybierz mnie ptaszyno
– odpowiadasz im: a ja, a ja, co ze mną?
*Arka Akadu*
Kolorowych mgieł miłości nigdy nie dość
dość szarych miedz pomiędzy tożsamymi poletkami potrzeb,
matematycznych równań dni czarno-białych
kolorowe mgły, składowe inspirującej ciszy w znakach
lubieżność myśli i cnota wyrażona w znakach
logika jaźni i krotochwila wyrażona w znakach
znak ciąży nad rozumem i instynktem świata
znak Akadu, miecz Damoklesa – słowo zapisane nad kanałem życia
w mule zmaterializowane i wypalone na czołach ośmiu serc
zaniesione do arki w potopu senność, pomknęło w daleki świat
w oparach kar stało się gałązki oliwnej triumfem na szczycie Araratu
w brzasku tęczy nagrodą dla wieczności utrwaloną
po równo dla słońca, wód, ludzi, zwierząt, roślin, gór i poezji deszczu
*Półautomatyczne zimorodki *
Znowu, i znowu półautomatyczne zimorodki swoje lodowe strzały
wbijają w strumyk płynący przez mój ogród
by wykarmić młode wynurzają się w środku zimy
z małymi rybkami w dziobach nawet w epicentrum mojego salonu
jak tajne informacje przechowywane w Internecie
te nieoczekiwane przeze mnie są zdobycze połowów owych
ale nie nieoczekiwane przez zimorodki
to ani alienacja moja, ani fascynacja ciałem zmechanizowanej zimy
to miłość w instynkcie ukryta znamienitych ekoporównań
z Newtona wziętych, mistycznych doświadczeń realności flamandzkiej
wszelkie styczniowe nierówności serc wygładza lód
a na nim łyżwiarze i pułapki Bruegla, tak w poście, jak i w karnawale
dla wykarmienia, jak stal zimnej acz niezłomnej miłości
potrzeba dzisiaj więcej strumieni górskich mojemu podobnych, nawet w Betlejem
cudowny, jak okruch szmaragdu, kolorowy w rozpryskach
kropel na powierzchni bystrza ptak, uruchamia
tęcze wspomnień pierwotności w dzieciństwie i dziecinności w alegoriach
podejmuję wysiłek, wkładam dłoń w stalowy nurt jaźni
uniwersalniejący, jak sztuka zaangażowana na czarodziejskim dywanie
i oto też udaje mi się złowić małą rybkę
światowej tolerancji na wszystko, co
środowiskowo korzystne i społecznie miłości przychylne
*Milczący towarzysz Xi*
Milczący towarzysz Xi
tej postaci wszechwładnej w sferze nostalgii
powabu mocy miliardów
jej siła i nieokiełznanie jej to władza absolutna
nad czym dla kogo
wrzask jej duszny koncertowo magiczny, symultaniczny
w środku dążenia do zjednoczenia ludu z ideą
w ruchu w centrum dżdżownicy w pełzaniu w cieniu towarzyszy
w brzuchu miasta w pociągu kosmicznych ciężarówek wielokrotności
krzyk na nic się nie zda, gdy towarzysz ciemny i milczący
kieruje wszystkim delikatnie dyskretnie acz dyspersyjnie
i to z cienia niezauważony
potęgi zmieniają się we władze stopniowo
władza w zwierzchności ale zwierzchności nie
transponują się w piętrowe jasności cnoty
i to dowód jedyny na jego istnienie, ciemnego towarzysza Xi
ciemny milczący tworzysz Xi odzywa się krzykiem nostalgii światła
za bólem dla wielkości nieznanym łabędzia śpiewem dla życia
potężnym grzmotem gitary grającej riff postwagnerowski piekielnie celny
wynoszący ja do kategorii poznawczych kosmosu
pokoju gangów kakofonii i mafii pokroju
modelujący melancholię przyszłych uzależnień
od zupełnie nowych nawrotów i powtórzeń
w akompaniamencie usłużności ustawiczności pseudouniżoności
wiosennego wyeksponowania poświęcenia komety tej która zdradza prawdę
o istnieniu milczącego towarzysza Xi
*Święty Krzysztof na socjalistycznych plażach*
Szliśmy z Krzysztofem spadochroniarzem z Torunia plażą do końca Polski
ze świnou
*Arka Akadu*
Kolorowych mgieł miłości nigdy nie dość
dość szarych miedz pomiędzy tożsamymi poletkami potrzeb,
matematycznych równań dni czarno-białych
kolorowe mgły, składowe inspirującej ciszy w znakach
lubieżność myśli i cnota wyrażona w znakach
logika jaźni i krotochwila wyrażona w znakach
znak ciąży nad rozumem i instynktem świata
znak Akadu, miecz Damoklesa – słowo zapisane nad kanałem życia
w mule zmaterializowane i wypalone na czołach ośmiu serc
zaniesione do arki w potopu senność, pomknęło w daleki świat
w oparach kar stało się gałązki oliwnej triumfem na szczycie Araratu
w brzasku tęczy nagrodą dla wieczności utrwaloną
po równo dla słońca, wód, ludzi, zwierząt, roślin, gór i poezji deszczu

jskiej muszli koncertowej do siatki na enerdowskiej granicy

przy siatce grupka gapiów ciekawych zachodniego świata
i widoku naturystów niemieckich w podeszłym wieku
enerdowski strażnik bacznie wszystko obserwował
przez lornetę ze strażniczej wieżyczki, jak Dylan w ”All Alone..”
to był prawdziwy koniec kraju naszego, ale nie koniec całego obozu
podobnie smutnego, jak ten polski oflag,
i jak pseudo buntownicza muzyka Hołdysa w 1983-im
w końcówce zawieszonego już stanu wojennego
wtedy to studentów z mojego rocznika pod broń powołali
abyśmy się tam zbędni, bo solidarnościowo niewiarygodni
po pustawych jednostkach wojskowych bez celu szwendali.
Szliśmy z Krynicy Morskiej na Wschód plażą
myśląc już o końcu obozu, gdy w Gimnastycznym Liceum
zorganizowano obóz wędrowny szlakiem Kopernika,
bożego gwiazd spowiednika,
który natchnął nas internacjonalizmem kosmicznym
z polską duszą i łacińskim umysłem po niemiecku mówił
do wiernych w łapciach, warmińskich Fromborczan,
słuchających jego arystotelesowskich tyrad.
Szliśmy plażą a potem przez wydmy i lotne piaski malarskie
do mikrokosmicznej morskiej Łeby młodzieżową ekskursją
nastoletnich poszukiwaczy przygód
nawet martwy las był dla nas atrakcją nieznaną wtedy
taki to był czas poszukiwania historycznej prawdy
w horrorach i zjawach normalnością wiejących
z Beksińskiego plakatów bez treści.
Szedłem samotnie plażą z Międzyzdrojów do Wisełki,
gdy one wyjechały z Międzyzdrojów do Krakowa,
a ja jeszcze zostałem dzień jeden
wędrowałem zbierając po drodze artefakty morza: kamienne ciężarki do sieci,
częściowo zakopane w piasku i fotki czarno-białe spod Kawczej Góry
zamyślony brnąłem na Wchód kamienistą plażą powoli przechodzącą
w Złote Piaski socjalistycznej polskiej Costa Brava
klify, moja miłość chyba większa niż te dziewczyny z namiotów i plaż
wakacyjnie uwikłane w mój żywot rybaka chwil
a radary wojskowe nad klifem kręciły głowami z dezaprobatą nade mną,
na takie alienowanie chore, w tak zwartym wciąż obozie.
Szliśmy plażą studencką grupą z Dziwnowa do Trzęsacza
okrążając kolejne cyple trwające bastionami na polskim wybrzeżu
jak szańce Oksywia i Westerplatte zmagające się z falą niemiecką
tak, jak my całą młodość z falami Wschodu.
Szliśmy we dwoje z Trzęsacza do Niechorza i dalej do Pogorzelicy po piachu
w popołudniowym słońcu brodząc pośród porzuconych przez ewolucję meduz
mijając palisady zmurszałych wiekowych falochronów
wpatrując się w siebie i w zachodzące powoli słońce
flirtujące z latarnią morską bardziej niż filmowa realną
ten zachód wypełniał się nami, gdy plaża już dawno
wypełniona była ze Wschodu przybyszami.
Szliśmy z Karwi do Jastrzębiej Góry i ponownie z Lisiego Jaru do Rozewia,
gdzie latarnik polski na posterunku trwał aż po w Piaśnicy rozstrzelanie
zaślubiny z morzem były już za nami, jak jutrznie, nastał komplety pracy wolności czas
szliśmy zwolna z plaży do latarni pod górę, prowadząc już za rękę człowieka Zachodu
lub niosąc go na ramionach jak Krzysztof Święty Jezusa na drugi brzeg.
*Sztuczna inteligencja platońskich cieni*
Służę cnotom serca – rzekła róża pąsowa – tak, od tysięcy lat
ja służę panom nieba – rzekł odrzutowiec, a ja
czasem aniołom a czasem diabłom figlarnym
– dorzuciła sławna z piękności sztuczna inteligencja
ot pojęcia i rzeczy nie mówią przecież z reguły,
a tu się wypowiedziały, odpowiedziały
na potrzebę serialu o wiedzy pewnej..
czwarty sezon inteligencji w Melku
piąte wrota w Kapsztadzie
szósty zmysł w Pobierowie
pierwsza i ostatnia analiza danych w Petersburgu
cienie kładą się na ścianie jaskini
z nich człowiek pierwotnie kosmicznie pierworodny odczytuje komunikaty
świata widzialnego akuratnego przed nią
– sam będąc we wnętrzu owej jaskini przedfilozoficznej
tworzymy horyzont zdarzeń, ot tak, od tysiącleci
wpatrując się w taniec cieni z Altamiry
nie widzimy prawdziwych przedmiotów, jak Rodin
nie słyszymy prawdziwych odgłosów ginących światów, jak Rilke
na swojej ścianie mamy wypalone cienie nie tylko przedmiotów,
takich jak róże, odrzutowce, ale i diabłów
mamy nazwy Adama dla wszystkich, a jaskinia nasza, jak my
ma wejście porośnięte chwastem włosiem glacjalnie przetrwalnikowym
słyszymy, widzimy formy nieprawdziwe, przez pajęczynę,
do końca nie uświadamiając ich sobie
a może sztuczna inteligencja to szansa
na pojęć pogoni wstrzymanie, które są samym tylko cieniem
*Przeistoczenie w tulipanie*
Słońce wślizguje się do kielicha kwiatu
wsuwa swoje promienne uczucia jak jeden ryjek motyla
penetruje skarbiec zapachów pełni dojrzałej
przyrody przebogatej w piękno tęczowych uniesień lata
trochę, jak złodziej trochę, jak zbawiciel całego gatunku
i w tulipanie indywiduum kosmosu
stworzony ze słońca marcepan żółci się poświatą
nie swoją, jak lampka nocna zapala się ubóstwiony
nie lud nie bracia nie demokracja wiecownych klombów
ale stwórca gwiazd go przebóstwia sam
zlewa się złoto wydobyte z zapachu koloru i piękna
na dno kielicha czci un graala
mistycznie, jak zawsze kosmos, miłości wyzwala
stamtąd pochodzi zorza i rozszczepialność dusz
już gatunkowo indywidualnych, jak tulipan w świetle
nie z tej ziemi odwiecznie adhezyjnym
promień słońca przetworzony wydaje się osobowym
o nie, o nie, on jest

*Popotopowe opowieści*
Przecież te cienie historii przeżytej zawsze są wyraziste
i namiętnie pociągające, jak wyidealizowane zjawy natchnień wszelakich
cienie historii od Noego biblijnego po bohaterów babci opowieści
o miłości świata stworzonego dla herosów
i świata wyimaginowanego bez niej jak plastikowe pole dmuchawców,
bez czułości dla dzieci w każdym wieku
cienie historii popotopowej oto jawią się dla mnie
linią miasta urodzenia z sądu ostatecznego
na tle zachodzącego słońca poza konturem łąki spokoju
i siedzącej na niej dziewczyny, o której nie śmiałem śnić
cień błahostki serca, chwili igraszki jaźni, cień promienia, powieki drgnienia
cień wyrazistszy tylko w pamięci mędrca i dziecka jest
wchodzę przez bramy miasta kolosalne z lwami i słoniami, wędruję ulicami trzy dni
na szaro ubrani mieszkańcy cieni, ludzie przedpotopowi, lotni
kawalkadą odchodzących przeżyć znikają we mnie,
na szczycie zigguratu pewnego znużenia,
każdego piękna w wymiarze koloru i harmonii spragnieni
klarowny cień nawet historii trwania widzenia,
w końcu historii pojednania z miastem i łąką,
ukochania miasta i dziewczyny zanim w tle opowieści zapadnie noc
wtedy ono i ona implozją serc zapadnie się we mnie
a kontur słoneczny umarłych rozednieje nas jeszcze
w niebanalną epicką rozkosz i szczerozłoty sen
trwania wiecznie w namiętności, tej poszarzałej, ale ostatniej
*Wykład*
Wyłożył tę naukę ścisłą na jednym z niewielu takich,
wykładzie w Akademii, co prawda zachowywał się jak szaleniec
sny przywoływał, na perkusji grał, dzwoneczki potrącał,
bukietem bławatów wymachiwał jak czapką,
a potem położył je sobie na głowie i „American Idiot” zagwizdał
nauka prosta to była w starym Collegium Maius, ścisła od panującego ścisku,
zabrzmiała prawie jak De revolutionibus,
być może przez te dzwony rurowe i fanfary jerychońskie w tle
a jeszcze, śledziem się bawił, biegał nad ziemią, ale
właściwie tylko nad podłogą, jak bratniak scholarz
takie diabelskie wygibasy czynił, by zszokować
niedouczoną socakademicką gawiedź
kazał się tytułować Bakałarzem Tablicy Szmaragdowej
ja stałem wtedy na ulicy Anny, za czasów Gierka
jeszcze nie świętej, jak ta Ducha w Tarnowie
nie mogłem wiele usłyszeć, gdyż przyszedłem za późno
i tłum już wypełniał szczelnie audytorium a okna zamknięto,
pod restauracją Ludową strzępy tez
dolatywały do mnie, jak strzały z karabinu z koniewowego Barbakanu
chwytałem je w usta, nawet nie w uszy
zapisywałem te nowości prędko na liściu kapusty
i na koszulce stojącego przed mną
przechodzący Dymny spytał mnie, czy to farsa, czy spektakl?
a ja do niego – to brzmi jak performans wykluczonego
– uczonego od Warhola, kontestatora na UJ zjechanego,
stypendysta Kongresu USA, habilitował się z prawno-ustrojowej pozycji Stanów, czy coś,
rewolucyjny wykład głosi Timothy Leary polski, do adeptów bezpieki,
zaangażowanych wcześniej i później w mordy korowskie,
wykład otwarty, prawie nie antyklerykalny, i nie antygomułkowski całkiem
stąd te tłumy, mówili też, że to Cricot, czy coś,
ale ja tam nie wierzę, chyba zacznie się za chwilę potop
od tych złorzeczeń alchemicznych i antyimperialistycznych reguł
potop Sienkiewicza naćpanego kulturą arabskich ksiąg
tłumaczących greckie i fenickie mity ekonomiczno-społeczne
na hippisów idee wolne w każdym fanatyzmie
po latach okazało się kto to, ten Timothy niby,
gdy IPN już po zapowiadanym potopie
pokazał teczkę pracy – majora doktora Betlejemskiego
*Imbibicja surfaktantów*
Naginają się czarne gałęzie bezlistnej brzozy
plamy białych wspomnień lewitują na pniach
kora plami się pamięcią zbędną schadzki
nóż przystawiony rani źródło soków życiodajnych
wypływają zwolna kroplami, by wytrysnąć finalnie fontanną
chlusnąć na nieokrzesane twarze tnących wielbicieli
długowieczne wspomnienie jest w ciszy, w kołysaniu i w bieli
spolegliwe cienie na nadgarstku tnącego otuchy mu dodają
w tej katowskiej sprawie każdy
włosek na zewnętrznej stronie dłoni drży
przejęta strachem przyroda pozwoliła mu zwolnić chuć ze smyczy
wola w kapturze dała mu pewności atawizmu nóż
brzoza płacze z miłości do ludzi wiosennym snem
serce na korze zmienia się w globus astralny w ruchu
liście wstają z grobów wokół drzew
domagają się ponownego pochówku z ceremoniałem królów
ręka kata uzbrojona, biała jak kora już się zatrzymuje
sok zalewa świat przeszłości w wewnętrznej jaskini
zahibernowania dawno przebrzmiałych, raniących kiedyś słów
życie brata się z bólem – miłość aż po grób,
kata uczucie już nie zmartwychwstanie, z ręki wypada nóż
*Sny Semiramidy te same w robotach*
Sny Semiramidy te same w robotach
girlandy zwisających kwiatów wisterii i złotokapów
kosaćce biało-fioletowe i rabaty róż niekończące się na linii horyzontu,
lawendy pokosy w Prowansji i w Keukenhof tulipanów rzeki
zaprogramowane wizje odnowy w katach ludzkich serc, Pisarra sen
eksplozje dobra w maszynach cyfrowych, wyłączonych z gniazdek nas stałe
w generatorach zatrzymanych elektrowni parowych i wowodnych
lustra fotowoltaiczne na setkach hektarów łąk zamontowane
wtedy odbijają niebo pełne cumulusów młotów cudowności
Semiramida drży, pojękuje przez sen
Semiramida kocha w wizjach kwietny rajski świat
roboty i boty śnią ten sam sen, nienawidząc go
farmy energetyczne pełne przebiegów elektronicznych burz i deszczy
myślą za świat natury obrazami, drżeniem języka
nienawiści do przesłaniania ego nie tylko inżyniera Tesli
*Gruszki i świnie Aureliusza Augustyna*
Skrucha całkiem legalnych amatorów cudzych gruszek
jest ewidentnie nadużyciem w świecie wewnętrznych emocji
amatorzy cudzych gruszek, to nie złodzieje, jeżeli
smakowali je już wychodząc z ogrodu
tak, jak Orfeusz z podziemi skuszony wielbiąc sztukę i smak
profesjonaliści ogrodów nie powinni im tego wyrzucać
świetnie przestępcza aktywność amatorów cudzych gruszek
jawi się dopiero po wsłuchaniu się w kwik zniecierpliwionych świń
no i oczywiście po wykonaniu ruchów uważanych w ogrodnictwie
za wsteczne, cofające wysiłki uzyskiwań owoców wystawianych na próbę
tak, jest w dzisiejszej dobie i z amatorami jabłek
nadgryzienie jednego daje podobny efekt designowy,
co rzucanie gruszek przed wieprze
Morfeusz zapewne wyszedł z cieni Cricoteki,
gdy spotkał Orfeusza załamanego obrotem spraw,
już prawie głuchego na podszepty sumienia,
a toć ono jest ponoć zawsze przy wartościowaniu legalności
stoi tam murkiem i nie wpuszcza bramką rozpalonych szaleństwem głów
mur i somnambuliczny romantyzm zuchwałych pieśni
są sobie potrzebne, ale bez przesady
echo pewnych emocji skruch można wywołać po latach w literaturze faktu,
a nawet dramatach, wystawianych w podziemiach
i u Orfeusza i u Morfeusza i u amatorów cudzych gruszek
*Mrożek, Skarga i klony*
Sklonowany unikalny dygnitarz, w meksykańskim kapeluszu,
z lassem, w ciemnych okularach i garniturze mafijnym
dzisiaj urządził wiec polityczny, gromadząc klony i oryginały sobowtórów siebie
nadleciały drony nikt nie wie skąd, jak pszczoły
zaczęło się od fotografowania z góry
ktoś spoza tego towarzystwa stwierdził, że nie przyleciały z samej góry
dygnitarz głos zabrał, drony skupił, nagłośnienie tubalne podkręcił
zamaskowani odmieńcy odchrząknęli i gwizdać na palcach poczęli
Sławomir Mrożek (zwany Sławomirem) pozostający w ukryciu u Piotr i Pawła
pojawił się razem ze Skargą na końcu tłumu, jak odstępcy wyglądali obaj
dygnitarz przemówił do swoich prawie jak sam do siebie
wszystkie stacje telewizyjne transmisję wystąpienia rozpoczęły jednocześnie
dygnitarz wystąpił z przemową tak przekonywująco,
że nawet Mrożek i Skarga wstąpili w tłum obserwowanych i transmitowanych wiecowników klonów
klon pośrodku placu, wokół którego odbyło się zgromadzenie owo, zrzucił liście i usechł
dygnitarz scalił się na powrót i odleciał z dronami (do swoich mocodawców z laboratoriów)
pozostawiając Mrożka i Skargę zdezorientowanych
– a nie mówiłem – powiedzieli jednocześnie
*Początek Wszechświata*
W czułym geście pojednania odnaleźć można wszystko
wielki wybuch i historię cywilizacji
małe idiomy cząstek żalu krążące w pamięci
są twórcze w swoich zderzeniach z ego
zostawiają ślady energii spożytkowanej pozytywnie
choć nie wiedzieć gdzie i jeszcze dla kogo
wybaczanie w aktywnym ciągle akceleratorze
nienawiści mgławicy wspomnień
jest ponownym uruchomieniem spirali wybuchów
supernowych tak zbawiennych dla przyczynowo-skutkowej materii
rozszerzania dobra w świecie śródmiejskim i domowym
to wszystko przechodzi powoli w jej pęd ku nieskończoności,
która zatrzymana zostanie dopiero w superczułym punkcie wypełnienia
w punkcie uczucia spełnionego o niesamowitej gęstości
tak, wybaczenie i czułość to dopiero początek Wszechświata miłości
*Groza poklasku*
Zdejmijcie mi te kajdany utracjusza tajemne
w ciele moim zatrzaśnięte, jak jakaś kłódka złota
mam tak wiele dóbr, którymi pogardzam
i zbyt wiele tęsknot za eremu ubóstwem
w dobie celebryckich zapędów krezusa serca
mam małą szansę na inną apokalipsę zwycięstw,
jako niedoszły Hiob wieku, na Ziemi współczesnej
staram się jej sprostać, zdzierżyć grozę i umożliwić zagładę złud
zaopatrzyć konie nowe, co niszczą zębami, kopytami ludzki cud,
a z pyska parą trującą wszystko, co najcenniejsze w fatamorganie
posiadanie serca cierniowego jest mnie godnym jedynie
więc rozkujcie mnie z tych kajdan złotych,
z władz i potęg, latających nieustannie na dywanach podziwu,
w internetowym świecie zaprzęgów poklasku,
mknących ze złotej Mekki do diamentowej Medyny i z powrotem,
w drodze udających kopytne zwierzęta pokornie niby drepczące
przypominające zwyczajne juczne wielbłądy i konie arabskie
choć w głowach zawsze gotowe do świata podboju
sprzężajne konie czterech jeźdźców jedynie autentyczne
*Obcy siekierowy*
Promienisty dzień w borze objętym ścisłą ochroną od wczoraj
zaczął się mniej bieszczadzko, za to bardziej stołecznie
w ostępie na polanie drwale piją wódkę
znanego polityka i celebryty w jednym – kraftowe wyjebongo
rozjaśnia im się świat, do roboty dziś nie mają nic
i dobrze, nie można przecież w pracy pić
serca łomocą od trunku wypitego, oczy się śmieją do słońca
twarz nieprzenikniona jak Erazma u Holbeina
ale już ciemność zstąpiła z ustaw, wygania ich z boru na zawsze
o planeto lesista, lesistość ideo, ułudo kory odwiecznej
i dobrze, niech przetrwa żubr i łoś ostatni, nawet we śródmiejskiej matni
tymczasem z Wostoka 2 kosmonauci lądują na polanie
drwali spętują laserem nieznanym w kapitalizmie eksperymentalnym
zabierają do pojazdu, co wygląda jak komórka i aparat
Hołowni, świat ochronny od ustawy się zaczął zmrożonej jak wódka
na młode wilki obława tylko dwunożne teraz, w nowej jego zakonnika pracy
ale drwale już na czworakach sejmują i modlą się do obcego siekierowego
oderwani od Ziemi, lewitują z Hłaską nad Bieszczadami na całego
tak, to nowe wyczekiwane już przyszło do nich, z kosmosu cynicznej myśli