Archiwum dla 01/03/2021

2021

Posted: 01/03/2021 in Wiersze

Ze względu na was – 2021 – Alek Skarga — Ridero

*Na półce sumienia*
Cykl dreszczy przechodzących w drżenia
na skalnej półce sumienia nad przepaścią czasu
nie taka ona straszna, mniej zapewne niż czas sam
cykl dreszczy nie omija lat, pór i wieków
jest nieodłączny, to skromne dźwiganie strachu
i ustawianie doniczek z passiflorą na tej skalnej półce
to już rutyna, tylko rutyna
postżołnierska mitręga z zaciskanej pięści wyzwolenia
rozkwita w doniczkach zadośćuczynienia
a nawet hekatomba ojczyzn obronnie wygasłych,
wpadających żyźnie do milczenia o stabilizacji,
cokolwiek drżącej jak wszystkie duszy uczucia
nie patrz w dół, o nie, nie ze strachu i przerażenia
nie z medialnego wybawienia
nie patrz w dół na skalnej półce sumienia
nie patrz z klęsk rozbawienia
możesz być tam, gdzie wzrok nie sięga
w przepaści a nie w lotnych butnych dreszczach
znowu i znowu, ten sam
już tęskniąco stworzony kwiat dla mas
*Kataklizm onirycznie sensualistyczny*
Kałuża nektaru kwiatowego
na płatkach korony złotej kielicha tegoż,
oto zasupłany niebieskości system łąk a priori
w przydomowych klombach rozwija rozpaczliwie
swoje integralne w senności elementy obrony,
przed skazą uwikłanych w wojny odpowiedzi robotów nocy,
nektar rozlany z pucharu szczęścia owada
po wielokroć dobrego, jak onaż matka natura sama
zemsta robotów już opłakujących ziemię
wynajętych przez bożyszcza dni systemu kosmicznych mąk
aligatorów inżynierów w elementach cieplarnianych
gazów destabilizacji ostatecznej rozwinięta,
się ziszcza,
oto ginie ostatni motyl popołudnia logicznej ludzkości,
oto czołgi wieczoru wjeżdżają na podjazd plagiatów,
kataklizm onirycznie sensoryczny sensualistyczny
letniego rozwijania dywanów pierwotnego strachu,
na trawnikach i liściach smołą nieustannie zlewanych galopuje,
jak ludzik z gry, wymyślonej w delcie myśli oderwanej
tak właśnie galopując marmurowiejący,
tylko dla zabicia zielonego czasu
*Lustro 3D*
Trzymam lustro 3D przed sobą
na wyciągniętych rękach
jestem niespójny wewnętrznie
to widać gołym okiem w nim
zbyt wielowymiarowy, wielopłaszczyznowy,
wieloręki, wielomyślnie wielonarządowy,
wielokrotnie wielopokoleniowy, wieloszczegółowy
w rozległościach wielu za mną zbyt rozświetlonych
łunami luksów znikąd laserowych
a wokół mniemań zagubionych w wietrze słonecznym
miliard lat temu powstałych profile.
Które pokolenie ważniejsze,
słuszniejsze, bitniejsze, bezprawnie słuszniejsze
to z lat sześćdziesiątych końca wyostrzone, czy może,
to z pierwszej dekady nowego wieku zamglone?
które zgorszenia w skrzywieniu brwi prostsze?
a które zachowania przeszłe w oczach pokrętniejsze,
służące uniknięciu akceptacji, w wyrażaniu dezaprobat?
w lustrze 3D na wyciągnięcie ręki
lustro owe nie kłamie, aby?
a piąty wymiar poza nami, poza nim
poza tobą zestalonym, już spójnym,
nie płaskim, jak sztandar na wietrze wieczystej prawdy.
*Kosa – symbol – dla jednego*
Na norymberskiej ławie oskarżonych
poeta nie zasiadł żaden
nie było ich też wśród pilnujących zbrodniarzy,
choć wszyscy wyglądali pięknie,
lub raczej przerażająco schludnie,
poetyckość umknęła z natchnionych niegdyś twarzy
i nostalgii przy tym nie było zbyt wiele – ale była w ogóle
weny ani muz, tylko złowieszczy wyrok na przedstawicieli
a poeci w pasiakach, w ciałach dziewczynek z Podlasia
pobitych, zgładzonych, z abstrakcji odartych
wyprawili się na sąd nie norymberski a ostateczny,
w poprzek narodów na skróty
poeci zasłużyli na litość stagirycką chociażby
a naziści na sprawiedliwość logiki,
ale sędziowie półśrodka zawiedli
ze łzami w oczach zaciętych kamiennie jak wargi sfinksów
poeci umierali w rozgrzeszenia wszystkich fenolu
żołnierze wolności niknęli w cierpieniu czyści jak łza
pilnowali w posągach symbolicznego wieszania nazistów,
a śmierci forma stanęła pomiędzy nimi równie piękna,
piękna jak?
piękna tak,
jak Malczewskiego kosa
jak Malczewskiego
kosa tylko dla jednego
ponoć oślepionego
*Ze skały Tarpejskiej Kapitolu*
Znamię sługi twego zakonspirowanego w gałęziach wiosennego westchnienia,
które jak wierzba babilońska rozkołysuje się nad mglistą rzeką powrotu
niech wyróżni cię tym, co wskazuje biegnącego przed legionem Sabinów
z wieści o nadchodzącym jak kwietność zwycięstwie pełni twoich oczekiwań
w sumieniu niech się rozkołysze
nie strach przed nią a łagodność brzasku uczucia nieziemskiego w pokorze
sunącego mgłą nad łąkami, ku światłości słońca zenitu dziejów twoich
błogich jak sprawiedliwość dla niewolonych
to znamię, to łaska czasów w pieśni okupionych walką o nich
napisanych na i dla prowincji dzieciństwa wspólnego predestynowanego
widzianej jakby ze skały Tarpejskiej Kapitolu
przez patrzącego na wskroś zdrady w czasie upadku
*Przeciwstawne starożytności*
Ze zmierzchów jak z brzasków
wyszli pobici cywilizacji żołnierze,
a raczej ich cienie zdeptane
Feniksa lotem rozpoznają nadzieje
zacumowały okręty bitew kupieckich przegranych
w zamierzchłych portach pancernych
czekają jak w Pearl Harbor na nowe dni
nad Jerozolimą przestały krążyć złorzeczące smoki,
stalowe, pokoju niegodne
naukowców wywołujących burze dziejowe spaliły wyziewem,
a słupnicy na balkonach zamieszek, jak orły odnowy
ruszyli na przegraną Obiecaną Ziemię
kotłują się brzaski wyciosane ze zmierzchów dni
z burz, jak z wieży Babel wyrywają się cyklonami,
niosą żołnierzy pokoju
na bitwę ostatnią w Megiddo
przeciwstawnych starożytnych filozofów
*Własna życia paruzja*
Czy pieczęć życia, czy uzdatnienie do wolności,
czy oczekiwania na szczęście?
to wszystko w tobie zmienia się w ciszę
głęboką ciszę zmierzchu uczoności
za wszelką cenę
umyślności, zmyślności, uzasadnialności pędzących
za metafizyczną miedzę
znękanych wysiłków logicznego serca
tonącego w płomieniach tęsknot do pełni
za dniem odchodzącym w – jaźni
za ciałem wyśnionym w – ja
za duszą w skale wykutą w – i oni
nie tylko jej – Ziemi, ale i twoją – chaty
czy deszcz, czy śnieg, czy błyskawice,
słońce twych wspomnień horyzont czerwieni
na progu sieni jesieni iluzji
własnej życia paruzji
*Prorok znużony*
Znużony po unicestwieniach wizji
prorok zasnął w swoim eremie z kart
prorok był wróżbitą w przeszłości,
utrzymują znów, że takim pozostał
błędne ognie w jego chacie zwiodły
niejednolitego króla,
który jeńcom tam uczty wyprawić chciał
skonsolidowany opór jego jutra usiłowań
w dociekaniu publicznym wziął
króla poddanych wiernych góry,
góry władz upadły na próg jego chaty
nazywanej tylko przez uczniów eremem
gwiazda zaświeciła nad jego karierą
przekonał się do króla i poszedł na wojnę
z pokojem
z samym sobą dobrym
z królestwem niepokoju roju
w ustach wciąż trzymając oszczep prawdy ameby
stanął w pierwszym szeregu
hoplitów najmitów stanów wojennych etycznych
przepowiedział, że
historia sądzić będzie,
on nie
– prorok znużony jest
*Malwy w słoiku dziegciu*
Zadośćuczynienie malwy w słoiku dziegciu
zebranego z konkretności brzóz światów wielu
przetworzonego w pożądliwości odwiecznym maglu
bezosobowego grzechu-machiny
brutalnej skończoności przekazów sielskich, które
nie okazały się do końca, o zgrozo,
nieskończoności symbolami malw na owocach sadów,
jak stoickich kubistów na placach euforystów, jak skansenowych florystów
malwy okiełznania smaków, nie barw, zaistniały w pamięci artystów robotów
gotowa reprymenda makat cesarzy upiornych
rozognionych imperiów kuchennych skurczonych ponownie
do naparstka na palec tych
haftujących ogródki przydomowe kwietnie pojęciowe
na osnowach nieżyciowych nieb po burzy przedprożnych,
sfrustrowana haftująca męczy się w głębi osobowej tęczy
i tonie w depresji własnego snu o potędze ludzi kwiatów ideałów
budzących ją lekarstwem na epok bóle,
co jest jak dziegieć niesmaczne
*Twist z Dzikich Pól*
Skoczny twist, trochę zbyt gorący i zakręcony
jak na melodie wciąż skutego Pokucia,
gdy nawet na u nas na Ponidziu wiosny nie ma
tańczymy z braćmi twista imperialnego
powoli przechodzi on w sprośnego kankana wschodniego
skończymy w przykucu? przysiadzie?
a może hołubce wycinać będziemy śmierci
i poszalejemy jak dońscy Kozacy
z harmoszkami w zębach, z koniem na plecach,
z szablą i piką w plecach, albo głową na nich,
jak mordercze róże Boscha w ogrodach wojennych rozkoszy
twist to zmienny, dziwny, nienaturalny
schodzimy do parteru, łapiemy się za bary
(chwyt, mostek, suples, przerzut, i tego…),
a niektórzy za łby nietęgie
skaczcie śmiało mniejszościowi bracia
w krąg taneczny susa dajcie
w bagnach Polesia już rozbrzmiewa muzyka dzika
z Bukowiny się stacza, by za porohami w trawach
aż po horyzont osaczać
na fujarce gra wciąż ten sam pastuszek, kolejny Baćka
fajerka pyka jak fajka (prymka to zmyłka)
fajerka w ziemiance rozgrzewa jak twist
i zegar w okopie bije, bim, bam, bum, bum
przelicza się Patruszew, Prigożyn i Putin
(potem wylicza, rozlicza i milionom więźniów nalicza trybut)
– mówi w cerkwi wnet: jest nas tylu a tylu,
mamy rakiet i czołgów tyle, milion stuł
(nawet tancerzy, którym gramy wielu)
a twist z Dzikich Pól kręci ludami Tymczasowego Pobytu
kreśląc na piaskach lotnych odwieczne kręgi ludyczne
zmusza i nas do wygibasów jak zima, pogańska kołomyja
rozbadana.. rozbawiona.. rozogniona propagandą sukcesu
jakichś niepoprawnie zadufanych, nie pora dnych sowietów
*Agens i Agentyw*
Studniowe skrytolubne imaginacje umysłu
studniowe jego wyczekiwania ośmiornicze w nieutuleniu
apokaliptyczne niestrudzenie imiesłowy jego wypowiedzi
i to jednego dnia, sądnego dnia,
gdy usta zamilkły na stulecie wiernych
w głębokim jarze uśpionych nadziei
studniowe skrytolubne dęby przeinaczeń
kosmologicznego języka
niereagującego na bodźce imiesłowów
lęgnących się w pieczarach bezdomności
wszelkiego zapomnienia uczuć
miłości jak sezam rozbójniczy
acz skarbów pełen po brzegi
– odeszły bez wypowiedzianego zaklęcia,
jak ona
*Kubistyczny deszcz*
W swej kumulatywności nagiej spektakularne zbyt
zakończenie pojedynczo padającego deszczu
skupionego wyłącznie na parasolkach mężczyzn
w smutnych oknach jakichś galerii odwrotnych,
ale nawet takie mocne krople zakończyły byt
jak kule ołowiane w czaszkach kolorowych żołnierzyków muzycznej ascezy,
przechadzających się świątecznie w bramie poszarzałej renesansowej zimy
(tak, w bramie gotyckiej galerii!.. pojawiła się renesansowa zima)
kołnierz w pelerynach męskich postawiony
tylko po to, by nie rozpoznano, i tak nie do rozpoznania twarzy
tych, którzy patrzą w okna niewiernych kochanek zazdrośni
błąkając się w nie swoim czasie kubistycznym
dystansów społecznych afektem skumulowanych
w pojedynczym życiu paryskim rozpraszanym
ukochanego dzieckiem czytelniczym jak deszcz awangardy
*Na całej połaci łez*
Łzy gorące, łzy płynące,
łzy niebieskie, łzy tęczowe
na całej połaci łzy
skurcze stopy, skurcze warg,
skurcze brwi, skurcze policzków,
skurcze palców, skurcze serc,
skurcze na całej połaci uczuć
zgubność łez, łączność łez
letniość łez, zimowość łez
skurcze ufności zgubnej wewnątrz, tak
bezwład stóp, bezwład rąk
znieruchomienie serc
łez tykanie, łez skamieniałość
łez łkanie, łez bólu wypłakiwanie
na całej połaci osobliwej twarzy
skamieniałość nierozpaczy bólu wypłakanego
na zawsze, na zawsze, na zawsze
posąg miłości bazaltowej zwycięskiej
na całej połaci łez jeden
*Zaufanie Polaka*
Skroplone a potem zdigitalizowane bierwiona z ogniska dyfamacji
w ampułce niby piekła wciąż płoną po jego publicznej aklamacji,
ten smog, ta mgła wszechogarniająca, obezwładniająca,
oblepiająca, w wyziewach smocza,
zawieszona teleologlanie, choć nihilistycznie na szyi narodu,
w pendrivie na smyczy Kremla zaklęta, jak amulet na rzemyku,
nawet nie wiesz ile energii negatywnych ze stosu
może wywołać w człowieku posługującym się nim,
który nie darzy drugiego Polaka jakimś zaufaniem piastowskim
*Konsternacja*
Konsternacja, ja w ty i
konsternacja, oboje, oni wszyscy jacyś inni
pąs, róż, zmierzch w policzkach twych
i oczach moich też róż snu
zsunęłaś delikatnie wazon naszej historii z kominka okapu
no, więc, nie złapię go, nie mam zamiaru
niech leci de Chirico w Pamukkale
w hetyckie pismo zmienia się obraz mitu,
a my,
my w oni,
oni w eposy przez ślepców wyśpiewane
tudzież konsternacja naszej dwuosobowej nacji, a ta
nie powstała ze skorup jeszcze
dobrze, że nasz Abraham nie zawrócił do obcego Ur
gdzie ziggurat pychy powstał z mułu
a Tygrys mój ostateczności pożarł Ganges nieostateczności
zaryczał jak brzęk uderzającej o posadzkę wazy
i ta ruina Jerycha powiedzmy emocjonalna
taka ta konster nacja
*W jaskini rozświetlonej*
Skorzystaj człowieku niemy, niewierny
na niegdysiejszych ułudach szczęścia delty
bądź jak łowca turów i jeleni w brązach cały
i wezwij imienia sztuki,
pozostaw oblicze słońca po sobie, w jaskini,
a twoje żebra niech staną się łukami napiętymi
dla pokoleń niemych kolejnych
zjedzonych lodowych braci
przy twym ognisku światłych na Syberii
kredą zaznacz niecność swoją od Kaukazu po Aniuj
i wzdychaj do duchów z kolei żelaznych zesłańców
potrząsając bębenkiem i głową w warkoczach zamieci cierni
w kręgu zaklętym umarłych epok
zardzewiałe żurawie nad tobą, nad górami stoją sputniki
zorze nad mamuciątka mumią,
a w śniegu udeptanym plama krwi anioła
płaczesz? w ułudzie szczęścia płaczesz! kamiennie?
porwawszy się na sumienie w jaskini rozświetlonej
sztuką zardzewiałych kamieni, zmurszałych piór mitu,
spatynowanych niecności pistoletów i pepesz, płaczesz żelaźnie?
w katedrze góry zakolnej zmienionej
w galerię smolnych dołów honoru
*Maszyny słów polskich srebrnopióre*
Maszyny słów polskich srebrnopióre
startują w Opiniogórze
zerwały się, jak z jezior gęsi stada
to będzie jak szarża Bezpryma nieobliczalna
obliczalnego Chrobrego syna
moje myśli łabędzie gonią historię kluczem wiolinowym
napędzane jak drony mini silnikami
nokturnów mazurków polonezów muzyk
z baterii czerpiąc ust energię religię
maszyny srebrnołuskie ryby startują w Ostródzie
zerwały się, jak konie przy saniach w czwórki sprzężone,
jakby na widok watahy polityków swobody
łypiących, czkających, warczących na Mieszka kościoły
moje myśli takie święte wyrwały się, by biec im naprzeciw
trzaskając jednorożców kopytami,
salwując się wzlotów rybitwami, podskoków batalionami,
zastygającym w kamień polującym żurawiem śmierci
cny zamęt w zawieruchę dziejów ptasich się zmienił
ze zwierząt pozostały wacht ślady,
a ja poturbowany
stoję na drogach plag wczesnych jak pomnik
kamienny grobowy
dzisiejszy pierwszej drukarskiej pamięci maszyny
*Mówcy pych*
Sążniste przekazy w omnibusach nieograniczeń treści
nie maleją z krwistym upływem sensu nawet
zmierzch już ideologiczny a oni mówią, że
są jedynymi przedstawicielami zwierząt
zręcznych, mówiących władz
mówią więc, mówią, że chcą powiedzieć, że
będą mówić stale, bo
wolna mowa ich wyróżnia panów
(fakt mowa wyróżnia mówców)
aczkolwiek rośliny sensowniej się komunikują niż pych filozofowie
(biochemicznie naturystycznie, nie ksenofobicznie mizognisitycznie)
i co, i ich prawda sążniście wynagradza sąądy.. (sagi krwawe)
tak, sądy osądzą sądnie
sens maleje?.. bardziej?..
niż
sukcesy sukcesorów na płaskowyżu myśli nieograniczanej
sensem
turbo bezsens śmiga,
gdy na pych prawda łże
*Pangrecki i pansłowiański*
Okołoróżane nimfy polubień zawyrokowały
o mojej niesłowiańskości,
to ich sądy niezależne, acz efemeryczne
a błękit mojego nieba wytęsknionego
jest taki, jaki jest – pangrecki, cudzy, blady
w liściach akantu szukałem i odnalazłem, fakt,
to, czego nie skrywały pryzmy i rabaty czaszek niemych
asyryjsko prawych jak liturgii poprawność
samarytańskie zdrady ołtarzy na nic, gdy słowiańskość
nad sobą się lituje
ze słów w deltach wyszedłem przecież
ku wyżynom zdrad wszech otaczającym, i cóż?
na wyżynach imć pani śmierć wśród róż!
nie wsadziłem jej niemo na swoją oślicę
ani na T-34 Rudy,
nie opłaciłem karczmarza, by
ją pielęgnował na Kremlu lub w Berlinie
wziąłem hebrajską, raczej aramejską kosę
i jak przybysz nierozumiejący fraz ściąłem jej głowę
i oto cisza zakwitła oliwkowa wśród świata piramid
na cmentarzach toposu
żywych jak nigdy winnice przejętego pankosmosu,
tak ja pansłowiański z płomieniem wolności w ręku
lubiany tylko, tam gdzie pieprz rośnie
*Płaćcie za bajek rewolucje*
Zemsta pierwsza i druga komediowej postaci z bajek
to nawet nie była ulewa odwetów lecz żarty
zamierzchłe jej kompleksy śmiechów jednak nie warte
datowane na późny wiek siedemnasty
już wtedy postać owa knuła z wartości prześmiewcze kwestie
w rolach obrazoburczych jak oka mrugnięcie,
gdy autor ówczesny jej bajki
w pończochach i pantalonach w paski chodził,
a nawet w perukach pancernych jak kaski
kpina ukryta z prawd to inteligencja świata – dowodził
Zemsta komediantów odwiecznych
uknuta była w wątku antycznego nobilitującego mitu
tak, jak dzisiaj mówi się – Troi odwieczny wróg,
tak uiszcza się opłaty za odnośniki epopei,
niebędącej niczym innym, jak tylko kłamstwem
wykreowanego nagiego bohatera, jawnym
oświeconego opata opiaty, jak owe opłaty,
odbierać trzeba jednakowoż u wejścia w mit
czytelnicy dwudziesto pierwszo wieczni, czytając robotów bajki,
płaćcie za rewolucje odnowicieli ówczesności w teraźniejszości bzdur
nawet za rewolucje przyszłych marzeń skrajnych dominantów
bez skrupułów wizji i natchnień wyobraźni bogów fikcji
taperów słów nieruchomych głów w skały wbitych,
w tym tych wyjętych z głów toporem powagi:
nie przebaczamy prawdy
*Ikony porównania*
Nie tylko Montparnasse, ale Kraków w okolicach dworca
nie tylko Montserrat, ale Kalwaria w okolicach Wadowic
są twoje
takie porównania są trafne
zestawienia miłosne pełne sztuk, akuratne
zespolenia piękna, jako takiego, pojedynczego
z narodowym postrzeganiem, słuszne
jak Ambrożego, Ireneusza, Franciszka myśli złote
wszechmiejscowe wszechczasowe wszechobecne
nie pamiętaj, ale trwaj
nie zachęcaj, ale bądź
w.. powszechne
trud historii tworzenia piękna jest
równy trudowi jego odkrywania
po wiekach, prawie
skoro ruch pędzlem jest równy
ruchowi piórem gęsim, zawsze
– nie, więc enter amen
zakończy poszukiwania wyrazu na Antypodach
i ukróci swawolę gdybania
o krańcach Wszechświata słowa
w kształcie ikony
porównania prawdy
*Nagła cisza zdrady*
Różowe papierowe wstążeczki
wijące się jak padalce nagłej ciszy zdrady
na pomarańczowym tle godności spokoju
ponad błękitnym blatem łąki
jakby wymyślonej przez dziecko autystyczne
gwiazdeczki białe konfetti pokory spadające
w purpurę swojego rozeznania
lotu zawsze beznamiętnie materialnego
ponad zielonym obrusem
magmowego napięcia sumienia
wertującego wciąż tęczowe byliny zaszłości jesiennej
na tle wstającego księżyca pluch i zmór
ze ściany srebrnej od sufitu po podłogę
niekryjącą gobelinem głębi niesnaski już
jako w szarości mrowień żalu tkwi
od czasów nadętości językowego błędu
błędu synonimu pogardy
to kołacz nierealnej podzielnej palety
– przepraszam teraz i tu
*Skonfundowany*
Skonfundowany stetoskopowy detektor
i emiter stroboskopowy nagłości w sekundach
w kącie szuflady życia czeka na napraw przemiany
w nawykach biegłych w lat oddanych postępach
niknie jak sonda opuszczająca zmroku galaktykę
w zaciszu ponad łomotem dni przekuwających lęki
jak dzwony w ciałach otwartych milknące
słońc obce elokwencje w zwrotach zbyt powolnych zachodzące
doktorów pocztowców obce nieodebrane awiza
służy zagładzie głów kosmicznych zamkniętych jak szuflady serc
skonfundowany przez żyjącego niestałe ja
*Natężenie hałasu*
Natężeni hałasu w lukratywnych przyczółkach namiętności
było zbyt duże,
to wiedziała ona i skręciła wzmacniacz
siły odśrodkowe w subiektywnych
trochę zbyt ekskluzywnych czułościach
eksplodowały w formie strukturalnych brył magmy
skrywanych pocałunków ujawnionych
i skończyło się jak się skończyło
podwórkowa parada wyrzutów własnych jej krągłości
i jego sumienia skończoności
przeszła przez podwórza powojennych ruin
gitary użyte zamiast karabinów maszynowych
ucichły i nie wybrzmiał hymn galaktyki
tej miłości, do której mieli dotrzeć
pozostało dziecko Voodoo – ich wspólny pobyt na Balearach opętany
i co się okazało, hałas zmysłów był powodem strachu,
lecz nie epidemii strachu
strach w silniku odrzutowca spłonął
metalowy akrobatyczny jej odrzutowiec?
tak, ten sam! och, rozmowy
– tak, spadł w ciszy postmiłości przed blokiem
*Wytyczne skierowane do somnambulistów*
Wytyczne skierowane do somnambulistów
w zakresie sposobu erupcji samoświadomości zła
nie będą efektywne
tak, jak presja na gwałtowne odrealnienie snów
w kołach zbliżonych do wyznawców kwadratur kół,
kół muzycznych w kolorach pór,
nie będzie oddziaływań skutecznych dla lukrowanych głów
wytyczne dróg prostych zmienią się
w pustowyrazy pustosłów pustogłów
w pustostanach po aquawyparkach medialnych oligarchów nocy
a dzień zeswatany z możnowładztwem duchowej niemocy
zarobi na swoje fantazje w nocy
też, dzień zeswatany z możnowładztwem
zarobi przemowami w lodówkach na swoje świetlne fantazje!
i ktoś za dnia rozkaże.. precz – folie zła, ha ha ha
ze studni życzeń biedaka
wytyczne przepompowane do cna
*Dekapitacja*
Smutno mi Boże,
uchwyciłem właśnie nienawiści topór lecący przez świat
zatrzymałem go nad własną głową
i wbiłem z mocą
w pień ściętej brzozy, czerniejący przede mną
przerąbałem na wylot kamień na niej leżący
przeciąłem jak hubę
z pnia wypływały soki
jak woda
z kamienia popłynęła krew
jak z poranionego ciała
smutno mi Boże,
wypłakany ze świata grzech
tylko jak łza jest
to jeszcze nie przeszłości dekapitacja przecież
(a krew?)
*Dzieje inercji sukcesywnej*
Skuteczne niezdeterminowane niczym
wklęsłe działania machin zużytych w bojach o głowy z brązu
wybrzuszają dziś nieskutecznymi ejakulacjami,
ku nieforemnym murom depresji
w alegoriach żelaza sztuce obronnej służąc
istne manewry zaczepno-obronne kotłujących się pragnień
ludzi powstałych z kamieni łupanych
zwanych fortecznymi wolności owocami delt aluwialnych
pragnących determinacji myśli kosmiczno-informatycznych,
które lądują na planetach bezideowych
i w ciszy wymiotują dziejami inercji sukcesywnej
miotając słabowite głowy z brązu z gór Prometeusza
ku dolinom żyznym jak miłość, która ich wiodła
mimo plag do postępu źródła
*Kustosz znudzonych dni*
Kustosz tych znudzonych dni
pracę twórczą zamyśla
sam rzeźbić zaczyna w czymś plastycznym jak myśl
tak na początek, szepcze do siebie
kustosz dni umykających z ogonem podwiniętym
tworzyć zaczyna dzieło własne
rylcem, dłutem pogłębia rowki w eskapicznie nakreślonym
westgraficznym projekcie ornamentalnym własnego cienia
kustosz dni policzonych pomiędzy zaginione
nagle odkrywa w sobie pragnienie ponownego ich zaistnienia
w brzaskach, blaskach i nieprzewidzianie rozgrzanych
wsamopołudniach dni jak szczwany lis umykających
rzeźbi zapamiętale w czymś bardzo plastycznym
czymś, co samo wpadło mu w ręce
rzeźbi w wenie z laku i nadziei
w wenie ziem i słońc rzadkich
niespodziewanie przydatnej
*Uniki logiczne*
Platona rozbieżności demokratyczne w ciągle nadmuchiwanych czasach,
które pęcznieją od lat tysięcy, i pęcznieją, i pęcznieją,
kiedyż staną się wielką bańką mydlaną w tęczy?
– są cytowanymi przez polityków unikami logicznymi,
czyżby dezyderatami lajkoników, smoków, marionetek,
i temu podobnych matrioszek Stalina,
zabawek umierających dzieci na Atlantydach?
– a rozbieżności, jeżeli chodzi o dobro mogą być obrazoburcze
od Platona do Kanta.. i dalej, dalej,
filozofowie są na usługach imperiów światła,
co patroszą ich jak matrioszki w przedszkolach dorosłych figur
albo szklane kule ze sztucznym śniegiem opadającym na chmur drapacze
w ogródkach przedmieść i siołach ojczyźnianych – dziwne
dlatego ojciec mój powtarzał XIX-wieczny slogan reklamowy rewolucji,
na bazie rozumu – „filozof z morskiej pianki, on ci”
na bazie filozofów – stróż pilnuje składowiska złomowanych ciężarówek wojen
były i są to ciężarówki – do przewożenia pianki udawań i mrugnięć okiem
no i czasem neoplatońskich rozbieżności, które są kolorowymi balonikami
maszerujących z Moskwy do Paryża ze śpiewem kolejnych Międzynarodówek
– u celu ich właśnie to: „sorry,.. że potrząsnąłem milionami”,
… „że się rozsypały ich serca jak zigguraty Sumerów”
po wybuchu XX-wiecznej bomby atomowej..
za, a nawet przeciw… wysuszone idee
*Dwa noże w plecach*
W plecach dwa noże, skołatane życie – mówisz,
czyż nie?
no, dobrze, skołatane życie wbija nóż pamięci
apokalipsa twoich wypowiedzi, a może
odsłuchanych debat o wolności i dobrobycie sen
(bez odpowiedzialności – w TV i w Internecie)
skołatane życie boli jak nóż wbity w serce – mówisz,
czyż nie?
a ty masz aż dwa noże w plecach
nie odwracaj się tyłem do przyjaciela – śpiewało walijskie Budgie
i dwaj jeźdźcy nadjechali – spuentował Dylan Noblista
a dwaj w Biblii pozostali – pamiętasz
pamiętasz, tak – w latach 70-tych, tych latach
przyjaciel jest powodem śmierci (przyjaciel życia zbytni)
życia wychwalanego zbytnio
życie jest przereklamowane – tako rzecze Putinista (siegodnia)
i wbija nóż, wbija ostatnich na pal, śmierci jest powodem –
medialnej – no, niech tam
przyjaciel jest powodem choćby alienacji
przyjaciel głosuje za wykluczeniem, odrzuceniem, eliminacją, anihilacją,.. (– ciebie)
przyjaciel, a może brat, a może świat ich, nie twój
braterskie życie skołatane, jeden nóż
– a drugi?, a może drugi nóż to jednak chwalebna śmierć
nie pokładaj ufności w życiu.. – na wizji, na fonii
pokładaj ufność w życiu.. a priori
– ukrytym przed przyjaciółmi… sztuk walki
*Paradise*
Zmurszałe poniekąd są już te nieokiełznane wypowiedzi,
jakby sprzed lat burz buntu i powiewu dusz bezkresowości
deszcz zrobił swoje
nie wnikniesz w sens i składnię tego,
nie do sedna obrazkowego, roślinnego, figuratywnego,
co było jądrem ludzkości jest ciemnością cywilizacji,
deszcz ciągle pada symboli pustyni,
a rozchwiane beznadzieje w oceanie są tych przemów
i gestykulacji wściekle nieorganicznych
nie schronisz się w kopule palców
złożonych kiedyś w półkule serca,
kopuła ma dzisiaj znaczenie inne, na ulicach,
na placach, na wiecach przeklętych
rzucono wiele słów na wiatr, wiatr wwiał je do wojen komody
wiatr przemian, wiatr, co przemija, przemielił,
sproszkował nas po kres cnoty,
choć w ideach stwardniałe księżycowo-atomowych
przekaz zmurszał generacji rustykalnie festiwalowych luminarzy
krzyknij do idących aleją z pieśnią na ustach:
wolność wól, wieczność ciał, myśl, Ave Satanas Paradise –
zatrzymajcie się..
– teraz to już nie jest ha, ha, hi, hippie happening,
to złocony głaz, to piramid zawartość, echo okrzyków mumii
– Oo-oo-oo, oo-oo-oo, oo-oo-oo
*Wiatr od Ur*
Makroaluwialne mediany niedoinformowanych prekolumbijskich amonitów
determinują odbiory prehistorii w skorupach niemedialnych hominidów
efektem niskich ferroidiomalnych pozłacanych uzewnętrznień internetowych słów
w antracytach komórek zastałych są pływy amerykańskich uniesień
powodujące zamykanie niejakich trombocytów
na jakiś czas nietrwały w przekaźnikach starej epoki
zwanej przez astrologów wewnętrznymi podszeptami
gwiazdozbiorów zaklętych w deltach pierwotnych funkcji
takich jak instynkty numizmatycznych Europejczyków
makroaluwialnej woli zdeterminowanych amonitów nie znano dopóki
nie powiał ciepły wiatr odnowy osuszający wilgotną glinę w Ur
*Kometa uczucia*
To nic, że czarny skrawek nieba
tak wbija się w twoje złociste spojrzenia
nie odwracaj oczu, nie przecieraj ich
niech źrenice nabiorą barwy permanentnej prawdy
ukrytej we Wszechświecie tam jak błysk
będą się kumulować skołatane gwiazd epizody,
kumulować w jedną czystą opowieść dusz,
scenariusz filmu nadziei dla zgorzkniałych domowników Hiberny
zamkniętych w niekończącej się kopule zmierzchu
bez wyobrażeń zbuntowanych zórz,
bez smutku dla egzystencji ekliptyk mateczników,
bez wpływów księżyca dla oblewających serca pogańskich mórz
oczy niech wypełnią się jak studnia burz
otchłanią czystych pragnień, która nie kłamie, gdyż
czekaniem na nie wypełnia czas, a czas prawdy nastanie
film życia się wyświetli, gdy nadleci pierwsze kruche uczucie,
pierwsza kometa uczucia
*Ona*
Stworzyłeś ją z niczego
nie było jej we wnętrzu dzisiejszego jestestwa
znakiem nie była ani całopaleniem przyszłych cywilizacji
była przechodniem między aniołami
postępu niewidzialnym tchnieniem
ciszą ani próżnią nie była wszechświata
złudną raczej nutą
akordów oktaw arii akordów
brzmień gwiezdnych wiatrów
ciszą siebie nawet nie była
więc stworzyłeś ją z niczego z sielskich zórz
w wyobraźni tłumów ostatnich na Moria
wyobraźnia bytem nie bywa
a ona stała się nim
więc odkupieniem nie będzie
zew miłości zawiedzionej w dumie
lecz ponad gwiazdami pokorna sama ona zakochana
torturowana uwięziona na zawsze w niej
*Ekspresja nadrealna*
Skromne odyseje ekspresji nadrealnej
w jazgocie uczuć niesłyszalne a nośne
i obładowane treścią intymnych dźwięków
o znaczeniu kosmicznym dla atmosfery uczuć w galeriach tęsknot
w licznych kołtunach noblistów, w koronie jedynego cezaro-cara,
rytuału krokach ukryte jak nieznane, nieoczekiwane znaczenia
wyrwać się niemogące ekspresje
lotni mistrzowie znośności brodzą w błocku oczekiwań władz tego świata
a władze tego świata zanurzone
w oczekiwań niejasnych, niekolorowych marzeń – toną
maszyny klekocą, te z lat sześćdziesiątych szalonych zbyt
i buczy coś, jakby nadlatujące bombowce
z ichnich nostalgii wylatujące ku dżunglom niepocieszonych wściekłości
z trudem maskowanych przy sztalugach powszechnych irracjonalności
ustawionych na alejach metropolii, które zapadają się w nas
sztalugi stoją na resztkach asfaltu nad przepaściami
a my ekspresyjnie machamy warkoczami
choć są to warkocze komet nie wiemy,
czy coś z tego wyniknie dla nieastrologicznej już populacji?
*Solarnie solidarnie*
Historyczne i bursztynowe nadzieje
spełniały się w coraz wyrazistszej wierze
tak mocnej jak czerwień
tulipanów pod Arnhem i maków pod Monte Cassino
kto był Polakiem (choć raz), ten wie, o czym piszę
kto nie był, zapewne jest zszokowany kolorystyką (ową)
strój historyczny strzelca jest ważny dla wywodu szlaku
równie ważny, jak anturaż i multiplikowany krajobraz duszny (Samosierry)
tak więc, o nadziejach pisać można głodnym będąc (jedynie) czegoś
i z zziębniętym jak noworodek dziś a Norwid latoś
o nadziejach pisać można w grudniu w stanie wojennym permanentnym
i w euforiach objawionych maja i sierpnia i kwiatów na bramach ich
a ja piszę o nadziejach minionych dzisiaj pacyfistycznie ekstremalny,
jako malarz batalista warszawsko nie poukładany,
imiennik, dzwonnik, kołodziej czasu, obecny
gdy Ewa otrzymała nadzieję w Ablu wszystko stało się jasne
gdy wam jej brakuje znaczy, że
błądzicie w ciemności własnej lecz obcej bitewnie
niepoukładani w pokojowym układzie własnym solarnie solidarnie
*Szyszynki instynktu*
Lotne imperia używające stacji kosmicznych stacjonarnych komicznie
są dzisiaj tu a jutro tam, gdzie pieprz i wanilia
imperia są z naturą w konflikcie,
choć stroją się w szatki zielone, udając morświny i glony –
polityczne Persefony
obiegają świat z kłamstwem dwu, wielojęzycznym
wielorękich diw sziw, rzeźbionym komórkami nieludzkimi,
jak dłutami diabła Boruty
w duszach indywidualnych pozbawionych twarzy osobniczej
jak radary i słoneczne baterie rozwinięte w kształcie kwiatu lotosu
ustawionych czule na propagandę żałobnie
nieokiełznanych przekazów szyszynek instynktu
*Mniemania ego*
Mniemania ego
mieniące się w słońcu przemówień przywódcy,
nieobliczalnego acz ukrytego snów ludzkich skrytobójcy
w szarych strefach demokratycznej ery pokutującego
za grzechy skromności człowieka, skarabeusza ciszy bezwolnej piramidy
lochów umysłowych nieokrzesany i-luminarz zachwycony spazmem jego
ze szczytu zigguratu kłamstw odpowiada okrzykiem wabiącym wolne światło
dla idei zmieniających się szybko
w anty idee – własne.
Mniemania ego
mieniące się iskrami z popiołów zapatrywań na rolę przywódcy,
testu mnogości poddaństw w myślach rozróżnianych,
są jak szczepionki z konglomeratami niewoli błędnie aplikowane,
gorączką kłamstwa leczące prawdy,
niewoli bezświetlnej nieprzezwyciężalnej
w słońcu odbijającym światło – własne,
odbite już raz od księżyca: ja najbardziej pierwotne.
*Światowe Prządki*
Światowe Prządki, Światowe Erynie
wszystko, co obce stoi na polskiej granicy kamieniem zdecydowaniem
przybiegły na szczudłach bocianich, przywędrowały z nielitościwych krajów
jak drozdy i gołębie wędrowne śródziemnomorskie na fali wolności wiatraków strachów
Polacy, jacyż oni zdziwieni, jacyż zdezorientowani, z siół, osad uchodźczy
wybierają bezpieczne zakątki w sobie, a potem wybierają ich potwory
wybierają grzech ugryzionych jabłek w smartfonach pierworodnych
ostateczny/nieostateczny post, profil, strona, byle polubiona
a potem Polacy, jacyż rozentuzjazmowani każdą perłą rzuconą przed wieprze,
wybierają się w drogę za cyrkowymi feniksami i czerwonymi pingwinami
po zatrutą rybę Jakucji w europejskiej konserwie strawności
Erynie szczerzą kły na granicach, Prządki odrzykońskiej zemsty
telewizja jest ich pełna, tak jak gadających o karze głów w KE
Internet też, w skośnym, lewitująco tępym Tik-Toku
to uśmiechy, to wolności maski, to makijaże naszych snów
– maszkarony skażonych sumień
kły, gęby, celebry tek, paznokcie, cele Brytów, Scytów rzygacze
prowadzących z zagranicy towarzyszy oficerów poruszające tatuaże
byliśmy młodzi – stwierdzają rodacy dzieciobójczy – wybaczmy wszystkim, wpuśćmy je
Prządki, Ariadny, Hestie.. a.. to prawdziwe anioły Syberii – krzyczy reszta
one Erynie zostaną unicestwione – to sny, to sny, to mity, przesądy, wyrzuty
i Prządek nie ma – to hologramy, to wizje, to po unicestwionych pył podświetlony
granice zmienić, granice znieść wszelkie – program już jest bez zemst i kar
wypełnimy nim nasz firmament głów a sobą-kometą jego treść
Erynie łamią już szlaban graniczny kruchy żal
orkiestra gra hymn jak Odę do Hybris
Polacy podnoszą kurtynę nowo dziejów –
wolność, wolność, gaża, gaża.. za .. wojny swąd
*W kawiarni galaktycznej wilczycy*
Kosmiczne mega trendy w klubokawiarni galaktycznej wilczycy,
ty jeden ostoisz się nie podrygując na płaskowyżu Orionid,
pod cieniem bliższych Okeanid wytrwasz niemodny
strusiowe cele primadonn spiralnych katastrof
w dumnych przyzwyczajeniach mgławic
są teraz dla szczerych wymiarów okrutnie tendencyjne,
w swych celebryckich pozorów urojeniach,
jedności nieokiełznane w naiwnościach odwołalne
stój, wytrzymaj, kiedyś te kamienie z papier mache
przestaną lecieć na ciebie,
to dusza stanie się lawiną dla pragnień,
które z kosmicznych staną się mikrokomórkowe
jak w skali pentatonicznie ludzkiej nuty,
dźwięki w pasażach akordów snów wyrwanych
z ogrodów wyobraźni i rajskich czarnych dziur,
w galaktykach prawd sierpniowych ciał
stój, pokaż nieumalowaną kometami sław twarz
i prawdziwej odwieczności kreatywnej kły
*Spowiedź u Anny*
Zmuszony zostałem do ekspiacji przez Słowackiego
krzyknął z pomnika – tusz
i zaśpiewał basem polski hymn z XVII wieku
około północy przewróciła się beczka dziegciu
wtedy, gdy Słowacki śpiewał już nietypowo, falsetem
wichry historii od kolumn sejmowych i Sejn nad Marychą
wywiały w pole ducha Niniwy w popiele
duch przeleciał nad moją głową z brązu
na Krakowskim Przedmieściu stado wron z Jodłowej Puszczy
wtórowało wiatrowi krakaniem
kolumny już maszerowały, gdy
gramoliłem się, złażąc z pomnikowego cokołu,
szukając nogą podparcia, trafiłem w końcu na tablicę Mikołaja,
znów przytwierdzoną na szczęście
uznałem: skoro naród kłamie, ja
pójdę do spowiedzi zań do Anny –
szczerze wyznam, że jestem miłośnikiem światowej muzyki idei
i wszystko inne, co jest prawdą o mnie,
skrzywdzonym poecie i filareckim, acz grzesznym narodzie
od Sejn przylecą w końcu wtórne pomruki wzruszonych potęg,
jak łoskot zwalanych Samsona ramieniem kolumn w Gazie
gorszące wrony odlecą na południe,
znikną w sieciach na południowym antycznym Zachodzie,
po lekkim skręcie nad symbolicznym Wawelem
przetrę oczy, rozgrzeszony
przetrę szlak, na czele rozgrzeszonych
przetrę szlak, ku dumie ducha niedorozumianego
Słowacki wciąż śpiewać będzie zadośćuczynienie u Anny w kruchcie
tak Armagedon pleśni nie pojawi się razem z Apokalipsą Hedonii
i nie obali kolumn ducha z powstań granitu
na szlaku się śpiewa, a śpiew wieszczy jest jak mleko i miód
z Sejn do Megiddo – tusz
*Alternatywnych koniunkcji zgubny przypadek*
Alternatywnych koniunkcji zgubny przypadek
jest jak element brakujący w niszy
teologicznych poszukiwań wątpiących w wolę,
a wola jest miejscem wykluczającym przypadek,
osowiała, choć nadęta, wciąż wola cichociemnych filozofów
jesteśmy anachronicznym dziwolągiem natury, jeżeli tylko
zamiast antenatów postanowień wstawimy wolę, która mówi – nie ja
– nieuciszoną rozkazem z niemych gwiazd,
a wola mówi: alternatywa to świat,
a świat z chmur pada jak: zjednoczeń wszelkich koniunkcja
i zatapia w odmętach wolę poszukiwaczy dna
miejmy oceanów całość przed oczami,
ale jak puzzle kropel złożoną z wól,
które są rydwanami fal zwycięstw
nad wykluczeń złych przypadkami

*Coś i nic, noc i świt*
Jaśnieje nad nami w marszu wszechobraz świtu,
miłosnego nocy pogromu i jej nestoriańskiego mitu
jedni nazywają go Damoklesa mieczem
inni nieuchronnym włosa zerwaniem
my trzymamy w rękach otwartą Biblię Postępu
a tamci sięgają po tarcze hialitowych oczu zamkniętych na głucho
my nazywamy świt świtem, światło światłem a grzmot grzmotem
wiedzący niewidzący to tamci, znów oni, nazywają go tępym młotem
wpatrzeni w swój zmętniały strach w sobie bez roli na scenie
ale jutrzenka zagląda w oczy już nie chatynek i całych egalitarnych siół
ale jutrzenka zagląda już w oczy hut, smartfonów i elektrycznych aut
piorun życia nie jest mieczem Damoklesa wyłącznie, lecz też prawdy włosem
on spada wciąż i wciąż na embrionalną noc
– mówimy: ale taki piorun ma moc
kruszenia niewidzialnych słońc,
noc nie istnieje jak zło, nie jednoczy coś i nic,
chociaż z jej próżni wyłania się dobra świt
*Pralód*
Szpilki sosny wakacji wspólnych dodajesz do siebie
nie matematycznie
szpilki pachnące żywicą lodowcowych tysiącleci
ciemnozielone, kłujące jak iron maiden na żywo
ośrodek centralnego odczuwania nakłóć
zmieniał się w samą dźwięku świadomość jak nóż
i choćbyś szedł z muzyką jak Orfeusz
przez te wieki i te odległości ducha
wypływającego z pra pra pralodu
nie odwrócisz odczuwania ciepła
nie zmienisz przeszycia istotą materii obcej
w przeniknięcia twoich emocji dreszczu
nawet w myślach, które są tylko białą pustynią już
zapomnianych w przyszłości nadziei nie zmienisz
na wierne jej serce zastygłe bursztynie twych łez
pieszczone dzisiaj w twoich gładkich dłoniach
jak w satynowych rękawiczkach
*Splendor legionów*
Splendor z mgły, dla mgły, we mgle, nad mgłą i pełnią
splendor, czaszka biała w szponach sowy
splendor wieków wojen,
owinięte w gazetę codzienną ludzkie życie,
jednak jego splendor w czasie owiany nieoznaczoności mgłą
idźcie tam – krzyczą wodzowie do legionów
stójmy tu – krzyczą legiony do wodzów
mija czas na ścianie napisów, gazet-hieroglifów,
mija czas mgły, ludzkiej potęgi
z tysiąca tysięcy los szary wyjęty, z pomiędzy pieniędzy,
z pomiędzy kaźni – są ich miliony, miliony szponów, miliony otchłani
dziwadła odwinięte z gazet w perłach naszyjnikach,
w złotych diademach kłamstw, kolczykach propagand czaszki białe
wiejadło w uzurpatorów rękach
splendor w rękach demiurgów czasów wspomnianych
upadłego na zawsze wiek człowieka złoty
mija splendor legionów z mgły
*Z konieczności*
Z konieczności dzielą nas oczy
oczy są dzielne jak kot uroczy
kłóciliśmy się w tańcu letnim
puszystym jak dzień dmuchawca
ty z widokiem na morze,
a ja jak zwykle bez żadnych widoków wygnańca
może zatańczymy się do cna w tym elit kurorcie
wtedy dziewczyny Prousta nic mnie już nie będą obchodzić
twoje oczy wypiją to morze, na które patrzą od lat
zanurzone w moich beznamiętnych kocich snach
patrz tam, to mój żagiel nurza się w odmęt
i znów zmartwychwstaje,
jak te panoramy gasnące na zachodzie,
jak taniec w nas, taniec w szarych, szarych nas
dzielą nas oczy nocy, a łączą oczy dnia
odsłoń jeszcze raz firanki powiek jednym ruchem myśli
mojej myśli o twojej miłości – konieczności
*Powstanie z kanap*
Idę aleją stonowanych pieśni komunistów
wszyscy wieszczowie wygnańców kanap idą za mną
niosą sztandary od manifestów, epopei i dramatów, od bied i wiar
idziemy wieszcząc aleją stonowanych pieśni Wajdelotów Tweetów
kierując się ku urnom, murom, bramom obronnych miast
skazanych przez wieki złote na walkę z barbarzyńcami z gór zawsze
najazdy epikureików skrajnych są oczywistym zaskoczeniem wygód średnich
– wieszczowie dobrze to wiedzą selfiąc
każdy ma przebudzenia kuszę i strzałę jedynie, dwa w jednym – jak smartfon
jedną strzałę z diamentowym grotem wykutym
w jaskiniach królów plemiennych central
i tyle, nie dla obrony, lecz przestrogi
nasza grupa polubionych wygląda jak zespół metalowy hardcore
– na torach tramwajowych w czasie sesji zdjęciowej
idziemy wśród barbakanów, wież, blank, bron
i panoram bitewnych 3D w ulic tle
aleja stonowanych pieśni kończy się mocnym tweetem, obscenicznym wręcz
i wychodzimy poza mury miasta
wieszczowie wygnańców kanap, w tym ja
zdejmujemy maski, wypuszczają strzały w górę z kusz
ja zdejmuję skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami miedzianymi jak dach z blach
zzuwam glany razem z kolorowymi onucami progresji
powiewają wciąż sztandary od manifestów, epopei i dramatów
poza murami miasta nieujarzmionego, zdobywanego i niszczonego
wchodzimy powoli do czerwonej rzeki na chrzest, chrzest pokoju, pokoju rzecz
wiatr gra na organach rudych chmur, gór, burz, zmienionych dusz
szorstkie akordy spadają na umęczoną żółtą ziemię sierpów i mikroblagowania klisz
anioł wirtualny unosi hologitarę, gdy wieszczowie odkładają kołczany
obok leży stos bezużytecznych kusz, gdy wchodzimy
do prawdziwej antyspołecznej klatki
po spożyciu sztuki jak zagadek antyczne smoki
*Dalila w snach*
Czyżbym znowu musiał określać ten stan?
od zapachu spalonego wawrzynu po migotanie powieki
dźwięku w jaskółczym gnieździe
mikrofalowej ułudy strachu nigdy nie odnalezionego w rozterce
okrzyk zawiedzionej drużyny piłkarskiej
i odzew zmęczonej kompanii reprezentacyjnej
zgrzyt fałszywego klucza w zamku skarbca
alert prezydenta wszelkich zagrożeń:
w spojrzeniach nieokiełznanych ona może być twoja
ona nie będzie twoja w czułości, ona dla ciebie nie istnieje w szeptach
ona jest poza czasem – dotyków twoich,
ale kaprys zły istnieje jej, to ty
ponad zwierzchnością śmierci rozpamiętywany smutek w snach
gest odwróconej gwałtownie głowy i spazm: Dalila?
*Zbędny czas*
Znajdź mi ten czas, kochana
w twojej torebce i w ogóle
to stwórcze porzekadło stwarzające nas
zajrzyj do torebki, kochanie, co jest jak Wszechświat
znajdź mi nadąsany czas rozbudzający w mgłach
tak, w twojej torebce kosmetycznego bytu niebytu.
Zaniechaliśmy (a szkoda) tych taktycznych
fotowoltaicznych poszukiwań w niej jedności specjału nocy
i zgubiliśmy światło, przestrzeń i czas, a w nim,
twoją wszechwieczną torebkę
ciągle w niej szukałaś siebie, może odnajdziesz mnie
choćby bez przywołania, po omacku
teraz, gdy w ciszy mówię już tylko sam do siebie.
Znajdź mi czas miłości, który runął w przepaście
tuszy, szminek i kluczy do pomadek, lusterek, lakierów,
któż wie czego, no i hałasu natrętnych gadżetów słów
znajdź mi w tej otchłani zbędny czas.
*Mądrość*
Stworzenie świata to przy niej szczegół nieistotny
stworzenie świata materialnego bynajmniej
przy niej starożytność przechodzi w dosłowność jutra
płacz w dobro duszy a dusza w istotę łzy
ona jest piedestałem wieczności
nie jest to odkrycie stworzonych, to oczywistość świata a priori
przyroda jest zniczem, płomieniem, w którym spala się niewiedza
a wiedza zamysłem energii wydobywającej dźwięki, zapachy, muśnięcia
z niebytu poruczonych, by zeznawać w obronie bytu,
tych stojących przed majestatem miłości
stworzony świat już się nie stwarza, choć emanuje, pulsuje i drga
o ona tak, wciąż
– gdy spotkasz to rozdwojenie w sobie – bądź
*Dni prześnione*
Koralowa płyta tektoniczna
przesuwa się w swej niepowtarzalności
nasuwa się na moje oczy jak powieka nieskończoności
tkwiącej we mnie natury
oczy drżą jak włosy podczas jazdy na rowerze z góry
oczy widzą jeszcze pomarańczowiejące Antypody
myśli w mojej erupcji jawajskiej nieustanności ruchu
choć są nocne, jak tylko może być noc w Nowym Jorku
czarne technologicznie jak wygaszona stacja smoczego metra
koral dominuje w śnie, który przychodzi
wnikając w tęczówek brzask
zagłada biało-czarnego dnia postępuje od dna
moje dziecięce wspomnienia wypływają jak manty
wczorajsze uprzedzenia i nienawiści stadne lewitują w koronkach
zatopionej dawno rafy bólu
koralowe dni prześnione wstrząsają mną przed ocknieniem tuż
*Skok*
Możecie się śmiać z Konstantyna, że
czekał do chwili życia ostatniej
żeby się ochrzcić i chrztem siebie i Rzym z pogaństwa wyplątać
możecie mówić – rozgrzeszony kabotyn
ale 313 rok jest rokiem, w którym
ludzkość uczyniła gigantyczny skok
w kierunku nieba bytu realnego a poprowadził ją on.
Możecie się śmiać z Nixona, że
zaplątał się w wyjaśnieniach afery i zeznaniach
jak we włóczkę bezmyślnie kot
możecie mówić – stanu kabotyn
ale 1969 rok jest rokiem misji Apollo 11, w którym
ludzkość uczyniła gigantyczny skok
w kierunku planet i gwiazd a poprowadził ją on.
Możecie się śmiać z Kaczyńskiego bez auta i konta,
że we włóczce europejskiej polityki się całkiem zaplątał
jak wyemancypowany kot jego
możecie mówić – polski kabotyn
ale 2020 rok… to ponad przepaścią kryzysów i katastrof skok
to za nim poszła Europa, gdy zamarzła ropa
i ożyła zorzami o sobie gorzkich prawd
na jakiś czas
*Hordy wspomnień*
Hordy w medytacji nie znikają, lecz jak komary
objawiają się nad jeziorem w świetle umęczonej latarni
hordy w medytacjach pojawiają się jak ćmy,
nad morzem w świetle latarni gasnącej nagle
hordy w medytacji pędzą wciąż w ciemności
za uciekającym do błyskawicy światłem
hordy wspomnień czarno-niebieskich burz,
które utraciły barwy zórz
hordy znak potopu wód
nie do uniknięcia konfrontacja w ciemnościach epoki
jak jeźdźcy Apokalipsy
hordy dzikich wspomnień kąsają do krwi
*Wskrzeszanie muzyki myśli*
Jestem tym, który wskrzesza nuty
pogrzebane żywcem we włosach
z mgieł wychodzę porannych tamże zamrożonych
we włosach ciemnych jak oddalone od Ziemi uczucia
odnajduję peregrynacje natchnionych wzruszeń
nieziemskie w czasie przenosin do galaktyk nie odludnych,
nie może być ciszy w nich
ja sprawię, że popłynie muzyka z próżni ciał,
z ciast i smaków zapakowanych w supernowe
i waty cukrowej włosów komet
ja sprawię, że usłyszą nieludzie muzykę inną
niż niemy rozbłysk pradawnych myśli
zmartwychwstałą na spotkanie oczu
jestem stworzeniem stworzonym w niestworzonych planet konserwatorium
jestem widzącym fale dźwiękowe w wodach płodowych zórz
i znikających świateł gwiazd równych mnie
ja wskrzeszę muzykę w sobie, bo włosy są moje, to pewne,
ale, kto wskrzesi mnie?
wskrzeszanie muzyki myśli to zaledwie cykl, akt i gest
kto wskrzesi mnie osobę panegiryczną niemą, jak?
*Subskrybowane niejasności nisz*
W trosce o suburbia neoplatońskich miast państw
wyrachowuję postępowanie ministra finansów odległości,
jego subskrybowane niejasności w ciszy ekonomicznych nisz,
jaka zapada niespodziewanie w propagandzie dla mniejszej ludności
w oddaleniu od kulturowych pełnych prosperity centralnych ułud
dniach poczwarczych pączkujących w sposób niesubordynowany w rządzie
burmistrzów wychwalających wieżowce rozgłośnych dzielni,
oględnie mówiąc pysznych i pustych
mnożonych w treści prostoty, jak sny o bogactwie ubogich
księgowych
*Alienacje wprostczłowiecze*
Zasymulowanie utopii wewnątrz ustroju,
może ustroju człowieczego, znajduje zadość
uczynienie w nagłym wyeksponowaniu
znośności losu
w trudzie epoki humanoidalnych struktur
egocentrycznego ciepła uczuć postczłowieczych
z uwagi na postępowania kręgowców
zamierzchłe, odkryte jednak
w epokach słusznych decyzji organów
uznanych za decydujące o celach maszyn,
które stworzono z niczego lub z błota
sugestii, symulacji, alienacji wprostczłowieczych
*Skonstruowany nie wprost proporcjonalnie*
Skonstruowany nie wprost proporcjonalnie,
do niewyszukanych agonalnych determinant pylonów Ziemi wewnętrznej,
dodać należy – pylonów końca i początku – dodany,
odnaleziony kilkakrotnie we wnętrzu wielkiej ryby
zwanej imperium lub mega polis każdej żertwy
gdzie słupy dymu jak pylony świata,
dodać należy – pylony końca i początku –
wyznaczyły w przeciwwagach przeciwwychylenia śródczasów
żywotności i uwiądu trwania,
dodać należy – prototrwania,
dla konstrukcji potopowych było to zbyt suche
tak, dla ciągłości funkcji rotora dobra i zła zbyt pochopnie za
i roz suszone
stworzenie żadne nie miało głosu, a koniec grzmiał,
więc niewypał
szkwał czkał, zakończył arką na górze
jak każdy
naprędce sklecony nie wprost proporcjonalnie
do kontynuacji
*Przeciwności czas*
Z niekłamaną, nieukrywaną i do tego niewybaczalną estymą,
zapałałem pożądaniem aczkolwiek pokornej wesołości
postplemiennej w czasie pokoju chwilowego,
w tej wojnie trój kobiet z trój mężczyznami,
wojnie o wodę poskromioną przeżycia
noszoną w małych buteleczkach na piersiach
ku górom bez szczytów białych zadąsania
ssaki te duże nie owadzie jednoludzkie obojnacze przyszły im w sukurs
stanęły obok wyzbyte zębów, muskułów i głów
a zemsta? – zapytał były premier męski polski – gdzie zemsta?
w estymie – odpowiedziały obojnacze ssaki
– wyłącznie w estymie nas junaków wód
Gilgamesz bóg stwierdził w piśmie – choć jestem schorowany,
ja wiekowy żołnierz fortuny i irygacji,
w bańce mydlanej skargi nie noszę irytacji
zamiast się szerzyć poezją powag, pałam wesołością na cudze szczęście,
bo nadchodzi czas płomieni w wierszy plemionach onych
zjednoczenia kobiet z solą tchu Wenus
a mężczyzn z Marsa z lądownikami ust
ja w tej chwili wytchnieniem jakby lodu
ugaszę strapienia powodzi słów
zapalając ostatnią sekwoję cywilizacji,
która jeszcze nie zniknęła w objęciach stokrotki słomianego grzechu
na wzór pala, sznura, pieca, które gaszą gliniany milczenia czar
wydmuchują z ust poranek duchowej wesołości
jak owieczka smocza Ananke rozszerzającej się w nieskończoność
jak nieetniczny nieetyczny przeciwności dualnych efemeryczny pokoju czas
*Zatrute jabłko wiosny*
Zew kwiatów na kolorowych łąkach pamięci
tej naturystycznej, ale prawie nie sprośnej
stoisz z nimi na środku pokoju
w tchnieniu zapachów raju
właśnie zrzuciłeś ubranie
podchodzisz do okna wiosny
smutny dzień nie może rozpocząć się
od radosnej przygody z naturą
więc wspominasz ją,
tą, która podała ci zatrute jabłko
sama je ugryzła pierwsza,
żeby się uwiarygodnić przed tobą
leży teraz w szklanej trumnie w stroju księżniczki
w koronie schizmy aureoli tęczowej
ty nie słyszysz jej oddechu
słyszysz za to zew kwiatów wokół
na jej ustach składasz pocałunek
pomimo wszystko czule
*Twoje klisze słońc*
Są zmutowane słońca twoje własne
jak niebotyczne antypody chaosu
w gusłach kwarków unurzane
na skrzydłach niesione wiatru,
który nazywany bywa schizofrenią gwiazd nagłej konieczności
po skumulowaniu kosmicznych odczuć
nastąpi zminimalizowanie wyniku kompilacji logik
z różnych stanów, etapów twojej epistolografii,
by zmutowane, już wspólne słońca jednak odnalazły
w reakcjach nie astrologicznych drogę do pulsarów naszości
w wysławianiu się embrionów matematycznych przeczuwań
w tobie twórcy klisz słońc
*Przyszłość odpowiedzi*
Jutro skrajny optymizm neutronowego obskuranta
plemienno-planetarnych wielkich gier
w girlandach koronkowych żabotów, koron złotych i pierścieni
pod, w i na obrazach władz
zniknie wraz z pierwszą burzą słoneczną lekceważeń praw
wywołaną powstaniem Sfinksa z kolan
jego satelickie odniesienie w kucaniu przed pytaniem
zostanie zrozumiane i zaakceptowane dla historii obrzydliwości,
co nie oznacza jednak, że dla przyszłości
tej, która nigdy nie będzie przyszłością przyjemności odpowiedzi
(tak, jak przyszłość z nożem w ręce biegającego po ulicach europejskich miast
uchodźcy z eksplozywnych części obecnie zmrożonego Czarnego Lądu)
*Głęboka purpura Tatr*
Ulica w ulicę, dom w dom,
drzwi w drzwi, serce w serce
Alicja w Alicję, dym w dym
stan skromności dwojga dziwi w drzwiach
dziwi nie dziwi, nie w nie
nie dziwi w objęciach,
ale już jest skromność w spojrzeniach
ale w ale, księżyc w księżyc,
Alicja w ramionach, w krainie cudów Gierka
na zewnątrz hala, pod halą przysłowia z libretta
aria na hali, Moniuszki akord nieostatni
Atma w Atmę, śnieg w śnieg, Alicja w krainie śniegu
skromny jak na styczeń partner
zabrzmiały organy oliwskie, a może kamieńskie
ogrom akordów Bacha, organ ogromów burzy
zagrzmiały, zabrzmiały, nabrzmiały skały
śpiący wojowie mrugnęli, drgnęli, runęli
oto ich skał twarze na Mount Rushman w Dakocie,
w Chochołowskiej, Kościeliskiej, Roztoki cisza lasów
głęboka purpura w skale w toruńskiej desie
twarz w twarz, oto ja w ja, oni w ja
kupujący płytę z grzmiącymi organami Hammonda
w klasie siódmej powszechnej (winylowej wolności – niedozwoloności)
na wakacjach (z duchami praojców)
w gotyku, gotyk w gotyk, pieśń w pieśń, Wisła w niej
skały prosto w oczy
Giewont to Kopernik (Kasprowy to nauczyciel od matematyki.. z LO)
a Rysy to ja i my
Gwiazda i Kuroń to Mnich i Kościelec
Regan to Świtoń, (Breżniew to Ciastoń)
król szybkości (autobus San) z Zakopanego do Torunia
pędzi ku wolności (jak kolejka wąskotorowa do Balnicy, jak wagonik na Szyndzielnię)
nie, nie był to lot szczura,
ale jaki będzie, gdy będziemy mieć 64 lata
wtedy my w my (oni w oni) my oni my oni
od Tatr od lat od Bałtyku od dziś
oko za oko, pięść za pięść
najwięksi z Polaków odmienni nie oni
*Kopalnie Saby*
Ona, jego była ponoć kochanką, konkubiną
ona, porodziła właściciela kopalń złota Saby
dzisiaj jej podobne w dżinsach chodzą
Etiopki po ulicach miast Zagłębia Saary
pysznią się innością i urodą Afryki jak ona na Syjonie
dzisiaj – dzieci Salomona w łańcuchach złotych
wydają wyroki nieskromne na nacje
nacje to zasobów frustracje z kopalń od Ruhry po Komi
trojańskie konie to ciała i głody
dzieci Królowej Saby to wyłącznie modelki
dzieci Kaina to sami bankierzy
dzieci Lenina łakome to kryptowalut wydobywcze platformy
jak zwał tak zwał
przyroda czeka na szkwał
spieczona ziemia czeka tsunami pogody
państw miast nie ominą tąpnięcia
zawał czeka narody
osobowości Dawida
praojca Jezusa
skromność na zawsze utracona?
pokora Lewiego utracona po zdobyciu korony
zmurszałe cedry Salomona
wciąż świecą jak neony w środku Europy
*Samo – samą*
W dniu rozkwitu myśli smoki nie latają
w dniach uwiądu wiary smoki nikną
smoki są niewierzące
demony rzeźbione w kamieniu formą
nie tak daleko od ciebie
ani Taj Mahal ani kod czarnego kamienia
tablice twojego serca zamalowane ochrą
zerwane przymierze Orygenesa z logiką
w dniu rozłamu serc i odchodzenia od zmysłów
a smoki i tak pędzą za tobą w snach
rozłam oczu i uszu w trawach korzystny dla twoich lilii epok
smoki domagają się wiary w zło
ty tych bezzmysłów nie pobudzisz już
taka wiara w zło marą jest i mgłą
samo – samą
*Ze snu*
Ze snu oni
z lektyk oni wysiedli
leśnym duktem jadą czołgi Trzech Dostojnych
niebiańskie cinema city nad Jangcy
zdemolowane spokojne okolice Tiananmen odludnego
oni ze snu
zdemolowane przeludnione parki
biegną wojownicy po śladach najstarszej krwi
kaczki zmieniają się w kury
lotnie w bombowce zarazy
mniemania z okolic Agory pną się na Akropol
zarażeni po cykutę.
Ze snu oni
mniemania stuletnie we wczorajsze wpadają
lukratywna posada ibn Jakuba kupującego
w dziedzictwie ibn Alego
lot nad gniazdem wieszczów
gdzie gniazdo to Gniezno nie giezło
choć Krakow nie Kraków
za mały kraj i odludny
na dworach zjednoczonych cesarzy
złowieszczo zasłaniają się dziećmi do dziś.
Ze snu oni
odbili Grenadę z rąk Berberów
mając wszystko po rzeziach zbyt wiernych
zdecydowani na rewolucję zjedli ryż z krewetkami
(mongolskimi dowieziony kucami z magnitogorskiej stali)
wreszcie makatka Kleego w wież zamkniętym mieście
(zaklętym w obraz)
usiedli na laurach wśród afrykańskich makatek
zapatrzeni w nuklearny sen twórców garncarskich kół
i księżyc konfuzji jak ze snu.
*Kwietny pingwin*
Wraca ten obraz Antarktydy, gdy byłem małym chłopcem bosym
jak pingwin cesarski w jakimś podarowanym albumie po niej stąpającym
na trwale zmieniała się w wieczny śnieg, choć pomarańczowiała snem
te kwadraciki kontenerów na statkach opływających zewsząd Antarktydę
są teraz jak odpustowe stragany kolorowe
krążące pod kościołami nieosobowe manty ludowe
pod klasztorami pełne baloników na gumce,
nie na druciku, zapamiętaj – nie na druciku, rdzeniu
pod elektrowniami atomowymi pełne cząstek elementarnych ideogramów.
Wraca ten obraz Antarktydy, gdy byłem małym chłopcem bosym
do dzisiaj mi to zostało, to słuchanie Metaliki w lodówce akceleratora
w koszuli w kwiaty, z kwiatami we włosach na Trzech Koronach
skaczącego z płonących gór (stosu i plazmy zaczytania)
w Arktyczny Ocean dziecięcej miłości obecności.
Wraca ten obraz Antarktydy, gdy byłem małym chłopcem bosym zakochanym
tak, to ja do złudzenia przypominający łąką lub szklarnię, gdzie
wśród gerber Attenborough
opowiada o ostatniej płycie Weather Report z siedemdziesiątego czwartego
pozostaną te kwiaty i nuty, gdy Ziemia zastygnie a Antarktyda stopnieje,
a ja ogromne, zmarznięte stopy obuję wreszcie
tak, wiem, jestem z wszystkich pingwinów najbardziej kwietny
są takie chwile, że jestem kwietny i tyle, i takie, gdy nie jestem wcale,
może dlatego moją Antarktydę przeżyję.
*Seledynowa mgła poprawności*
Te zobaczone w seledynowej poświacie postępu
ekskrementy pawiana poprawności lecące na Demokratów,
albo wyzwolicieli nonszalanckich wyznawców tarota
obserwowane przez Kresowian z El Paso i nie tylko
także aglomerantów (z) ważnych ulic i alej (na które uprzednio wylano olej)
np. 3, 4, 9, jedynastej, dwunystej i osiemnestej bestilskiej
cóż oznaczają one? ustawki plugawe?
one wizje, one cyfry, slogany one
my w kałuż zapatrzeniach
sów marsjańskich symbole
w szponach ich zaniesione
na drżących kraterów stokach złożone
uniesień nieokiełznanych politycznych dandysów
w seledynowej poświacie, o, tak
protesty nasze w kuluarach parlamentów Ozyrysów (targu)
i Posejdonów (dobicia)
wieców (uczt) Attyli i Wilków Szarych
na krańcach przekraczanych państw i limitów (limesów)
praw i dociekań, ohyd ustawowych
niepozbawionych doczesnych kar limbusów
my widzący w uzdach, Psy w konstelacjach
w aureolach auror dyktatorzy
emanacje rudawych wulkanów nietolerancji w seledynowej mgle
wyrzucają nam niewinne niesubordynacje
*Monster Led*
Monster Led
świetlny diplodok wstający z kolan
(ni nazwy łacińskiej ni greckiej)
widziana z morza farma wiatraków na wybrzeżu
wracam z Bornholmu
jak T.Rex wpatruję się w latarnię morską w Niechorzu
pędzę w sumie dość szybko wodolotem Kalinin
goni mnie morski dusiciel
pyton historii bolszewickiej
zmysłowy różowy nadmuchany
jak niegdyś Zygmunt na Bornholm porwanym MIG-iem
ja z Bornholmu do Polski uciekinier powracam
teraz ku Pogorzelicy wypalonym lasom
gdzie czasy mgnienia niedostępne wypalone laserem KGB
lecę nad wodą zawrotnym wodolotem
zwrotnym historii potworem
potworem historii przewrotnie powrotnej
na powrót w zagrożeniu pogorzelnej poddany machinie
ku sławie słowiańskich wydm i plaż
noc zapada koło brzegu nad technologicznym wybrzeżem
lecz słońce na zachodzie zapala latarnie zwierząt
te oczy Monster Led
dusiciel nie ma szans na pamięci fal
oto ja już na fal ochronach
w Athenry tęsknotach
jak cnót polskich płodnych polach
bez Słowińców wymarłych jak dinozaury Hamburga
po mordach Iwana i Kalinina
przybywam
*Zapada zmrok w starym Krakowie*
Zapada zmrok w starym Krakowie, czerwienieją strzechy
deweloperskich osiedli
ostatni traktor zomowski trajektorią przelatuje nad Czyżynami
zmieszane z błotem ścinki komunistycznej tęczy
wschodzą nad częścią wielkiego supermarketu
dobudowanego do dwóch kościołów
przylaszczki święte nie winne dziczy dzielnicy
cieszą się rudawym upojeniem wstających mgieł Mogiły
a moja ranna kawka wciąż kulejąc przemieszcza się wciąż
jak zjawa znikąd Pendolino
w kierunku kurhanu na Krzemionkach
dwutorowo
akuratne słońce dzierży tu prym szybkości dzikości
zjeżdżając z wizji ku wieżom pojednania
przekaźniki czerwone zer złości
nie mając nic do powiedzenia
zemszczą na dzisiejszy przekaz nic nieznaczącego dnia
dzieci poranne starszy pokurcz wiadomości wzywa na ablucje
poczyna sobie jak kniaź Igor na zebrze
a koń jego prycha przywiązany w operowym stabulum
czeka, czeka na dowiezienie złotego owsa, który jest czarnym snem
w kolebce stepu takiego, gdzie każde miasto zapada się we własne curriculum
ostatnie strzały świetlne przelatują nad Mongołami Zachodu
szturmującymi dyskoteki w Śródmieściu
*Zausznicy*
Zniosłem zauszników szepty po kątach
i ich popleczników, strażników caratów
jako Europejczyk nie mogłem inaczej
jak zniosłem ograniczenia w dostępie do mojej sieci
dla much i ich władców
wychwyciłem zdalnie wrogów pojękiwania
oznaczających czasem synonimy pojednania
amulet z kości czaszek opróżnionych
zawisł na mojej szyi
a pierś się wypięła po medale z mamroczących ust śliny
zausznicy stali się bliżsi niż mocodawcy próżni
na koniach zjeżdżający z gór tak zwanego Uralu
wprost w moje zabudowania idei idylli drogami wszystkimi
prowadzącymi do domniemanego Rzymu
jakże słowiańskie moje barbakany z brzozy przyjęły ich spokojnie
w ciszy bez wystrzałów z kusz i arkebuzów
miej słuch, słuchaj popleczników ofiar zauszników
znikaj w zamkach, które zbudowałeś przed nimi
zapraszaj ich schodzących z pomników
ze złotymi i brązowymi intencjami
*Kos śpiewa o poranku*
Tylko dla panów zaśpiewał kos o poranku
ledwo zadrgały pierwsze struny skwaszonego słońca
ledwo zabrzmiały w mgłach dzwony rurowe miasta
dał się słyszeć tryl jak grom
jakaś osika zadrżała jak kot
szum wiatru przeniknął zagajnik jakiś
za lasem tym stał ułanów pułk
kawaleria bestii czasów współczesnych
zniknęły w trylach ich okrzyki przedbojowe
utonęły w śpiewie echa dzwoniących szabel i lanc
kos przedstawienie skradł
wojna panów siebie zmieniła się
w wojnę światów pariasów ich
jakieś miasto zamarło w mojej głowie
pobitewnej apokaliptycznie
*Lux Mare Amon Amarth (WHO)*
Znamienity (niegdyś) robot generacji Lux Mare Amon Amarth
wyniósł na górną półkę siebie samego
w magazynie ledwo słyszalnych urządzeń nagłaśniających bezsens,
w którejś z dalszych ciągów przemysłowych
odkrytego dopiero za jakiś czas księżyca planety XTU (Syriusza?)
pełnej cywilizacji natrętnych rozkoszy
bardziej natrętnych, jak twierdził robot
bardziej, bardziej niż najbardziej modernistyczna Ziemia
w onej odległej zagubionej galaktyce, aczkolwiek tej samej,
która go stworzyła z niczego, ale jednakowoż z siebie samej,
co nie jest tym samym, co stworzenie
(na przykład) maszyny z niczego (dokładnie),
równie złośliwej, ale mniej natrętnej abstrakcyjnie i uciążliwie,
jak Ziemia w resortowej malignie,
co się kończy (odstawieniem użytkowym i) zakurzeniem na jednej z półek górnych
(W)wszechświata (H)hurtowni zamkniętej na głucho (w czasach (O)ostatecznych)
*Bezbronni w stali (CZEKAmaj lub The End)*
Skalarny czołg ochronny rewolucji – bojownika rannego na wpół
złożonego z czystej emocji bezmyślnej i skóry
smoczej na pierwszy rzut oka, inteligenckiej ciut,
zemdlał oto, koń jego zemdlał pod wodą, koń morski,
atomowy na wierzchołku niestety,
ichniej rozbitków realnej, choć jednowymiarowej rafy
podeszliśmy pod front światów chemicznie automatycznych,
sflaczałych w połączeniach wiernościowo i humanitarnie duchowych
potem przez lunety księżycowe grzesznych zobaczyliśmy pysznościowe pobojowiska
i skaleczone grube ryby świata głębin, wciąż bardzo wojownicze,
obronne emocje niepołkniętych jeszcze przekonanych na amen
potem skorzystaliśmy z wiwisekcyjnego peryskopu nieosiągalnych dali
i internacjonalnowo ustrojstwa pozostawionego dla Antypod raf perestrojki
przez ostatniego komunistę zielonego jak żółw w skalarnym czołgu reformowanym wiecznie
w kuluarach frontu decydowano o czołgistach wodnych, ich losie w Laosie,
najpierw w Sorbonie, w Bolonii, Kazaniu, potem w Kampuczy i Buczy
The Doors śpiewali The End na brzegu pojałtańskim, indochińsko bronionym tsunami,
koniki wierzgały, tanki sypały rymami z luf, fale rżały sloganami, a tajfuny wirowały na deskach
wojna nie miała dojść do skutku nigdy, jednak doszła i przemówiła
od rafy do bieguna – władz arktycznie wyczerpanych wszędzie,
prze myśleni, prze powiedni, prze prowadzalni, prze widywalni już,
ot kuda.. wy cywilizacjonariusze tak bezbronni w stali, w skorupie tej:
kałmucko-rosyjsko-żydowsko-niemiecko-szwedzcy – przecie, nie?
*Niewód skrzyniowy*
Skrzyniowy niewód w opanowanym ratuszu,
regionalny sak na epopej narodowych raki,
amortyzatory marszałków do ludowej kolaski na wodór (z kloaki)
wszystko to wyeksponowane zamaszyście zostanie
w krakowskiej mansardzie warszawskich sekretarzy stanu (klanu)
tuż obok pułapu nieświadomości tłumów
dla jednego z wielu standardowo umieszczanych szklanych sufitów
w rozlicznych gniazdach Piastów,
także kijowskich, (chociaż bez anglosaskich skandynawskich)
choć będą jeszcze skruchy polityczne, gdy wiatr zawieje skądś
choć będą wymieniać chiromantów oraz kacerzy na hierarchów i harcerzy
choć będą dla zatrzymania wolnościowych spławiań to robić
pytanie nawet padną – czy w wieczornych wiadomościach
wspomną o kuratorze memów i tweetów płynącym znów
Wisłą z prądem na plecach,
zbliżającym się do Włocławka jak słowo łamacz fałszywego etosu
– do zapory postępu, co będzie właśnie jak niewód
już
?
*Lego Aztekowie*
Klucz moich przydomowych lego Azteków
poderwał się do lotu
a hieny zaćmienia nie zdążyły ich dopaść
są więc światowe te loty teraz
ponad wszelkim usposobieniem do czynów ohydnych
lecą nad Europą moi Aztekowie przykładu
a hieny ich gonią
wyłupionym oczom nikt nie wróci spojrzeń
wyrwanym sercom nikt nie przywróci rytmu
w gestach bogów ich oddanie
temu, co w Europie najważniejsze – kult śmierci
ignorowanej, a hieny nie zdążyły dopaść żadnych bogów
choć bogowie Europy są nielotami z kamienia
nikt nie zrozumiałby, dlaczego nie można ich rozkawałkować
dla ewolucji i postępu jak dzieci dla kremu
– oczywiście bez Azteków
*Pątników zaspokojenia*
Skołatane serca pątników niosących chrztu żagwie
zmierzających z Kijowa do Composteli
sponiewierane nogi i skołatane serca
w nich zwaśnione pająki tkające smutek
rozdwajają się pajęczyny bezpieczeństwa
ufności w to, co istotne
dla trwania w wierze bez filioque
jak iść, gdy nie można trwać?
w nogach palą rzeki siarkowych law
płynących z wygasłych wulkanów wędrowców
Afryka wydała człowieka sanktuaryjnego na poniewierkę
Azja Mniejsza uszlachetniła jego pochód ku wodospadom gwiazd prawdy
Europa nauczyła trwać przy mądrościach cudownych i szlachetnych
Ameryka dała uśmiech wolności sponiewieranym wyrzutkom, więc
skołatane serca trwają w drodze
powrotnej pierwotnej
z wnętrz ku prawdzie drodze odwiecznej
otworzą się one serca i nogi poniosą jak wiatr
Makarego z Moskwy do Makarego z Egiptu
Pimena do Polikarpa
Peczerskiego do Piotra
skały na wodzie zaspokojenia i ukojenia stojącej jak Krym
*Z Tagasty do Tebaidy*
Zneutralizowane zapachy benzyny w płatkach pustynnych kwiatów
w oczach marksistowskich Beduinów jak mgły
wędrowny autobus w kwiecistej odsłonie
na festiwal zmierza samotnie z Tagasty do Tebaidy
do klasztorów egipskich legend
wiezie celuloidowe dusze pątników Zachodu
i zaklęte w gitarach późniejsze riffy wątpiących
za piramidami słońce truchlejące od tysięcy lat
nuci Zappy pieśń ciastowatych prawd
a nilowe malwy podziwiają różę pustyni na autobusie z Tagasty
piorun, żmija, jasny znak i symboliczny ptak
pierworodni uciekają przed nim
w autobusach zniewoleni wolą chorzy
szukają miejsc kuźni dla łańcuchów rozkucia
raczej znajdą kaźnie w świecie Hurghad
znajdą zapach benzyny zneutralizowany w pustynnej burzy
klasztory i anachoretów wysadzono w powietrze
mnisi jak mumie krążą na orbitach Ziemi
pielgrzymi Slayera pozostaną w łańcuchach
Tagastę złupią Wandalowie z Doliny Krzemowej a może zasypuje piach kłamstw
*Nowo naoliwione rozległości pojęciowe*
Absolutnie naoliwiłem tą maszyną
przypominającą atomową lokomotywę tuby
rozległości pojęciowe sofizmatycznych wojsk wyzwoleńczych
cmoka ociekając lubo: pokój, demokracja, socjalistyczny, ludy
spokojnie jem kanapkę w przerwie wyzwoleń nowożytnych
za chwilę generalna próba kolejnego
Achmatowa kłębiaste porywy zna przywódcze
z Rosji pochodzi, bowiem jak Majakowski i Pasternak, ech
te cumulonimbusy zgromadzone przed Kremlem
to plastik, ta mgła to z reaktora jego para stara
a przemówień wodza laserowe zorze nowe nad
naoliwiłem, więc maszynerię XIX/XX/XXIT, w trakcie
i czekam na dogrzanie w kotłach sprawczej siły,
co poruszy ten zaprzęg mułów stalowych, powiedzmy
ja mechanik z harpunem na foki i hamburgerem McDonalds
na Starym Arbacie poprawiający listy, wiersze, cnoty towarzyszy,
cechy starożytnych Samojedów spazmami maszyn,
i lotnymi gazami mocy
zaklętej w zakłamanych przemówieniach niewykorzystanych dotąd
to moje odkrycie zakamuflowane
to ruszy zaraz, to ruszyć musi, to imperatyw zaszły, to mus
maszyna do naoliwiania użyta, a ja, a ja, jak powódca
przerwa na kanapkę i spojrzenie w chmury – grzmi rubin,
powstaję, powstają, wolności Mamaja
*Błędny rycerz w covidzie*
Wprost ze złotych gór na rączym koniu
zjeżdżam wąwozem ciemnym cierni w doliny,
w które wlewa się za mną lawina chmur
rząd mego konia ornamentem złocony
pas mój w złotych ćwiekach cały
i złota lanca w ręku
i szyszak jak Achillesa hełm
(zbroja cała wygrawerowana ornamentami siedmiu cudów ducha
można rozpoznać je wyżłobione
delikatnymi rowkami wprawnego snycerze wycierpliwione
jak nerwy, jak arterie krwioobiegu wyłaniają się ze srebrnej poświaty,
jak zza kurtyny bytu jakiegoś fantastycznego uśmierzonego
pawie pióra, liście akantu, małe ośmiornice, winne grona
z zakręconymi wąsami pędów, papryczki i oberżyny dojrzałej
jak małże i morskie koniki pastylki
zbroja i ciało jak płaszcz kosmiczny lekarza planety
narzucone na ducha bohatera z pozaczasu
św. Jerzy i husarz spod Wiednia w jednym
wśród mgieł Enceladusa epidemii
kipiących jak azot u wrót miasta
w takiej zbroi zjeżdżający ze wzgórz śmierci zwolna)
zjeżdżam wierzchem odchylony do tyłu
na bólu szczyty patrząc śmiało
nad mlecznym kłębowiskiem świecące jasno
w kipieli wokół, w kłębowisku muślinu,
w rozrzuconej jaśminowej zamieci gasnąc
przytwierdzone bandażem podrygują moje skrzydła husarskie czerwone
na tle nieba błękitnego
jak żuraw głowę wyciągam ku prześnionym i śniącym miłościom
rycerz błędny, ja oto bez Sancho Pansy, Dulcynei, ale z uśmiechem
jak cała La Mancha o świcie
przed mną w dolinie budzi się ledwie
Nowy Jork Nowa Nachodka w covidzie
lanca ma we mgle zdaje się strzykawką być
a wiatraki na niebie z realności kpić
*Niekończące się falangi zomowców*
Pierwsza falanga zomowców przeszła spokojnie
jakby w spacerowym poruczeniu kapitana
druga żwawiej natarła ponaglana generalnie
a trzecia w pędzie runęła na nas
ściśniętych w małej grupce
broniącej dostępu do zigguratu wolności na Placu Bezmyślności
nie mieliśmy się gdzie cofać
nasz Żuk oklejony plakatami buntu płonął jak stos
a wejście do grobu cywilizacji
przypominające tomb Tutanchamona Wszechklasowych Mąk
czerniało odrazą materializmu rozkładającego się za nami
na widok trzynastej wroniej zwątpienia falangi
nie naprzód Sabaudio krzyknąłem, ale naprzód lechicka Polsko
zastawiając się ryngrafami tak jak milicja tarczami
odparliśmy ataki wielu narkotycznych sekretarzy i odnieśliśmy zwycięstwo
wolność nasza wyszła z Egiptu sowieckiego
pomiędzy bałwanami zomowców plag rozlicznych,
by pomaszerować na komuny pustynie rozkradzione
ale tam czekały już kolejne falangi bojowe składających dzieci w ofierze
Kronosowi, Molochowi, Sikkutowi, Kewanowi, Melkartowi, Refanowi, Baalowi, Nergalowi…
(Ra-Horachtiemu, który raduje się na horyzoncie w swym imieniu Szu, który jest w Atonie-Leninie)
*Światowcy*
Ze względu na zewsząd zbliżającą się mgłę obcej nacji
zasiadłem przed oknem przy kaktusowych kwietniku,
by przyjrzeć się postępującej penetracji okolicy
mojego ciemniejącego eremu
drzewa wisielcze kruszone były mlecznie, zadziwiająco sprawnie
latarnie odludne przedstawień jakoś mniej spektakularnie
skonfundowany ptak wolności wypadł z niej jak z foyer teatru
tak, to była sztuka przewrotna, ptak nie był czarny, ale krogulczy
wyglądał podobnie, lecz nie był to mój feniks osobisty
mgła nacji nie naszej dotarła jeszcze do drzwi mojej samotni
na wrzosowisku przedmieścia, gdy
poprawiłem kilt, wyjąłem z drewnianej szafy kobzy, piszczałki
i kawał kraciastego płótna
zmarłem na chwilę, gdyż zobaczyłem motyle
po chwili zdzielony w potylicę bombą, która wypadła z kominka,
odkryłem, że to nie motyle,
ale już bombowce wynajęte przez najbogatszych ludzi Rosji
światowców używających życia publicznego indywidualistycznie
*Diabeł świata*
Diabeł świata roztrzęsiony
ów lunatyk idący o lasce
jest czasem żałosny,
jak dzieciak rozkapryszony,
ale nie
pożałowania godny,
nigdy
 
*Sierp wolności i młot pokoju*
Putorsja jest wciąż tylko znakiem czasu
sierpem wolności i młotem pokoju,
które periodycznie okrążają planetę
krwawym lotem orbitalnie arbitralnym
do sześciuset jej milczących obozów koncentracyjnych
widocznych wciąż z kosmosu jak aglomeracje rozświetlonych cmentarzy
brakuje, jak kosmodromu trucizn, sześćdziesiąt pięć lotnych mauzoleów
źle zabalsamowanych krzyżołamaczy oraz światła wyłudzaczy
aby skompletować w pełni dantejskie przedpiekle, wieżę Babel upadłych narodów,
puzzle jaśnie nie do końca oświeconego człowieka wczoraj
obraz pokawałkowany duszy prawdy świata
onego psubrata..

*Topory*
Zupełne znikanie we mgle zostaw na jutro
przeproś teraz, przeproś się z dziś
włócznią bitew podpierając się nie idź przez świat
chwytaj topory latające po wojnach jak ćmy
z bezkresu zbożowego łanu kosmicznej niwy
wylatujące rakiety przyszłości chwytaj w siatki na motyle
przeproś teraz, przeproś się z nimi dziś, ucałuj czoła czule
chwytaj topory zawiści lecące przez świat
w siatki na kwiczoły
zagarniaj do dzież bazaltowe nabrzeża naszpikowane
gniazdami karabinów maszynowych
wciskając swoje palce w nie, jak w miękką
plastelinę stygnącego pumeksu
mgła wulkaniczna nad każdym wybrzeżem
znikanie w niej odłóż na później
fanfary imperialnego życia twego jak misja śmierci ma kres
chwytasz, widzę, zatrzymujesz je,
lecz zbyt wiele leci tych kolczastych gwiazd
zagarnij najbliższe góry dumy rękami czarnymi
zagarnij dalsze, kominy i koronę światów pych
to nic, że gwiazdy wbijają się w twoją głowę
jedna po drugiej
to nic, że mgła spowija pobitewny łan
fantasy świat dziecka zmieni się w Disneyland
kościoła holocaustu nie będzie trzeba dla żertw,
gdy przytulisz do piersi stygnący porfir kosmosów
trwających w niewinności, jak czarny opal poza duszą
skazaną na logikę wyjścia z gniewu
zawitaj w świecie wybaczeń wzajemnych energii materii czasu
zdefiniuj siebie w diamencie z miłosnej mgły
ociosanej tkwiącym w głowie z toporem rozumu
*Heródek*
O dziwo, zwierząt przybywa w centrach Europy wegańskiej,
w centrach kultury światowej postludzkiej, bestiariusze w modzie
w centrach myśli samowitej i nie mniej innej, Chironowe potomstwo się lęgnie
a jeden człowiek ostatni – Heródek z orawskiego Beskidu
w sfatygowanej marynarce z takąż parażołnierską czapką
krzywo nałożoną na głowę w brukselskim parku,
demonstrowany tu sam, jako eksponat człowieczy,
dłubie w kołkach drewnianych, jakby nie było,
polanach, słupkach jakichś
z wiślańskiego częstokołu przodków wyjętych
i uśmiecha się – twierdząc zapytany,
że on jeno anioły i archanioły skute, zapomniane,
choć lotne przecie i kolorowe,
wydobywa z okrąglaków w znoju i trudzie, bo są tu od zawsze
komisarz przyrody galeriańskiej uważa w Nowym Jorku,
że to nie prymitywizm, nie cepelia jakaś, ni folklor,
ale sztuka mniej zwierzęca następnego wieku,
choć jej nie rozumie w pełni wprawdzie,
w Hogwartach głośno jeszcze będzie o tym nazwisku
*Ból na bezludziu*
Przeczołgany w jaskiniach, korytarzach podziemnych
dantejskiego bólu wstrętnego,
jak twarze umarłych ludzi sukcesu
pod lodem odosobniony
przez ratowników Balaama odmieniony osamotniony
wynaturzony w izolatoriach i wydziałach superbólu
zdruzgotany nad ranem pełnym poznania
obcości nadlatujących stealthów
odbierających dech żywym stokrotkom ufności
zbombardowanym protuberancjami szorstkości
dla nich niezrozumiałymi
zgnieciony jak puszka strachem i napojem z piołunu gorączki,
z wulkanu zmysłów porażonych wizją zagłady
poczułem się jak truchło wrony, jak ścierwo kozła na grani
zapomniany w przydrożnej polskiej kuźni
dla jeźdźców korona wirusa koronowanego
pandemicznego przywódcy kawalkadę wiodącego
na bitwę nierównych sił
duch we mnie jak życia oswobodziciel
jednym chuchem przetarł mi oczy zamglone
i rozwarł je jak orle płuca zwapnione
spojrzawszy na Golgotę z bliska w sobie
dźwignąłem się ku krzyża wybawieniu
i zobaczyłem siebie – człowieka drgającego wreszcie
człowieka z członkami miłości wszelakiej nieśmiertelnej,
z głową w jej okowach
zmieniwszy się w miłość chciałem pozostać tu,
już na zawsze w bólu
ociekając krwią pełną wyzwolenia i admiracji
(ale z pełną świata oznak piersią swobodną wreszcie)
nawiedzony
Bieszczadem?
Beskidem?
Podlasiem?
nie!
Bezludziem!
tylko miłym
swobodnym
*Perseusz przed Perseidami na Pegazie*
Perseusz przed Perseidami przemierza starożytne nieba współczesności
materializuje pismo klinowe, w arytmetykę zmienia zamierzenia
Babilon zniszczony przez Persów tam i tu też jest
to astrologizowanie jest już wszędzie w historii i w gwiazdach, w kulturze
w religii zaczyna przecierać szlak ku determinacji przekonań
paszkwil gwiazdozbiorów na dziury czarne wysłany wiatrem Heroda
a nie wiedziały o gromadach rzymskich galaktyk, gdy go pisały
idą mędrcy przez Etiopię a za nimi mały Dżyngis-chan
idą mnisi przez koptyjskie pola pustynne licząc na palcach znaki gwiazdy
mędrcy, mnisi jak królowie, to już tu, czy wół wąż wóz powtórzy się tam
nie ma Kanału Sueskiego i socjalizmu w Egipcie jeszcze
z Aleksandrii do Kolonii droga spływna, tam spoczną ich kształty i formy
by gwiazdozbiory mogły wywołać najazd Mongołów koni na Europę wozów
irracjonalny, abstrakcyjny, dziś putinowsko dadaistyczny
okrężną drogą z Syberii do Europy a gwiazdy milczą strudzone, sterane
odgadywaniem przyszłości, jak mędrcy, jak celebryci
i doszli, zasiedli, na sklepieniach katedry w Kolonii zaświecili
złożyli swoje kości w charlemańskiej kolebce świata
kosmosu lub kosmicznych er, albo, jak kto woli Laurentego łez
ja wolę wolną wolę z Ur boskiego wyprowadzenia
*W kapsułkach pomidorów ze szkła*
Snów kolorowych miriady w kapsułkach pomidorów ze szkła
te noce dla nich stworzone
na dnie ekstremalnego strachu,
gdy drzewa ronią czarne łzy,
gdy wiatraki pompują wodę dla tulipanów
nie takie, nie takie moje sny
przerżnięte piłą jawy w krtani i przełyku,
gdy stoję w łazience oparty o umywalkę
ten brzeg krateru wulkanu ostatniego na ziemi zionie
daremnie szukać tu kwiatu, ziela ukojenia
piła rozdziera tępo nie tylko gardło i ciszę,
nie tylko kaszel i słowa, nie tylko sanktuarium wszelakich gór
we wraku planet jakichś, ale ten krater jest twój,
krater w łazience nad ranem,
gdy snów kolorowych miriady stają się czyimś życiem
w tęsknocie ukrytym na zawsze,
gdy pomidory ze szkła to tylko pastylki czasu jak latarnie zielone
z krateru wydobywa się skażony ból
wdychasz go po dziesięciu nieprzespanych nocach
płaczesz i płaczesz, bo płaczesz, gdy widzisz twarz
nie swoją w lustrze
prostujesz się i mówisz do siebie – nie mam słów,
nie mam snów, nie mam pretensji,
wreszcie twój
*Szekla*
Satysfakcja umiarkowania do cna zjełczała
w osnutych pajęczyną butelkach
ukrytych w zakamarkach piwnicy tawerny
– szekla
spięcie żagla nocy z szotem dnia a potem
– cud
między satysfakcją a pomnikiem porażki
z bocianich gniazd dostrzegany codzienny trud
leżakowania w wiedzy duchowej
– bez przydawek cnót wielu
na dnie łodzi gromadzi się dwutlenek etopiryny
– a ty wyniesiony do snów trzeciej potęgi głowy
dźwigasz na fali ułomny duch czasów
– trzy
jak trzy serwituty zdrad
bez grzechu w przedziałach zegara zmysłów
skisła satysfakcja pokory
– nie trudź się
duch wstrząśnie i tak letnią mieszanką gron niewinnych
i eksplodują zimą w tobie
nie trudź się szukaniem trapów, schodów, zamków
piwnice są wszędzie
– dwa, jeden
oszczędzaj energię dla zamieszkałych planet
w okowach zła czekających na wybuch emocji
dojrzewających na wyjałowionej wyspie inteligencji
czyjejś, jakby twojej
chociaż skwaszonej smutkiem klęsk natury
grono niewinne, ale ty tak
jak korek bez satysfakcji wyjęty z gardła cywilizacji
choć bez pogardy
– zero
*Terra celebryta Wezuwiusza*
Stał Zniesław influencer nad kraterem
uwznioślał hymny sekt bożych wybrańców koloraturowym altem
terra, terra incrediblea
stał Pan hrabia z cyrklem i tvsetem nad kraterem
nucił śpiewki ludowe basem deathmetalowem
terra, terra diaboliquea
stał Vlad hospodar z Transsylwaanii z palem i szalem nad kraterem
śpiewał arie Nietoperza falsetem
terra, terra draculea
celebry ci bum, bum, bum ci
tłukli głowami we same eekrany etabletów
oraz obiektywy drogich cyfrówek i kamer,
gdy echo odpowiedziało z krateru wypadłszy
przewróciło górę do góry nogami
i image jak wszystkie ejakulacje pustomózgowe
zostali potraktowani jak tuf z Herkulanum
zatrzymani w kadrze w Pompejach i innych
nie do poznania ongiś znane ich ciała nagie
na Europy wywczasów południach
fatalnie skonfudowane pozostały terraz
*Konieczności usidlającego ducha*
Nagle oczarowanie wylądowało na kosmodromie namiętności
jak chleb powszedni pojawiło się na stole?
piórko do wyściełania gniazda znalazło się na gałęzi tuż obok
znikome zdecydowania wyszły z orbit zawstydzeń kruchości,
by zjednoczyć się z pąsem eksplodującym w przestrzeni zaniemówień
w zapadłych ułudzonych pięknościami pożądań szczęściach wspólnych
stworzenie nowe otworzyło oczy na przyszłość wszelaką w okowach stałości
i tą, co zamieszkuje w wyznaniach przeszłości
i tą, co się spełnia w niejasnościach pieszczot teraźniejszości
i tą przyszłość okupującą pełnię serca
czerwone tło, zielona gałąź i postać stworzenia niebieska
z kosmodromu namiętności spoglądającego ku gwiazdom grawitacji
zadośćuczynienia bytowi w materii przynaglającej
z powodu nieprzymuszonej konieczności usidlającego ducha

*Łożnice czyli Wrota pieca*
Kawaleryjskie umocowania chłopców asyryjskich wodzów
będą się uwidaczniać wiele lat po odnalezieniu biblioteki Asurbanipala
będą tysiące lat straszyć nocą w pałacach duszną szorstkością żołdaków
za dnia półnagich na koniach onych w zbrojach całych
a potem głównie w sukniach na rydwanach poetycko-muzycznych
i nie będą przypominać Amazonek niepiśmiennych w żadnej pozie
ani tych, dla których Holofernes stracił głowę
pisma klinowe przeniosły akadyjskie wersy na oszczepach kawalerii
a pęd ku przemocy raju zaprowadził ludzkość do wszetecznych łożnic
łożnice stały się z konieczności czytelniami pałacowymi
nagie spieszone kobiety symbolami upadku religii jazdy
a wiersze, gdy okazały się zbyt homoseksualne to również pospadały z koni melodii
dopiero od wczoraj się dźwigają z podłogi
dzięki sprytnym umocowaniom widocznym wciąż na reliefach,
co było jeszcze w Ur nie do pomyślenia
*Bibelot*
Opleciony pajęczyną namiętności
sznurem korali
hebanowym spojrzeniem
zestalony nagle w pędzie miasta
onieśmielony zatrzymaniem serca
wtrącony
wprost spod matrycy piękna
pod prasę snu
znieruchomiałem jak miłosny bibelot
w jej panoptikum cudów
*Lista nowych sag*
Zaledwie sztuk kilka ospałych
na wierzchołku świata odnalazłem
w pierzu i kościach uwitych w kolebkę ohydy
te niby ludzkie sagi wyklute z mitów złych
znienawidziły mnie krusząc metale wzrokiem wojennym
odwróć się od tego – rzekł prorok słupnych ksiąg
jesteś w jak gdyby gnieździe os
patrz, chmury z ołowiu nad tobą jak kopuła
w tym iridium obcej wzniosłości drewniany, smutny kres prorokowania nizin
wesprzyj je pomimo wszystko i podnieś
w greckiej liczbie uduszone ptaki spadły na ziemię sfinksa
w skałach pysznych orły odwieczne
dziobami wykuły pohańbienie wojennych wron, znajdź je,
przynieś na dwór pogańskich bożków cesarskości współczesnej
pęta im przypraw i zapędy ich padlinożercze stłamś
one figury woskowe z piór oczyść, pozostaw nagie
stop pogardę razem z nimi, ze skałami i płaczem nibygwiazd
uformuj ofiarę, unieś w dłoniach w górę
listę czystych sag do nowych gniazd
*Bałwany przy saniach*
Ekotermalne niewzruszalne pokłady
zadość uczynień za efekty cieplarniane
w bałwanie z lodu podwójnym
odkrywasz ciskając śnieżki weń
skulony bałwan zmiata świat by zamiatać czas
to nie są przechwałki zimy, to są cekiny
koszmarnych pogodowych zmian
nadęty w okruchach spazmów tajfunowych
bałwan tegoroczny wynurzająco wymiotny
zamieciami dawno doznanych okaleczeń katastrof
spółkowanie wierzb z szelestem kolczastego drutu
nieprzyzwoicie pornograficznie nastraja o zmierzchu
podglądane wierzby, te smutne zimowe nokturnowe
przeciskają się przez wąskie mazowieckie drogi donikąd
wytryska gejzer sań zaprzężonych w czwórkę
koni rozbuchanych rubasznie przez powożącego Zagłobę
ciągnących sanie bałwanów czerwonych prawie wieczorem
sanie kolebkę skostnień nieuważnych grajków
karnawałowych polek w skansenach gazet osiemnastowiecznych
przebrzmiałych w ogniskach północnego zła
bałwany toczą pianę przy saniach jak taczanka Czapajewa
bocian na fortepianu wierzbie stalowy wiatrowskaz
wskazuje kierunek nowy głów zamarzania
*Plansze dla dzieci*
Na stołach świetlic państwowych zagadkowe plansze bitew
dla dzieci porzuconych przez ideologicznych rodziców
zmagania zaszeregowanych pionków
z tym odwiecznym porzuceniem kostek socjalnych systemów
ich zewnętrzna powłoka okrutności to dzieci stłoczone rozwiedzionych
zmuszane do gier mimiczno-egzystencjalnych w czołgach z papier mache
albo matki z oseskami na rękach upchane jak w metrze
w komorach gazowych przez naukowców planety
sedno okrucieństwa i jądro beznadziei
z ust ludzkich się wychylające jak wąż paw żelazny
język sedno jądro język słowo ideologa natury – dla reguł wojny
okrutnieje wciąż wiatr konieczności w płucach ideologów
klaszczące za lud dłonie nie puchną
nie stygną zmysły zemst
węże spartańskie wiją się w domach dzieci bez matek i ojców
skorpiony janczarskie trzymają straż na graniach łez najmłodszych
ty też jak każdy strażnik ciemnych i jasnych prawd
stoisz na Tamie Przełomów i patrzysz
z oddali na kremlowskie bijące czasy
na los sierot wychowanych tylko do walk
*Nabożne postawy bezbożnych aktorów*
Z trudem przychodzi zrozumienie nabożnych postaw
aktorów, ich gestów wyrażających i obrażających człowieczeństwo,
gdy żyją jak kapo w obozach skoncentrowanej zawiści o role
ty arlekin zaledwie w komedii dell`a..
daleko ci do tragizmu postaci Makbeta
odgrywanej w ich Globe Theatre z klimatyzacją
lud cierpi grzechy główne w teatrach aktorów
zachwycających się męstwem wczorajszego rozumu
wydalającego siebie z siebie
skorpiony poglądów pieszczone na podołkach Mon jak robótki
role, kostiumy, dekoracje z Aidy
drewutnie zaledwie rozpadające się
w żydowskich chlewikach miasteczek ukraińskich
(gdzie Schulz miał prawd zmyślonych cynamonowe fantazje)
w ich krokach, pozach, gestach pałace Cyganów z Siedmiogrodu
Templariusze zwycięskich cisz na amerykańskich bazarach ziół
codzienności wyuzdania cele Brytów uwięzionych in carcere
amerykańskie, albo francuskie i niemieckie, gdy
polskie sklepy kolonialne Różyckich
zalewają rynek mediów sieciówkową tandetą postaci
pijanych grą w zacietrzewieniu
z bajek Lema antybogobojnych
jak siedem cnót rzeźników z Anatolii i Bałkanów
w otoczce religii Wschodów
z masy sezamowej dla słodkolubnego Baala Internetu
*Kankan w Per-Lachaise*
Zewnętrzne dylatacje schizofrenicznych umysłów
niosą na fali emocji jakieś pozgniatane
półprawdy oddzielone od siebie
wyglądające podczas trzęsień i tsunami psyche czasem jak norma
odwiecznych zasad postępowania bezpiecznego na marsowych drogach
poddania się nie swojej woli jakiegoś ósmego pasażera
gdy w każdym Amadeuszu zagra menuet zamiast requiem (pro defunctis)
wtedy to znany psychiatra ma prawo powiedzieć w telewizyjnym talk show –
nadchodzi era dezintegracji męskich ambicji wojennych
a wszystkie dziewczyny z agencji, niedojrzałe do prawd prostych
jak ich opiekunowie, wyskoczą z okien na spadochronach sześciokątnych,
podczas pracy dnia skromnego
telewizje nagrywając relacje z tego wydarzenia zamieszczą,
nie, nie w dziennikach wieczornych, – ale w telewizjach obiadowych
z półdrzemką depresantów tylko dla dorosłych
– atak kankana zamiast w Moulin Rouge, w Pere-Lachaise

*Tyjesz*                                                                                                                                                                                                Ty
jesz
bije
zegar

*Tonący to nie my, tonący to nie on*
Zjełczałe słońce w oktagonalnej firance
z kolczastego drutu Zachodu Piękna
tnący piekący zmierzch nie do końca
gdzież to słońce tonące?
statua z kamienia czuwa nad tonącym
bizon pozuje na prosperity drabinie
straż ochrony przyrody wokół
jak eses czuwa w ujednolicania brzezinie
toczy się w ramach konglomerat piguł równości
czarnych godzin sklejonych na poczekaniu
de Kooning przywołuje DeVosaa jak Kapitan Ameryka przygodę
kojot broni młodych, skacze w toń rwącego Potomaku
tonie, nie jak kuguar i lisica, lecz jak syn pumy
widząc jaguara na Piątej
tornado nad Memphis, Marx nie tonie
wszystkim ton nadaje Chuck Berry
a jemu przyroda ożywiona na odciski lekiem
Hollywood na dnie
już na dnie w kaczym chodzie
Dylan jeszcze na desce
na Wschód od Florydy wpół zgięty
choć mikrobiolodzy chińscy odradzali podróż morską przecież
w ten sposób, o tym czasie, o takiej porze, w takiej pozie
tonie Dylan z nagrodami
nie nie nie to nie on
jak Mojżesz z głębin rozstępujących się dla niepodległości
wolnym pociągiem przyrody nieożywionej wyjeżdża on
wprost w słońce odpowiedzialności
*Zimowe szanse płodów*
Zderzenia zimowe z rozumem hipokryty
były takowe zawsze i wszędzie będą znów
więc idź na skalne wybrzeże, pokryte tolkienowskim śniegiem
na otaczające twoje miasto pylony wichru
zawołaj na stado mew drepczących powoli po krze
zawołaj do nich – szybciej, dalej, wyżej
stado to czeka na decyzję rozjemcy zamieci
prezydenta zjadającego własne dzieci
między rozumem i hipokryzją pada śnieg
pozornych prawd letnie kłosy kolosy sczezły jak szanse płodów
dzisiaj antyczne lotosy wschodnich substancji mgielnych
są jak nowości zakłamanych poglądów o ich nieistnieniu
bryza z katedr skalnych zerwanych brzegów
upada na szkiery tkwiące nieprzytomnie na szlakach morskich ku Indiom
nie służąc medytacjom nowobogackich o korzyściach z przedżycia
w inteligentnych bankach braków pomysłów
kroki słyszę, kroki do wykonania ku uwznioślonemu słońcu
głos echa słyszę, echa przed odbiciem od skał
takowych ludzi niewyjętych spod praw
niewyjętych ze stada, pędzących ku morzu
głowami w dół
nie wołaj do nich, zagłusza wszystko mew krzyk
*Godot*
Znajdźcie mi to stworzenie
to, które odczuwa ból, ból przed narodzeniem
ześlij Panie chwalbę w komórkach pozazmysłowych nisz
dla stworzeń takich jak moje
kogut galijski na wozie galijskim
jak woźnica przetacza się z ładunkiem węgrzyna
prze moją myśl
snadnie – rzucił Staś – snadnie, zmierzchać będzie
o której popas waści – kogut odpalił – na stos zegary, wio
zmierzcha, Godot przyszedł do skrzyżowania
Godot stanął na środku, na środku ronda ostatniego
mijający go kogut strzelił z bata jak baca z Antypodów
armia Anglosasów wyszła z cienia Godota
autostradą myśli poczłapała na krańce wyspy – to odwrót Brytów
kolejne czasozmierzchy nie zatrzymały nikogo na piędzi obiecanej ziemi
ani niewiast, ani aniołów, ani myśli niezbożnych zmysłowców
kogut w końcu zapiał, gdy do Metz wszyscy dotarli
w sławetnym marszu na Wchód
zaparkował wóz jak rydwan, z fasonem przed dworcem ostatnim
fontanny miłości wytrysnęły w mieście kolorami tęczy
warszawski sygnał przymierzy sterował wytryskami ledowych zmian
w sercu Europy, Europy dla biedniejących biednych
ześlij Panie chwalbę dla nich sytych w niszach narodzonych
przy przedceltyckich studniach żywej wody
*Zakochanie w dorosłości świata*
Witraże dzieciństwa, perspektywy strachu,
korytarze katedr najeźdźców,
obojnacze zdziwienia na kurhanach upokorzeń pobitewnych
ona nieśmiałość zdławiona, sztandar zwinięty bohaterstw,
kurtyny opuszczone szaleństw
nie waż się mówić, nie waż się zasypiać w dorosłości
zdegustowany pegaz zmienia się w jednorożca powoli
dzieciństwo przemija różowe, waż się być sprawiedliwym,
czarnobiałym w nim
porzuć jej obronę bezwarunkową, jej tron,
ona zdradziła maluczkich, konie odjechały do cara
z Garbuskiem płomiennogrzywym snem
powstanie się zaczyna, świeci słońce na lustra w podłodze i ścianach
oświetla twoją twarz prostopadle odbity promień
klęczysz w tęczy dzieciństwa nad nizinami społecznymi ważkości
modlisz się za nie, wszak żeś heroldem niewinności
na zdrad wiek
odstaw narkotyczną muzykę armat na rok
oto saksofon, ołtarz, twoje baldachimy schizmy, sarkofag
– życia i śmierci
pobłogosław Panie twarz moją maskę światła z nizin
oto strażnik kończy solówkę nakłonień
pies gończy warczy zawsze
ze skruchą Piłata rozpoczynam zasłanianie okien historii
scenki rodzajowe znikają, święci pozostają
wzbudzam ciszę piorunami nad bazylikami przyszłości
ciszę wiekuistą obydwu zachowanych głów moich
jestem sam w rzece głów uśmiechniętych
wirów świętych
z deszczem spadają filakterie z głów
i igliwie jodeł z puszcz wiekuistych Serafinów
pozostałością transcendentnych widzeń widzialne
namawiam zwierzęta do pokory, wół klęka pierwszy
to moje przedszkole, ibis unosi choinkę – to jasełka pasterskie
poszliśmy razem jak dzisiaj
witraż wygasł częściowo, kur pieje nad pustynią świata
gwiazda miłości prosi mnie do tańca
zakochuję się
w dorosłości świata
tańczę z nią
*Wyłupienie*
Jest twoim obowiązkiem braterskim i społecznym celem
wyłupienie spojrzeń człowieka niegodnych
wyplucie słów pogardy
amputowanie zamachów na życie niewinnych
*Iglostos*
Bądź grzeczny, oszczędzaj pieniądze
jakie żądze, jakie gorące
bądź Eskimosem nie łódź się i glostanem i glostosem
na zaspach lekkich, a co z lodowcem?
masz ciarki w Zakopanem na Równi?
patrzysz na osłupiałe wierchy
bądź grzeczny, nie idź na to przedstawienie słońc, zórz
patrz, patrz, zhakowany śnieg, zhakowany świat, zhakowane bieguny
nie chodź tam, gdzie psy,
nie jedz żółtego śniegu jak w KE wszyscy oni
w domu oszczędzaj prąd, w domu dzierż prymat i histerię
opowiadaj albo twórz
się otwórz na zieleń, ale oszczędzaj się
miłość wystarczy Eskimosom Kwiatom
jak ty w ich TV?
*Wśród zniekształconych powątpiewań*
Podróżowanie wśród zniekształconych powątpiewań
aczkolwiek jest jak jedno z wrót wygnania
to już bywa nie w wagonach bydlęcych na zsyłkową Syberię
lecz chińskim szklakiem jedwabnym w kontenerze Maersk
powątpiewania bezzmysłowe nie ostaną się dziś w Ałtaju i Changchun
tak, wracasz zbity jak pies z głową lwa jak Aleksander aczkolwiek
podnosisz ją i potrząsasz, och, gdyby twoje cheruby przemówiły,
cóż by powiedziały o tych lwach, twoich lotach
piorun zastępuje śnienia i myśli lotną
przebija skórę, choćby była smocza lub bawola
bądź przez chwilę własnym żubrem racjonalności,
sprawdź, poczuj jak to jest w pewności
powątpiewasz w historie krwawe Batu i Berii
powątpiewaj w takież skowronków i żabek słodkości
jest zmysł zamysł zmyślność bezmyślność
jest i przywołanie Helego
i wielokrotne przychodzenie do niego, aż po słuszność
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
*Testamenty Ego*
Jak koszulę w zębach niosąc sponiewierane zaufanie
parciejesz jak voodoo polskie w koguciej spiekocie transu nienawiści
tylko te podwórza praskie przeczołgane nago pozostały ci,
byś wspominał w styczniu o wakacyjnych miesiącach plażowania, zdegustowany
taki marynarz dłubiący w zębach kotwicą na bukszprycie siedzący
taki smutny księżyc z Samos, nad nim drugi taki sam jak w zatoce tonkińskiej
przez zaufanie przedzierzgnąłeś się w marynarza Wschodu
przez zwątpienia w zachodach słońc byłeś kiedyś prawie kosmitą wierzpem
on latał przecież jak sterowiec?
– kto? wieprz? ten z elektrowni Battersea? ten polityk wyrzucony z PO? kto?
być może nad Samos księżyc i ryby śpiewające marynarzom politykom mantry
to zsinicyzowane latające płetwoskrzydłe w twojej głowie ikony idei manty
jesteś rozczarowany ich jawną i niejawną amerykańską logiką?
– chyba nie..
niosąc zaufanie jak Dogonka balię z praniem na głowie, idący przez pustynię globalną
parciejesz w roli kopieniackiego strażnika pamięci milionów?
– nie, chyba nie..
teraz potrzeba pokornych opowieści płaszcza i szpady w nowym wydaniu
i trumien Edgara Poego nawet dla testamentów Ego
wykorzystanych w zmumifikowanym pustynnym zaufaniu
*Sarkofag*
Letnie śnieżyce płatków jaśminowego kwiecia
rozczłonkowanego wspomnieniem jej warg
niesionego jesienią w przepaście duszy
na tchnieniu ciszy zapadłej, która
utkwiła w sarkofagu jej serca jak zaklęte kadzideł pierwociny
dla glorii zmartwychwstania wszystkich wiosen naszych
tylko po to, tylko dlatego, tylko dla życia.. nowego
zstępuję w te otchłanie z deszczem jaśminu
ja feniks zimy
*Braterstwo bytu*
Ośmiornico siostro i ty bracie grzybie,
cóż to stało się takiego, że się na siebie boczymy,
że już się do siebie nie uśmiechamy w rodzinie
czy wielorękość Śiwy, a może natrętne szlachectwo borowicze
sprawiły, że czujmy się ciągle nieswojo
mimo zręczności i myślenia (zmyślności) w krainie odległych habitatów
i nielotnych okoliczności oddalenia naszego,
od siebie i Stwórcy
cierpimy jakąś samotność my ziemscy bitnicy, my słoneczni cwaniacy,
wodni naigrawacze, księżycowe batiary,
hippisi zmienni w miłości, jak pory roku
wyznaczające rytm w nas, co jest
Santany scenicznym pulsowaniem sumiennym
niech dotrze też w głębiny mórz,
lasów ostępy psychologiczne naszych homo dusz,
co o braterstwie bytu prawie zapomniały
niech wspólnie zanucą pieśni nasze wargi, dzioby i strzępki
pieśń zmartwychwstania szacunku
i czystej miłości atomów ku sobie wzajem
pędzących bez zatrzymania nawet, na zwątpienie w siebie
*Efekt emanacji kondominium opinii*
Skonstruowany z samych przynależności
przemutowany uzależniony od władzy
społeczny efekt emanacji w kondominium opinii nie do końca
równoległych w środowisku eliptycznym
stworzonym w ciężkich czasach odległości społecznych
dystansu naukowców do siebie
samych, lecz nie obiektu badań,
co wynika z kurialności przyjętych przez nich ogólnych zasad
muminkowości dzietnej młodszych wspartych o jednorożce
cokolwiek nieufne wobec roztrząsań zmierzających w kierunku tez
kategorycznych obrazoburczych, takich jak śmierć powszechna
niejednokrotnie chybionych, jak to było już
w przeszłości z wyjątkiem Średniowiecza
bez uszczypliwości wobec dzieci i docentów
*Zakładka*
Znajdź taką zakładkę w duszy
taki szkic do uciekającego w mgłę lub deszcz pejzażu,
co skłoni cię do zastanowienia nad
pornograficznym pontyfikatem twojego mniemania
o dziełach ludzi pokroju malarzy abstrakcjonistów, takichże muzyków i poetów
niby to przetwarzających widzialność na niewidzialność
lub odwrotnie albo wręcz profili na en face w snach,
gdzie światło ciemnością jest a ciepłem chłód
lecz naprawdę kumulujących rozedrgania fałszywe w widzach
materializując emocje nierozwiane, emocje przemoczone,
czasem emocje latem przepalone, emocje emocji materii,
które nigdy nie istniały w nich ani w innych wcześniej
potrzebnych jako wzorzec piękna okrzykiem westchnienia będący tylko
choćby z Enceladusa wypluwek lub z wnętrza Gwiazdy Śmierci samej,
choćby z Inferno – cokolwiek skrajne to dantejskie piękno
termojądrowej reakcji na przegrzanie zbyt ludzkiej miłości
w piecu pozmysłowych oddaleń od Absolutu
lecz potencjalnie możliwych do wytrwania
w mniemaniu, w spojrzeniu, w zamyśleniu
nawet przy kresce termometru ze wskazaniem: 250 000 C
(stwierdzona temperatura wrzenia duszy CZŁOWIEKA)
*Synapsoidalnie zeskuwane natchnienia*
Stromościerpłe zwieruszałe, synapsoidalnie
zeskuwane w niszowatości, skamandrycko nieznośne natchnienia
w moich bezpłciowo nadwyrężonych obrazach śmierci rajskiej
odsłoniły wnętrza kaplic czaszek tańcem wiecznym odstępczym
celebryckim owiniętych miłośnie, gdzie myśli gruczołów
uwolnione od aksonów samo kultu, były.
Narniowate cebulki skwiaciałych zamążpójściem dziewic
schodzących ze schodów do panteonów chwał postpanieńskich
w preambułach moich aktów niewzruszonych oświadczyn
odczytywaniem i wykonywaniem przed dokonaniami chwał lwich
u bram cmentarnych ogrodów jak feniksów ubeckich embriony, czuwały.
Ciemierniki ciemiężne zmurszałe po zimie minionego wieku
w trumnach trucizn nierozpadających się już pod byle bolszewickim butem
po trudach przebywania w zaświatach komunizmu nazwanego lewicowością Chrystusa
na pohybel i przekór nieokrzesaniom adamowych zabójców, wzrosły.
Gdzie ja, proszę Pani byłem z żoną Alicją i miałem aparat Zorka 5
w bystrych oczach obu, urągający ciemnościom zaratustrańskich grobów,
takie paszkwile na samotne przejażdżki bez dachu nad głową przeczytawszy
pod katedrami o suflety żebrzących rewolucjonistów bodlerowskich
czekających na podpalenia cygar, niewzruszony ominąłem.
A ja, proszę Pani nie sufluję ich i nie osądzam, nie zwieruszały
– zatapiam się medytacji przedchrześcijańskiej Abrama
i walczę z aniołem wywichnięty snadnie
patrząc w niebo gwiaździste własne, które jest
zobrazowaniem moich pokoleń w nienaukowym czasie,
ufam w idei a priori gest.
*Indywidualizm statyczny*
Znużony tym rozedrganiem, co z liczby pojedynczej emanuje
wkradam się w komnatę zadośćuczynień mobilnych i mnogich,
by nie tyle roztańczać, roztkliwiać, co raczej
rozpoławiać arystokratyczne grupy indywidualizmem statycznym,
jestem atroficzny we mgle spolegliwych wynaturzeń tych, jakichś, czyichś kast
odchodzących wciąż w świetle pychy w półświatki
a jednak półcieniem wyobcowania liżącym skronie owładniętych jak ideą uśmiercania
zaznaczają praprzyczyny wszystkiego, co czułe i nie małostkowe, z pozoru.
Tykam tam jak zegar wielopiętrowych katedr na jej wieżach zamontowany
poruszam wskazówkami ciepła, gdy przed drzwiami wieków ich trwania
odlanymi w brązie, za tłumem zmarzniętych bałwanów
macham lewymi ramionami wyłącznie śniegiem ciskając energetycznie
w nich niemogących w zaślepieniu zimowym celnie uderzyć zwrotnie
przekleństwem w tabernakula odwiecznej mądrości, która wyczołgała się
z bagien pierwszych, przeżytych, przybrzeżnych lagun
i mną potrząsa jak wiatrakiem, manekinem, robotem,
mną lepkim od błota pośniegowego sługą wszechgwiezdnej otchłani czasu
patrzącym przez teleskopy, które oczami już prawie się stały
baterią rozjarzane i napędzane galonem łez
tęsknoty za Uniwersum pełnym Boga samego
oddalającym się stąd z szybkością ustaloną przez stworzeń pierwsze prawo
dlatego drgają owe tęsknoty, dlatego czuwają wokół otoczone popiołami zórz
jakie wzeszły u zarania indywiduów