

*Jako symbol konfesji*
Umywa ręce namiestnik Piłat z Pontu
umywa ręce malarz Merisi z Caravaggio
umywa ręce zbrodniarz, kat, król i żołnierz z bajki
umywa ręce przekupka z krakowskiego Rynku
ciągłe umywanie rąk jest konieczne
jako symbol
efektownych afektów w afiliacjach wyznawców
ku apostrofom bieli za kołem podbiegunowym natrętnych myśli
ciągnącej się oślepiająco jak plateau wydźwigniętego języka
jako symbol
języka, który nigdy
nie wyszeptał tego, co chciał wykrzyczeć
jako symbol
konfesji celowo niedopowiedzianej prawdy

*Królowa epoki wciąż czułej*
Królowa epoki poznanej
usiadła na kolanach moich
włosy, och tak, jakże długie
musnęły policzki i wargi moje.
Królowa epoki odmiennej
przytula plecy do mej piersi
i głowę odchyla w tył kładąc na moim ramieniu
sen Rilkego staje się snem jej poddanych
sen Bismarcka moim, który
nie jestem jeszcze jej poddanym
lecz boję się tej władczej presji
tych żądań poddaństwa
choć nie widzę jej oczu
to przecież czuję jej zapach
choć nie poznaję jej twarzy
to jakbym uznał jej emocjonalne feudalne epoki
za życia moich pokoleń poznanych.
Królowa epoki wciąż czułej
pozwala się objąć rękami
mogę dotykać jej kształtów
ciepłych jak płynna stygnąca stal
ona na tronie moich zmysłów
obserwuje nie mnie a królestwo swoje
jak miłości harpia
nie spuszcza go z oczu
a ja?
ja ją

*Inkunabuły róż*
Gdy serce liczy płatki róż kolebki,
w które układają się uczuć zmierzchy małe jak kartki
myśl kojarzy inkunabuły ze skrybami podstawówek
one w podstawówkach na półkach kamienne
a płatki żywe nakładają się na siebie kolejne
róże nie pachną jasno i w różu nie rozpływają się bolesne
oto cierniowa róża czarnego koloru
nie dążysz za myślą a ona za tobą jak mnisza śmierć
zeschłe liście w pamiętniku rozczarowań zielarza snu
założyciela botanicznego ogrodu na książęcym księżycu
róże wołają do ciebie jak miłość –
marzycielu: a marzenia, marzenia, pamiętaj
a ty myślisz o śmierci, bo w wolności nie masz nic,
choć zasadziłeś planetarium wyjścia planetami
kosmicznych zbóż, duchowych nieświetlnych róż
siew był nie sadzenie, ziarna nie sadzonki, łzy
sadzi się myśli, które potem nakładają się na siebie, by
zakryć szczęścia elementarz nocny
kieł w róży czarnej jak szerszeń wróg
ząb w czasie dojrzałym fajerwerków pyłków
zgryz pąka w więdnącym bukiecie ostoi
nie zasypiając marzysz o poprawnej miłości
ogrodu rajskiego, gdzie wciąż odkrywasz dziecka zgon
w inkunabułach dantejskich róż

*Ten, którego serce czuwa podczas snu*
Ten, którego serce czuwa podczas snu
jak port oaza studnia ludów
znamienite oblicze zakryte na zawsze
obraz wyryty w krajobrazie chwil
niekoniecznych skarceń wieczyste westchnienie
ukutych wzruszeń kuźnia matka
spowolnionych zaklęć czarne kule duszy z łańcuchów zerwane
mniejszości zełgań jak topory omdlałe
odkupień niecnych słów ścięte nieaktualne ahistoryczne
daty rozpoczęć
nagie wstydy pokut nieodbytych w pożarze mniejszości
nacji bezkompromisowość nieskończonych wędrówek
ku obiecanym ziemiom łask
i ten, którego serce czuwa podczas snu
jak kotwica wolności onych ludów

*Plateau nihilizmu*
Emanacje uczuciowe skonfundowanych
zapaśników życia i śmierci
kołaczą do serc tak odwiecznych jak skały
wyrzeźbione w kształcie ojców założycieli beznamiętnych
wielopoziomowe ambicje kumulują się w eksplozjach
wywoływanych przez nadętych strażników pogrobowej ekstazy
w ciszach nisz glacjalnych głów
pierwotny walec rozległych serc
przemierzył plateau nihilizmu
ubijając głosy z ust bezgłowych
powstało (pozostało) lotnisko lasu wgniecionego obok w lód
mnisi wyrzeźbieni w górach
w czuwaniu posnęli jak niewolnicy (głodu snu ciszy)
aprecjacje snów ich ożywiły rytm po wchłonięciu miasta
lód zdziecinniał w klubach jazzowych
jęzor czoła lodowca wyrzucił rocka
nieartykułowane dźwięki ekstaz
nadeszła epoka jąkań
nie tyle gór z ich posłańcami pospołu
ile raczej światów równoległych zamkniętych postoratorskich sztuk
w odwiecznej zmarzlinie myśli nie wybrzmiałych
myśli nie podniosły się już z plateau obrazoburczości

*Jak to jest?*
Jak to jest? – pyta biolog..
kaczuszka za malutką kaczuszką płynie przez staw
takie wszystkie żółciutki i zabawne
pilnuje je matka kaczka
kręcą się jak bąki czarowne w sielskiej bajce
Jak to jest? – pyta matematyk..
sarenka przybiega nad staw
pije cichą wodę z głębiny,
wydawać by się mogło bez dna
czujnie podnosząc głowę, strosząc i kierując uszy
na szelest każdej witki
Jaka to jest? – pyta filozof..
trzy dziewczynki wychodzą z lasu
zmierzając do stawu w kolorowych sukienkach
starsza niesie najmłodszą na prawym braku
średnia idzie obok jak nimfa uśmiechnięta
niosą leśne owoce, całe w wiankach
z paproci i kwiatów polan i miedz,
przystrojone latem i miłością z dzieciństwa
Jak to jest? – pyta poeta
takie arkadyjskie widoki są odwzorowaniem
nie rajskiego, czy narodowego ogrodu,
czułości przetworzonej światłem gwiazdy i elektrycznością mózgu,
nie platonicznego umiejscowienia napięcia myśli w idei,
tylko parafrazą zuchwałości mistrza widm
Jak to jest?
– pyta astronom wzgardzony,
z pękniętym astrolabium duszy
jak to jest tam, gdzie obrazów i myśli nie ma?
.. i znika

*Cisza serca otwartego*
Moja górska emanacjo miłości zestalonej w głuchy kamień,
jak osnowa lodowa grani nieistniejących bólów po upadku lawin
polepszające wezgłowie dla Trytonów młodości zdradzanej,
dla których te szczyty były podłożem,
gdy śniłem bezustannie płynąłem nad ich dnem syrenim
oto luksusowy świat szczęść nowych utkanych pod chmurami
oceanami błogich, rozwiewanych w opar nagi, namiętności
oto staje się on ułożeniem poziomym uwzniośleń odwiecznie chwilowych,
wypiętrzeń namiętności koralowych raf zakotwiczonych na zawsze w człowieku,
zestaleniu przeżyć kulturowych mozaiki nieodwołalnie dziewiczego umysłu
społecznie ahistorycznych afirmacji w lekcjach poruszeń olimpijskich serc
Arkadia bóstw starożytnych umarłych dla piękna w jednym wezwaniu ciszy,
oddaj mi ją, głębio
odsłoń mi ją góro
odpłacz mi ją, pieśnio,
odkryj miłości emanacjo,
ciszo serca otwartego,
wszechkochającego

*Serce planetarne*
Włożyłem serce w Ziemię, w jej kształt ciągle nieprzewidywalny
nie ustała na szafce jak globus zimny
roztętniła się eksperymentalnie
od Sum do Summerville, a ja z głębin
patrzyłem sam na moje serce planetarne
i zapuszczałem korzenie, by zakiełkować i zbawiać
włożyłem moje serce w Ziemię
zaludnioną noworodkami, choć doskwierającą samotnością czaszek
polegli we mnie nie byli wojami,
byli odkrywcami i przodkami w każdym calu
niechciane kondygnacje serca w umarłych wulkanach
teraz tak bardzo się przydały poznaniu
po katastralnych powierzchniach przyszedł czas
wstąpił na immanentne struktury przeżyć
– od uczuć do myśli z logiką w tle
moje serce ziemskie nadało nią kształtu polityce państw i władz
ślizgających się po teraźniejszej powierzchni widzialnego dobra
ostał mi się jeno szkielet ducha, gdy zawisłem nad Ziemią serca
jak słońce nad sobą samym, wypełnionym ludzkością,
przezwyciężonym delikatnością law,
które wzeszły jak ziarno
niezniechęconym przecie kolebką plugawą stanowionych praw

*Muskularna przekupna śmierć*
Muszelki i sznurki zamiast pieniędzy, gdyby
zgromadzić w bankach, te wykluczające akuratności mowy, gdyby
ziścić w feminizmie nepotyzmy i sitwy niemowląt, a gdyby
we flakonach wciąż umieszczać bukiety namiętności
zamiast zimnych kwiatów wołaczy – precz do mamusi, gdyby
imperia falujących prosperit się w sklepy bebiko konieczności zmieniły
i cywilizacje doroślejąc uskrzydliły nie tylko estymacje wojen krwawych,
to dobro i zło nie zniknęłoby z powszedniości witraży,
chociażby we wspomnieniach robotów sumiennych, i nawet gdyby
roboty same się zaprogramowały na urok doliny i piękno góry,
a owe stały się kreacjami ludzi oderwanych od powietrza,
które zastąpiłoby pustkę tchnień Nirwany
tej, co to lasy szumią o niej jakąś odą odwieczną,
jakoby próżnią w świadomości subarktycznych cieplarnianych pingwinów,
to niegdysiejsze racje nacji idących w wyzwoleniu,
ku wolności bez pieniędzy, a nie muskularnej przekupnej śmierci,
ot tak, szczerze przemówiłyby jak dzieci

*W nędzy*
W nędzy ja jak w kwieciu łąk snu się nurzamy
brodząc w ciszy oliwnych lamp
naszej niezłomnej dumy osobowych czeluści
nieprześwietlonych spazmem żadnego płomienia
w nędzy, jak w płytkiej zatoce somnambulizmu brodzimy
uspokaja nas ciepłą falą laguny skinień mnogość gestów,
wahnięć ku słabości nie swojej
gorzkniejemy na chwilę zdejmując potem ze stóp sinice,
oblepiające sińce nieodpuszczenia
w nędzy jak chmurach bezprzytomności z wiatrem pędzimy
intelektu rozmarzonego panowaniem pychy
rozgwiazd i świec w niebie zatopionych
widzianych pod kopułą własnej nieustępliwości
wobec dogmatów świata nierozumiejącego zmysłów,
ale w nędzy nie pozostaniemy, bo
wijemy się w niej nie zastygając
pod powierzchnią zmierzchu w obrazie swoich piękn

*Dni bez wojen*
Przelotnia dziejów, dusz indywidualna, dusza chciana
w imiesłowie twojego dnia krystalizuje się
jak w pajęczynie świtu jedynego
jesteś tkaczem przysłowiowym w cząstkach-wątkach
inkluzywnych dni bez wojen
twoje bezkresy w modlitwach asekurują upadki
świeczników wyzwoleń
zawieszonych na galaktykach przenikających do absolutu,
który je stworzył w dniach bez wojen
przelotnia dziejów, dusza indywidualna, odnajduje się w faktach,
skruszonych datach krwawienia w upadkach
będąc chcianym prorokiem miałeś w przedsionkach łez lat siedem
w przybytku ran mając lat dziesięć
ukochanym żołnierzem tęsknot bezgrzesznych
w katedrach błogosławieństw glorii
pojmałeś sieci pokojem swoją ziemską miłość
jak jutrznię rozbrzmiałą złapałeś kandelabr, który
upadał na ziemię, nie roztrzaskał się
w tym dniu bez wojny
jak kometa feniks przezniebny pęd

*Kombinacje rozkoszy*
Po to, by skumulować odległe od siebie i Marsa
nieodrodne uczucia ludzkie
zmarłych przed epoką kosmiczną
skonstruowano hiperboliczną maszynę agregatywną
arytmetycznych algorytmów sumowania nieskończonych serc
tych źródeł uczuć, jak się wydawało demiurgom
efekt przeszedł wyobrażenia najśmielsze
Marsjanie Delt pojawili się w snach wielu, a tożsami Sumerowie Pisma
stanęli w bramach lwów, bramach Jeruzalem, bramach wiecznych miast
i zaintonowali bramne „Imagine”,
kultowe w kulturze przed monoekspansywnej, emocjonalnie niezbieraczej
która, wiemy wszyscy jak się zakończyła,
no przecież tym wbiciem w Słońce jak w dumę serc sytych,
spłonięciem przedwieczornym nieakceptowanym
z uwagi na kombinacje wynikowe filozofów
rozkoszy samej dla siebie
walczącej z dobrem uczuć wszędzie

*Powtarzalna monotonia*
Znam te szczęśliwe topograficzne oceany
uderzające falami w falochrony obrońców woli:
yes, yes, yes
koniki morskie i rekiny stabilności unoszą ich fale wnikające w ląd
jak w gąbkę weń wsiąkając nie wracają
żywioły wesołości poszukiwaczy niezmordowanych runa złotego
zadamawiają się na płaskich odpływowych zapatrzeń plażach
poszukiwacze ark zastygłych cisz wychodzą na nie, by
zatrzymać winylowego przypływu gramofonowe płyty
a bestie konieczności wbite w klif rżą:
no, no, no
w lśniącym mapowanym oku demona nauki nikną
zmysły uporczywie radując powtarzalną monotonią

*Architraw dla idei*
Złożyłem na architrawie całą moją miłość
stał się wezgłowiem portyku mojego wzniesionego dla niej
kunsztowny, podparty ozdobnie, bogaty roślinnie
mój słowny podest dla myśli zwyciężających brutalną śmierć
jak przyszłość nieznana,
zwątpień przedświątecznych, zmagań z mgłą, zanim przyszła
wzmocniony tymi kolumnami portyk wyroczni wciąż nadchodzących wojen
trwa już drugą dobę jak wieki w modlitwie mojej,
co wyraża się w tkaniu łkań serca powolnym nieszczęśliwie
choć szczęśliwe fale wysp łagodnych klasycystycznie
pieszczą marmury moich pałaców w centrum łaski,
która wyniosła mnie dawno ponad wyrocznie antyczne
i ołtarze zdobione uśmiechem i życzliwością z północy barbarzyńców
nagle zachwyconych stoicyzmem stabilności
nad zatoką winnic, w centrum ułożonych psalmów z kamieni i mórz
krainy błogości zaklętej w Arkadii idei nadziei i wiernych ód

*Na drodze siedmiu kolumn*
Szedłem drogą siedmiu kolumn dysputy
w lesie postasyryjskim aramejskiej Palmyry
miałem plecak Platona z manuskryptem Flawiusza
i Cervantesa w zwojach jak Torę
w wersji demo byłem ja Don Kichot
w wersji hard grecka Persja, rzymska Iberia i ruski Bakczysaraj
ułożyłem się na noc w przydrożnych harapuciach
nieopodal Gór Tarnowskich
przeczekałem zmory, maszkarony i smoki krakowskie,
które atakowały sny moje w teatrze nieszekspirowskim
jak wiatraki i pasterze zewsząd atakowały,
tylko nie z góry
nawet z
Gór Magnetycznych Okolicy,
ale nie z góry,
jak harpie i ptaki.
Ku brzegom zaufania doczesnego płynąłem znów drogą jak łódź
z Fajdrosem płowowłosym i Afroamerykaninem z Kentucky na czacie,
ale nie na dziobie
solo pędzącym przed wszystkim i wszystkimi
anioł pisał na plecaku moim,
węglem i wapnem
ręką, którą widzieli ziomale wszyscy, gdy
doszedłem do celu przeczytałem napisane –
nieś arkę zaufania zawsze
– koślawym pismem klinowym napisano tak,
koślawe zostawiające znamię,
ale nie kryptograficzne logicznie
przeczytawszy zmieniłem się
wreszcie w słup kredy jasnej aksjologicznie
na zawsze
na drodze kolumn z marmuru,
ale nie było już lasu.

*Amarantus*
To serce, o którym mówią, że kona,
to serce poety
ale poeta nie zbawia jak wiatr odnowy,
lecz tylko ponagla do cnoty
usychania w świata agawach
do pilności ducha w kwiatach passiflory
do żalu pierwotnego w opuncjach zgorzknienia
do ostatecznego rachunku w amarantusa wykrwawieniach
to serce, o którym mówicie, że zbawia,
w kwiatach ludzkości kona,
by świecić mogła ona po zmierzchu,
jak z zorzy owoców ikona

*Sztuczne upokorzenia z wyrobisk górniczych*
Nieznośne rustykalne obostrzenia powątpiewań
w zgodność natur odkrytych
zakasują rękawy, zaciskają pięści
w nadąsaniach mowy,
gdy lejce popuszczasz sztygarom uczuć
zaprzężonym do kolejek podziemnych
w kuluarach kopalnianych pokładów wyrobisk
i ścian uprzedzeń i wspomnień
kawałek po kawałku z trudem
wyrąbujesz mniemania zapomniane jak skarby
po reprymendach
dźwigasz z epok minionych przestarzałe
uduchowienia obraz i zmitologizowanie pąsów
za szkół buntowników
zaginionych w miastach górniczych wymarłych
pełnych kiedyś filharmonii natury jak zwierząt futerkowych
choć bez oratoriów requiem
nieutulenia w żalu do świata nienaturalnego
godząc się na milionowe straty
w tych kanionach wyrobisk niewydobytej platyny
ociekającej słońcami zachodzących dzieciństw
jak srebrem tańszym
stajesz się dojrzalszy, choć bardziej osmolony
niż słup spalonej stodoły pełnej tańczących ludzi
na weselu upokorzeń sztucznych

*Poganie odwróconych orientów*
Niosę utrudzony kaganek idealistycznej oświaty,
jak Aleksander przez świata orienty.
Niosę spracowany kaganek racjonalnej oświaty,
jak Belizariusz przez świata orienty.
Z Google`a Facebook`a Netflix`a
wybiegli poganie Zachodu goniąc mnie borealnie,
realnie lenie.
W swym merkantylnym majestacie
poganie odwróconych orientów,
jak Attyla Tamerlan Osman,
doganiając mnie zdmuchują kaganek niepalnej rzekomo oświaty
a kysz, a mysz, a znasz, a masz, nie nasz
a a a step by step
jak najdalej od delt i Delf
