
2014
http://virtualo.pl/ebook/piotr-zapewnial-i229507/
>>>
*Rozmównica nowoczesnego Kościoła*
Te szkielety grzechoczące odstraszająco na Nowym Świecie
jakąś, znaną skądś propagandą królobójstwa, upadku empirii
jakby niezbyt zaplanowane drwiąco
w moich przemowach z lat powstańczych
w moich snach sprzed miesiąca wyrównawczych
ludowy cyrk moskiewski wciąż po wsiach się rozbija przecież
z namiotami beznadziei jak Izrael w drodze do Egiptu
i małpy i sołtysi i strażacy są tu wszyscy w remizach
czarne dożynki rezygnacji odgrywają wiernie
wspominają Szelę w powtarzanych kazaniach sejmowych nie wskazując Putina
szkielety dusz drewnianych grzechoczą też w samym Sejmie na Wiejskiej
bez czerepów, bo te toczą się wciąż w zapomnieniach
uzbecko-ubeckich zapętlonych rolerkasterach
wcześniej myśli ich już stoczone zostały przez robaka grzechu zadufania
jamy czarne sotnie czarne sumienia czerwono-purpurowe
podpalane krzyże w miejscach publicznych bym truchlał prywatnie
bym przewidywać mógł kolejne lata cierpienia narodowo-katolickiego
po równo biskupów i burmistrzów nawiedzanych przez oficera prowadzącego
od czasu do czasu wspomnienia odświeżającego
obym mógł mieć jedną satysfakcję, choć z polskiego cmentarza niezłomnych
a drugą smutną satysfakcję: a nie mówiłem
były i są larwy na ustach Giocondy prawdy i piękna z przeróbek Warhola
były i są larwy na wargach onego premiera z onej ambasady
i tylko irytuje ten tajemniczy z TV Religia uśmiech księdza dyrektora
z agenturą prowadzącego aktualną rozmównicę nowoczesnego Kościoła
opadającego na spadochronie irracjonalności
w czeluście dzikiej pseudoprawowierności i pobocznej laickości
przy hiperrealnej popolskości starego cmentarza
*Boże Narodzenie*
Patrzę na hostię w tabernakulum
patrzę spod powiek posępnych
przywleczony do kościoła jak
strzęp ludzkiej nadziei
przez zdesperowane anioły poezji
białka oczu
spuszczona głowa
lęk
poszarpany przez katolików La Mettriego
znienawidzony w telewizyjnych wiadomościach
przez siebie samego
patrzę na hostię klęcząc przy filarze
pod chórem
patrzę i widzę księżyc w pełni
na firmamencie gwiazd prawdy
ponad pustynią wyroczni
spokojny ciepły jak sen
bajkowy
dziecka
oczekującego Bożego Narodzenia
otwieram oczy szerzej
otwieram drzwi duszy na gwiazdy
otwieram ostatnie sejfy piwnice lochy
znienawidzonego socrealizmu
otwieram ponownie walizki alienacji kiedyś spakowane
otwieram dzieciństwo i młodość błękitnych traw
otwieram radość z rodziców i prezentów
otwieram korytarze weselne nastoletnich przyjaźni
i pokoje światła edukacji
pióra białe spadają z chóru na moją głowę
wstaję
wychodzę
przydeptuję płytę nagrobną
pogrzebaną butę samego siebie
w przedsionku kościoła
lęk odpływa na środek oceanu
jak solna bryła
występku zagłady Atlantyda
znowu jaśnieje we mnie miasta noc cicha
*Gilgamesz (wersja uwspółcześniona)*
Gdy w górze niebo zostało nazwane
poniżej ziemia nie zasługiwała jeszcze na swe imię
w jaskini powiedziałem:
zaprawdę, gdy stworzysz istotę wyższą
człowiekiem ona będzie i znajdzie on nazwę
dla siebie i osła: jednej trzeciej człowieka
trud stwórczy będą dźwigać solidarnie i uparcie
z tym, że bydlę bardziej, byś odpocząć mógł snadniej
w lesie cedrowym i wymyślać nowe słowa,
na przykład: młody starzec, taki jak nie on, ale ja
*Jest taki sen, co go wiatrem wszyscy zwą*
W tej kolibie ruskiej zaśpiewaliśmy piosenkę o orbicie
narodów wolnych w stacji kosmicznej współpracujących żwawo
do góry nogami, z następującymi słowami –
jest taki sen, co go wiatrem wszyscy zwą
wieje na drogach pielgrzymów jeszcze do końca niezgermanizowanych
pielgrzymek na księżyc zlatynizowany
tak, wiatr ten już wieje najpiękniej, jak zorza z ideologicznego gołoborza
melodię piosenki zanucił pastuszek na brzegu Donu, potem zastrzelił sąsiada
z samego tylko, ściśle europejskiego przekonania
krew płynęła rzeką pokrętnie do symbolicznego Morza Łaptiewów
a z mórz kości wyparowała na księżyc sam
zadumany w kolibie księżycowej opanowanej już przez szwoleżerów Wschodu
– sensu stricto stepu
poczynam nucić słoneczny ów hymn homerycki i zapisywać go na pięciolinii
wolności, tęsknoty, myślenia, rozedrgania i rozkołysania
na Zachodzie stanów nieważkości, do góry nogami
jest taki sen, co wiatrem wszyscy zwą
Skorzystaj z moich rad ukochanaja i tyodliczaj góryraz dwa trzyja i tyodliczaj od siebie góry lodowetysiąc dwa trzyukochana posłuchaj mnieodejmij te echa od ciszyte głuche łoskotykotwic i orkiestr z dnaraz dwa trzyodejmij nasze rozstania od powrotówtysiąc dwa trzymoja rada jest ostatnią radąodejmij swoją przeszłość od Titanicawsiądź do szalupya ja wskoczę do drugiejten pomruk to nie eksplozje radościna trzecim pokładzie państwato katastrofaraz dwa trzyskacz!
*Letnia modlitwa*
Moja letnia modlitwa ptasia
jest jak księżyc srebrny ponad chmurami
piękna jak najkrótsza noc kryształowo-idylliczna
pełna i wzniosła w złocie poranka
jedynej perły mojej wyśnionej jawa
zawiścią w strachu niezakopana
Początek i koniec?toż to początekjak się rzekło nadworny kwiattrzeba rzec królzgaś światło liliojuż czaspyłek uleciał – to tak na począteka potem?szaro długo nudnoa potem?zaświeć światłoalbo poczekaj na brzaskto się zawsze tak zaczynai zawsze kończy w snacha pomiędzy dniem a snemszaro długo nudnogdy śmierć nadchodziniczym nie różni się od miłościa po niej urodzinya po nocy nadchodzi koniecniewidzialnego królestwaa oni zawsze bladzia one zawsze są rumianewtedy kwiat wydaje owocpłatki opadają na powierzchnięktóregoś księżyca planetyco przemieściła sięz jednej orbity na drugąniepostrzeżeniew tę noca ten ledwo świeci odbitym blaskiema ten ledwo jeszcze krąży wokół kwiatua ją porywa ptak rozstaniaale nie połykaptak niesie ją do gniazdaby otoczyć pierzastym ciepłem wspomnieńwśród pisklątwierszytoż to początek wszystkiego!>>>
Na wysokości nowiuczyli dość wysokonoszę swoją szarfęznak rozpoznawczymoje orlęta umieszczonotuż pod nimgdy pełnia nadejdziezerwę szarfęwylecą moje małe skarbylecz, co to, nad gniazdemnadajnik albo odbiorniki to ja nie wiem nawet co?!może to autobus podniebnyalbo taksówka planetarnaemitująca niepewnośćw czas cieplejszyda się to sprawdzićzdetektować emisje .. kiedyśale teraz?zwłaszcza krzyki młodzieżyz najwyższych rzędówmłodzieńców wysoko urodzonych piskisą słyszalne nad zwykłymprzekazem podprogowymprzed nim jest nów mediówczarne mgławice to nie są jeszczecenne zapinkiw kategoriach zasad plasują się niskoa wręcz ciche niszeprzewyższają je symbolizmemw jednośladowych neolitycznych chatachpozostałości orlich śladówsą jak pokaz siływypluwkimęskie i żeńskiekamienie polnepodmuróweknawet nie właściwych ścian
*Rzekł do złodzieja kpiarz*Znamienną jest moja otwartośćrzekł do złodzieja kpiarzmoja lenność wobec waszego kierownikakluczem dla nas jest jego wtórne ześwieczczeniemoja otyłość szansą jest dla wielurzekł kpiarz do złodziejatak jak wczoraj dzisiaj podkopałem znowumierzeję wyborczą i to wyłącznie płaczemwszystko można wypłakać łzamii kurzawki i morenyja właśnie zaplotłem ośmiornicęrzekł kierownik więzienia do kopaczaa ty snujesz się jeszcze w palarni,gdy smród już opadł po twoich wyborachale jakże symptomatycznym jestkazanie do dzieci o dzieciachrzekł otyły do pielęgniarzapopatrz nadjeżdża wielbłąd na kołach gumowychcieszy dzieci pochowane pod pryczamikolejny dzień w tych warunkachwyłamuje się z zastygłych śladówbłotnego dinozaura na płozachnikt już nie rzecze – człecze – do człekakażdy rzecze chochole – raczejalbo – smoku, czemóż nie pijesz już?czas tobie na znamienny ruchrozstępujący do granic eksplozjito nastąpi rzekł kpiarz do złodzieja – zapewnei kopacz straci znaczenie i kierownika chochoł zacznie wyć>>>>>>
*Święta w kominie*Ból w kominiegęś na świętaw choinie chomiki spowiedź proboszczapubliczna Miecz w kominie Marsjanin przed choinką szpic na legowisku i mruczek na ogniuRuch w kominiesmrek na wietrześnieg w pokojuby firana załopotałana balkonie Byk w kominie Azja na szpicu szczek w konfesjonale ciszy przedprogowej Świadka JehowyBladość świerszcza w kominienadzianego na iskrę uczucia już przez komin nie ulecąa dzieci niedociekanąskąd karpie pod choinką Mędrzec w kominie steward donosiciel i nawet mak rozsypany i słoma, co wypełnia serca już po pożodze w kominkuKołowrót w kominiebiała róża sama w domubez rachunku za prądbez rozgrzeszeniabez sąsiada bałwana>>>
Z niejednego ptaka zrobiono bogaz dwóch wojowników zrobiono centauraa już z trzech kobietuczyniono Ewę pramatkę praojcawielką i ciężkąwprost nienadążającąza potopem testosteronuZbudowano w neolicie arkęby uniknąć zalanianikt nie wie dzisiajdlaczego nie kamiennąa tak wielu nazywa gwiazdolotyPrometeuszami i PterodaktylamiW nowiowej siedzibienikt nie chce się kochaćnikt nie chce płodzić dziecia to tylko jaskinia jak każda innakąsające zwierzęta, choć dzisiajsą zdecydowanie mniejsze niż przed wiekamiuczucie śmierci przynoszą tożsameniepewności jadem i zaraząnie taką jak dla ludzi pierwotnychludzkie bydle się ogania przed tyma co dopiero człowiek bez ogonai bydle niosące człowiekaKamień wykorzystywany będzienawet na innych planetachdo rozpoznawania chorób i gwałtówlub rozdzierania ciszy,gdy okaże się martwa i zbędnawiele czeka jeszcze kamiennych ludziunoszonych przez orły jak bogowiewiele czeka przedmiotów raniącychjak zwierzęta gryzące wciążnadaremno>>>
Puk! puk! – czy to śmierć puka atomowa?armaty z epoki a dzień barokowystrzępy koronek strzępy dłonion do pocałunku rwie sięmiedzygalaktyczne sierpy drum drumznowu się pokazały nad rabatą Islandiito on w stroju Ludwikadryga i bierze nóż, bypokazać dżihadystom, że jest mocnyowce uciekają, lecz niezbyt dalekoirys w ustach jak szafranklap klap pod Marksem w Warszawiesedno międzywiecza jest zigguratemuczucia są przykrywą piekłaciężką jak pokrywa atomowego silosu,gdzie skorodowane rakietyrozsypują się przy dotknięciu rękąwalizka pełna listów do przeszłościlistów kochanków wiecznościpęknięcie na Islandiizimnej lodowatej w mediachmeandry skupieniaWatykan odpowiada ziewnięciemna atak młynów i wiatrakównie pierwszy to atakludwisarze kręcą w tyglu spiżjak śmietanę na lodykret stulecia dojrzewa do knucia z koszatkąon nie jest alchemikiemnie robi nic i nie politykuje tylko jesemafor odmienia się przez przypadkia potem odmienia zawiadowcęw jego miejsce demokratycznie wybranyzawiadowca wkracza pomiędzy zwrotnicejest pijany jak trzebanie potrzebny mu Madagaskarstrzelają z armat i pistoletówleje się szampanwjeżdża na stację martwy niedźwiedźna platformie z baldachimemRejkiawik tym razem milczypęknięcie tektoniczne zupełnezamyka drogę tryumfowi czasówkwiatki kwitną w szczelinachludzie je zrywająbukiety i wiązanki ładnie wyglądająna tle religijnego niebajeszcze ładniej sypane pod nogi żołnierzy,którzy wracają z zaświatu Heratto mędrcy i sekwojecisza rodzi zgiełk po raz ostatninad wulkanem grzyb europejskich myślisięga chmur i razem zastygająjak odwieczny akant – rozpoznwczy znakon nie jest Aleksandrem ani Krzysztofemjest sobą w koronkach epok>>>
Z zewnętrznych znudzonych hasełwyzuty jak z onuc skórzanychbezzębnej jaskini knutywystarczyły za zębypokrwawione plecy zakochanegow muślinach utkanych przez włochategobez przypraw mięso zgotowanodla niegojak hufiec, falanga i kawalkadaze wzgórz dziczy i nieokrzesaniaw porządku niebnym podniebienienapadnięto i ze smakiem oskórowanomamuta cywilizacjinastępując na naczynia Syrii przedhetyckiejrozdeptano Genesis z Duchajak na wyrost wyzuty z witktorianizmu Hamletalbo Achilles szeroki w barach Eginyjak nizina do bitwy nad Jordanemjak hetairoi atakujący słoniemarny horyzont po wyjściu z jaskini wygnaniaściana do rozbicia do malowania do osłonyz ogrodu do piekłasłowa zapisane nanizane przekłuteprzeliterowane z ogrodu do przededenuczaszka u stóp góryczasza i jednocześnie czerep pobratymcaskała czaszkaokrzyk bitewny i ziewnięcie – zdradaz piekieł do… słówcedzonych przez zęby węża>>>
W takim bólunie dało się zamieszkaćwielki zryw się zakończyłzerwano ścięgnazdjęto kajdany razem ze skórąsklonowano rany po przesłuchaniachpodsłuchując i oczerniającgotowe legiony zdemobilizowanoa to byli zaprawieni w prawdziemocarze z bliznami na czołachpowiekach, ustach i policzkachulicznice z nagimi piersiamina barykadach ich zastąpiły,gdy wymordowano księżyodkryto latarnie zielonei wynalazki świecące próchnicą ideologiiMęskie sprawy nie są zadośćuczynieniemza sprzeniewierzeniakobiece nie są sprzeniewierzeniemzadośćuczynień prawdzieto gnijące pióro jest pterodaktylapowiedziano na wiecuwiecu wyborczym w mediachwszyscy w to uwierzylidopóki nie okazało się, że to bielikaa bielik to nie orzełkonstytucja to nie elementarzwtedy zapomnieli wybaczyćkłamstwo przeszyło osierdzie uczniównadchodzących wodzów stuleci,którzy mieli być jednością kiedyśmiłość miło się zmieniław koronę z poziomek bez owocówza to w kwiatach białych całazespół stały wystraszonych wartownikówzaskamlał, okulał i czmychnął w jeżynyco i tak nie uwiarygodniło już nikogo– zemsta stała się nieuniknioną >>>
W ilu trzeba wyjść do nich?w ilu przeprawić?ile trzeba po nich posłać dziewic?między nami kolosamizapadły decyzjetony złotasieci rybmile morskich podróżyw takim razie odchodzę –nie wchodzi w rachubęani Styks w Hadesieani Kserkses w Atenachani Aszurbanipal w Suziew ilu fortach Indian powstrzymać?w ilu inkaskich miastach tkać maski ze złotajak czapki?w ilu stanąć przed sądem jak Sokrates?między nami karłamizapadły decyzjeniech lud kupi niewolę za kopręlud woli koprą płacić niż zlotemw takim razie nadchodzę –wchodzi w rachubę– sam>>> >>>
Z tym kluczemi z tamtym klownem,gdy tynk odpada z cyrkunamiot stawiasz nowyna dnie terasowej półkizalanej rafyklucz z koralu wkładaszmiędzy ożywione błogostany oceanuwkradasz się tam jak ibis do piramidyw zatopione zamknięte na zawsze światyzmysłów młodzieńczych obumarłychgdzie otomany z prętów stalowychkalumnie i plwociny otoczeniapoduszki chmur nadziei przekłute sprawnieprzez kanibali narodowych i partyjnychw mętne tłumaczenia braci i towarzyszywkradasz się między lękliwe zwierzęta w klatkachśmiertelnie zranione na sawannachrozpołowione na rafiez kluczem w ręku z kłódką na głowiew kapeluszu nie gór a lodowców,gdy spadają z nich płatki jaśminowego śnieguna kolorowe i denne rybyi przypływają na wiec płetwale z dziećmiwale i stada biełuchz tym kluczem do podwodnej odrąbanej kamienicyczekasz na wybuch lub tąpnięciejak w czarnej nieczynnej kopalnitsunami radioaktywne nie nadchodzimożesz otworzyć dziś dzielnicę kraj epokęodrzucony klucz opada w jasne odmętyna dno liceum morskiego konika >>>
W poczuciu siebie i mgłyna przedostatniej stacji oczu i sercawdepnąłem do trafiki,która została zbombardowanaprzez Napoleona, lecz jeszcze istniaładzięki dwu aniołompodtrzymującym belki stropowejuż sto pięćdziesiąt latzakupiłem papierosy na drogęby słońce nie zachodziło samotnieby na ostatni szlakwyruszyć z głową chmurachby nie widzieć łez dzieckażegnającego ojca składanego w ofierzewśród ryku dzikich zwierzątbardziej dumnych i bardziej wolnychniż on samza jeden miedziany pieniądzkupiłem dziecku pomadkęzakryłem rękami oczy i odwróciłem głowęby nie dostrzegło rany na skroni,z której sączyła się krew krzepnącai śmierci we mgle na górze Moriaspojonej dymem ogniska płonącej żertwyOjczyzny!(… abyś raczył z Twojego niewolnika uczynić doskonałą i miłą Tobie ofiarę całopalenia i cierpliwości)>>>
Tyle miłości w lochachjeden dwa trzy serca więźniówwystarczyło by niekończące się jarmarkiwyprowadziły ludzkość z żyznego półksiężycaustanowiony odruch płucapozwolił zrozumieć na tyle poszum lasuco odświeżający bardzo energetyczny wręczgrecki oddech pinii śródakademickiejgdzie miłość nie czekała zbyt długowyrwała hetyckie spiże z ziaren i mąkiby udać się do ludów morza po sólsól miłości to zestaw krzyży i półksiężycówznośnych dla rana bardziej rannych ramionale najbardziej dla samych rannychmiłość rozkrawa i kaleczyby wyprowadzić poćwiartowanychz każdego szeolu, lochu i zwierzęciascalając muzyką zbóż najdrobniejsze fragmentyod włosa po paznokiećw domach metr na metrna kamiennej podmurówcez sześciu kamieni polnychtam w niby lochu narodził sięwyjściowy pocałunekdrgnienia rzęs zamienione w ruchw kącikach oczu ornamentna pustyni i w pyle ulicy pierwszego miastajest rozpoznawalnym znakiemziarna zmielonego najdrobniejprzez kobietę i mężczyznę wespółw deltach sypialni żyznejwezbranej jak księżyc w pełninawet w czasie połowicznego wylewua rozkosz zmieszana z bólemunicestwia wojny w przyszłościale wtedy był początektam w pokoiku zwanym pierwszym domemjaskini lochu sercunależy o tym pamiętać jęcząc>>>
Lewy skośny z lewej skośniez lewej powoli w prawo w dółkraksa gotowawolniej stróżugdzie schemat myślenia o sztuce neolituw statku-pralnipirackich studni ciemne wodyi strome schody i kręte ulicepełne starszych pańpowoli skośnie zygzakiemna dworzec-galerięjak Picasso i Apollinaireschody z kafejki Bon Coinwprost na Cmentarz Montmartrena grób Juliuszaprowadząc pod rękęjedną dystyngowaną starszą panią,która ma wciąż trzydzieści lati wciąż nuci piosenkęo paniach i panach na moście w Awinioniea dzieci lecą z nieba jak kroplelecą misie i smartfonyjak letnia dżdżapotem Dżugaszwili z Sorbonywywołuje ciężki deszczna pokazie lotniczymrozpylając z jakiegoś jednogwiazdkowego migasubstancję nienawiścieliksir mocarstwowościnad Sacre Coeurenawet zielone konie zeskoczyły z cokołówpofrunęły nad Gennevillierslekko skręcając do Metzwśród chmur, aniołów i muzby przelecieć nad Europąi zmarmurowieć w wygładzonych arcydziełachCmentarza Orląt>>>
Oprócz ołtarzy we własnym garażunie mam już nicłzy są ołtarzamiw zamkniętej łazienceale to już inna pieśńecho nadciągająćej burzy to fanfarya krzyk to wystrzałna cześć tego, który tu wchodzinadzwyczajne cele są wówczas w łaziencea w głowie mikromydłai francuskie narzędzie równości,gdy wchodzi zwykły człowiekaby uścisnąć dłońzdruzgotanemu przez miasto-państwowładcy floty, która zatonęła w barzeszóstej dzielnicyjest ołtarz na molozamkniętego w przerażeniuściskającego twarzjest jeszcze ołtarz na drzewieale to już inna epopejatam na wysokościach we mglesiedzący niewidzącyteż ma swoje alibibo po cóż by ciskał te szyszkina głowy dzielnicowychze wszystkich kwartałówze wszystkich posterunkówołtarz rewolucjonistów bijących z przekonaniemliberałów bijących z przekonaniajest ołtarz jak mostw depresji poobiedniejnisko usytuowany pozwalaobsiąść się wronomnie straszna im tutaj ofiaraz niczegoz ludzi z krwi z siodeł i z tronówledwo nad moim przybytkiem zaświeciło słońceledwo noc dogoniła dzieńprzed misterium zażądanośniegu z głowy skazańcaa on antyrewolucyjnie stopniałprzestał ciskać nie swoje echana wiecachotworzył sięna doznania i twarzea sędzia otworzył księgę odczytał zeznaniaprzydzielił wstydpoznał jego uległość przedśmiertnąi ściął przy umywalce,gdy cisnął grymasy pewnego siebiesędzia i kapłan ołtarza – pewność samego siebieuderzył w dzwon braterstwa krwi>>>
W brzydocie czasu odnaleźć srebrny śladzmienić ludzkość w gwiezdny pyłnauczyć się tak kochać jakby łapaćwiatr słoneczny i zorze polarnew snachw sekundach łez nauczyć się łkaćw żałobnych modrzewiach i cyprysacho północy ukryć się w sercui zamieniać ołów w srebro,którego nie zechce niktdopóki nie nadjedzie bezsenna noc>>>
We mnie to nie tak jak w tobiejest żółw kosmicznyw moich trzewiach protuberancjawytrysk czystej plazmynie zawsze płynnego szylkretujak to szylkretu?zmieniam się ciągle w coś podwodnegopod powierzchnią Słońcaplanety nie mają powierzchni mistycznychtak jak jajestem żółwiem w przemianachduszą cywilizacji narodumiłosne żywiołytermojądrowe przemiany we mnieto tak jak w piekarniku domowej kuchnijak w cieście weselnym, które wybrzusza się, pękawyrasta na pociechę weselnikówtakie to przemianyw energii stoikaw energii zamieniającej się w szylkret duszywe mnie nie ma ciebie całeja pod tą boską skorupą jak skałą jestmiłość do wszystkiegoco stanowi o twojej energii we mnietwojego tchnieniatwojego życia i twojej twarzyale bardziej przemianymojego kosmicznego żółwia w człowieka>>>
W zielonym generatorze grafiki uczuciowejpojawił się błędny wykresfal na oscyloskopietęcza wyszła poza planw panice legalna ekipa medialnarzuciła się do naprawiania błędówbo groziło to naruszeniem struktury molekularnejpapierowej naklejkiprzygotowywanej w drukarce urządzeniaw celu naklejenia na czole artystyaby uzewnętrznić dziełowprowadzić do obrotu społecznegopomiędzy tryby kolejnego urządzeniagenerującego sofizmatyczne starania o niepodległośćcałkowicie zielonych tęczgdzie bramiarze i tęczarzespijają śmietankę praw autorskicha generatory nie mają żadnych prawbo są maszynamiponad wszelką wątpliwość wątpiącycha ponadto zielonych po prostu nie manie występują przed szereg przyrodya jeżeli już to bardzo rzadkośladowo można powiedzieć wręczw prześwietlonych myślach>>>
Ból społeczny jest nic nie warttak jak te rozmowyprzy kawiarnianych stolikachzapisane na serwetkachprzez agentów a nie poetówból społeczny jest tak wiarygodnyjak inwokacja dyktatoraw referacie o blaszanych wiadrachstojących obok mównicból społeczny jest wart tyleile spaliny rozwiane przez wiatrjeszcze śmierdzące w zwojach mózgowycha już nieistniejącena kosmodromach autostradach poligonachi nie wiadomo czy to była rakietai czy pochodziła z głowa mędrcaczy z głowy dyktatoranie uznającego bólubezdomnego nieletniego więźnia?>>>
Moja droga twoje ustatwoje usta moja drogasłodkie we śnie i w nocybyły jak wyczekiwaniena wakacyjny pocałunekw nagłych krajobrazu ripostachnaszej podróży zagadkachodnajdowałem twoje uśmiechywe wstecznym lusterkunad ranem, gdy dojeżdżaliśmydo dzikiej plażya ty podnosiłaś głowęna tylnym siedzeniuciężką od gwiazd, które zostały za namidroga się nagle skończyłanoc urwała jak klifa usta pozostałyodbiły się w moim wspomnieniu młodościodbiły jak szminka na lustrze zmianodbiły na moich wargachpoprawiłaś włosy i usiadłaśniepewnie się rozglądającsamochód już płynął po morzukołysał się na falachi mewa miłość moja droga>>>
To nie jest tak jak mówiszi ty i twoi prorocy,co wyszli z krajukraj nie jest starożytny na tyleby ogarnąć myślikraj to łysych pseudoprorokówlub skrytowąsych nibymędrcówco w budach zaliczyli szkołyszkoła ta uwodzicieli mężatekjak szarlatani i pastuszkowienawracający owce, których nie mieli– to nie jest wyjście z Egiptuani Morze Czerwoneto rozpaczliwe skoki w przepaśćtych, co nie wierzą słowomlecz ufają lotomzamienieni w słupy przydrożnezostaną obsikani przez kundlei odrapani przez stare Skodywbijające się w nich równie rozpaczliwieTo nie jest tak jak mówiszo świcie, bo o świcie mówisz,zbyt sennieto, co widzisz to nie są krajobrazy wolnościlecz zwykła kolorowa dyktarosyjskiej propagandydobra na budy a nie na szkołytwoja prawdziwa buda byłabeczką Diogenesaale to nie był prorok i dlategoożywił myśl jak strzałaa ty taisz ją w kołczanieNie mów, że w tym krajunie będziesz prorokiemprzez jakieś dwuznaczne przysłowiatylko wypuść strzałęw słońce>>>
W ten sposób i w sposób innyzdemontowano sztuczny księżycchodzący zakosami po liniew jego jutrzniach nie było prawdyw wyrazie był niespołecznya w linie niezbyt groźnymęskie nadzieje skupiał w przydawkachmądrości jego niewierne nie okazały się sądamisędziowie na dwa sposoby zostali zgładzenikrólowie w tym uczestniczylibez afektu wręcz znudzenipozostawili wszystko księżycowiw ten sposób i w innypolegli także królowietylko gwiazdy establishmentujak świece świeciły przez wieczór jedendopiero, gdy ten i tamtenzauważyli, że gwiazdy nie mogą świecićjak zwykłe świecezainterweniowano i zainternowano wszystkow ten i tamten sposóbwyzwalając społeczeństwo z bylejakościgwiazdy jak świece – kto to widział?wrócił księżyc prawdziwymordowany, rozpruwany, podduszany i bityzachwytemostrzeliwanyzenitem południabombardowanyprzetrwał z zakosamii z tym wszystkim co uwiarygodniaco jest potrzebne by bezzębny bezpodniebnybezjęzyczny mężczyzna przywołał kobietęw ten sposób lub w innygdy odrodził się księżycodrodziła się prawdziwa kobietaw zachwycie uczłowieczeniaakrobatka>>>
Proboszcz z burmistrzemsiedzą na sykomorzejak Zacheuszi rozpamiętująprzeszłe zwycięstwa wyborczeJezus nigdynie będzie tędy przechodziłi oni o tym dobrze wiedząjęzyk ludzi giętki i miękkiobniesie ich po wszystkich zaułkachpo wsze czasy będą rządzić duszamii podróżować na ludzkich językachjak w złotej lektycepo ulicach otoczonego drutem kolczastymJerycha >>>
Cichy naleśnik ponad lasemsosnowym płonącymw Santa Monica lub Nettunocichy naleśnik z nadzieniem z pigwypachnącej wschodnim bractwem pszczółi lemoniadą pierwszych chwil majazaraz po pierwszej komunii,gdy pierwszy ogień go wypalił – to janie pasiasty szalik jak wąż w atelierani modelka przy Placu Matejkizrzucająca szlafrok przed klasąrzeźbiarzy z klasąCichy jastrząb nad dachami Krakowanad jazzowym Barbakanemprzesiadkowym przystankiem pod Jagiełłąprzystankiem miłości wakacyjnejzagubionej na Olszy, w którymś liceumBezwonny flakon z fiołkaminad Miraculum i Zabłociemnad szwedzkim stołem z kwiatami, pyłkamii żądłami świataustawionym w Sukiennicachciągle pobożnie średniowiecznychBalon nad Paryżemulotny jak chwile z Proustemnad Sekwaną płonącą w czasie Rewolucjilub Sekwaną zawstydzonąkrwią Męczenników z Montmartrui samotnością Joannypośród wszelkiej maści tchórzyi AnglikówNawleczona na igłę nitkanitka w kolorach tęczyzszywająca ręką Boga samegolechickie obrazyodnalezione przy piciu herbatyw salonie piękności dwudziestego pierwszego wiekuw kieszeni podartych szortówna słodkiej trasiezbombardowanej smutkiemumierającego wrześniapoza wszelkimi granicami>>>
Na środku drogipędzących ślimakówktoś podstawił tamęskrytobójcze samolotyporywają mięczakizanim rozbiją się o zaporęz muszliwoda na swetrach prawieniewidoczna jak śluzgotowany rak w dużym kotleskłada szczypce do modlitwykruczoczarne sójki pierzą sięjak liniejące wężeprzyroda przechodzi metamorfozęjak zbrodniarz, który się spowiadanawet kangur nawet dusicielna autostradzie ślimaka przed nim zapora jak tama Hooverapowiększona w Chinach stukrotniedzięki kamieniom i cegłom z Wielkiego Muruwracamy do suchej Mahabharatyi po chwili Wielki Aśoka oducza nasspożywać mięso i sukcesywnie wybijać bracia na końcu pustynne zwierzęta podrzynają nam gardłapowoli, acz konsekwentniei to na środku drogi>>>
Lantastyczny dziś nie istniejeGromki takżeraz miałem chrapkę na komizmwtedy wydarzyło się toco zwą wszyscy klęskąi emigracja i internetowe przekazywtedy wydarzyło się piekło w e-kurnikui norz-eletni wiatr zaniósł iskręprzestraszyła się lokomotywai uderzyła w leśny wiaduktdukt – dukałem, duktem zaleciałlis spłonął żywcema taki był przebiegłynie zmieścił się w Internecieprzebiegł prawdziwą drogę,która z nim spłonęław piórachjak sekwoi szyszkapolubiona przez gromz samego niebieskiego serweraotwierającego żywy świat>>>
Moje cierpienie na każdym drzewie w każdym jego liściuono wyrąbuje puszczeby pustynie mogły pomieścićpick-upy terrorystówśmieszne burze wpadają tu cały czasjak drony penetrująco-eliminującejak drwale w przerośnięte lasyzbyt dojrzałe byz nich zadrwić by ich powstrzymaćkrew płynie w żyłce liściaw liściach wszystkich drzewjest ocean krwi, którykołysał się pod dnemSahary i Namibiimoje cierpienie ze słówtożsame z cierpieniem snówczarny las zmieniony w czarny czaspo północy mój zawój na głowierobi się białyczerń spływa z niegowsysana w piach, w któryzmienia się dywan pamięciobumarłe drzewa pamięciskamieniałe drzewa walą się z hukiemjuż po pierwszym pianiu kogutalas grzebie drwali i terrorystówmoje cierpienie zwęgla się nad nimipod ciśnieniem bolesnej krwi>>>
*Księżyc*Stamtąd jaśnieje niebotam czeka ptakcicho cicho już płynie Księżycnagle zniża się samolot odrzutowyna pobliskie lotniskoprzelatuje ogromny transportowiecwprost przez tarczę Księżycaczyniąc hałas nie z tej ziemidrży nawet Księżycpatrzę przez lunetę na partnera Ziemiw pełni siłstojąc na rozgrzanym balkoniedrży nawet balkonsowa wylatuje z ciemnego modrzewiamodlitewnika znikającego słońcafrunie nad trawnikiemcicho cicho płynie jak Księżycw świetle latarni solarnychza późno na reakcjęuderza mnie w głowęluneta spada z balkonu na tarasmodlitwa zamierasowa chwyta moje oczywyrywa mi policzkirozszarpuje ustaściska moje ostatnie spojrzenie i samolot w nimszpony jak Księżyc nie dają dokończyćOjcze nasz – nim hałas wybrzmi do końcai słońce zgaśnie>>>
Drugi dzień z rzęduniech te żółwie Tasmanazalegną jak desant morskiniech drugi dzień z rzęduna plażach będzie podzwonnedla lóż piaskurzek zbóż podwodnychwielkich kwadryg kontenerowcówJeżdżąc wzbija kurzpływając rzeźbi kilwaterzalegając zostawia śladżołnierz na quadzieżołnierz na morskim konikużołnierz na koculegendy literackich syrenwypełzły zawodzącjak sam Boreasz,który z Bachusem nie ma nic wspólnego,chociażsyreny i żółwie to makatkiw nadbrzeżnych tawernachrozkołysanych na północnychmorzach do północyrozdzwonionych na Lofotachsyreny wpływają w ujścia i dorzeczaszukając zaginionego Posejdonażółwie zalegają na Tasmaniibo to żółwie-dzwonnicydzwon jeszcze dzwoni w odmętachoceanówdla humbaków wędrowcówa one w nowej roli oswobodzicieliniewolników wolnych rynków>>>
Testowane wczasy jak koncertyz prorokiem z wdową z miarką czasuniewyczerpanąz wiarą w odbudowanie młodościczłowieka maszyny organizacjijednakowe skarbyepokwydobyte odkurzone przemilczanena sympozjach rekolekcjachprzetestowane w pasażach urnjak nutypod ciemnym mostemprzegrana bitwa nad nimmetalowe kości kosmitygrawerowane na długim targuozdabiane na piotrkowskieji nowym świecieoprawione na długiejmaszyny sprawdzono pod kątemstuleciludzi sprawdzono pod kątemnanosekundkąty zmierzonoi rozdano biednymsprawdzono luksusowy gróbsprawdzono luksusową harfęw dolinach królów (na górze królów)na wyżynach filozofów (w dołku filozofów)jedynie dziewięćset lat testowanożycie mędrcówjedynie jedno życie skierowanodo pracy nad księgą mądrościo wolnym czasie,który wybuchł i skurczył sięponiewczasie>>>
Stan na szczytach duchanie tak szczytny jakby się wydawało po ścianąwyższe partie dla rybw dolnym biegu dla płetwonurkówz błędnej krainy błędnych rycerzywyruszyli speleolodzy by przekopaćprzekserować podkopać i zgłębićale zamiast przed dziurąstanęli przed ścianąjak głusi przed muzykąjak ślepi przed tęczązdjęli pianki zapięli rakinałożyli uprzęże i wdrapali sięna cykl wykładów Wałęsyo chodzeniu w samolotacho goleniu klatyi jak w Spa pokonano komunizmnikomu niepotrzebnyKolędnicy ze Stanem na czelewzięli turonia za brodępotrząsnęlia ten powiedział – chcę byćwicepremierem w pogardziegospodarz z gumna zapytał– w czym?i tak zostało to zarejestrowaneWisła wezbrała w Sandomierzui po raz kolejny osunęły się schodywidać nie pisane im poziom Gostomianumna galery do Grudziądza przytakim poziomie pójdziem – rzucił Kazeki zrezygnowałnie przyznając się do nie tylko homiliiwewnętrzne spory w Puławach stanowiłykanwę epopeii Cichy Don wpłynął poprzez Bugna polską ziemięto nie był koniec Połocka a początek Pułtuskabo półbogi z tevauenu zamiotły szybko deptaki zadeptały śladystanowisko zajął prezydentw nimbyło oczywiste przy tak niskim poziomiedebatyoraz Wisły i Donua speleolodzy już byli się pięliw górę nie w dółna pochyłe czołakozice pouciekałyświstaki zryły podstawówki dla byłychsekretarzy Zakopanegoprzy okazji powstały narożne jaskiniea ujawnieni grotołazi strzelali z gumekdo ludzi pod skoczniąbyli na górze, gdy w pierwszej jaskinipożarł niedźwiedź górnikaani Szwedzi ani Rosjanienawet Sasi z Litwinami nie kiwnęli niczymby ratować Sarmatęani Miśnia ani Czerwieńskie Grodynie wysłały prezydentowi wyrazówubolewaniaw tak strasznej tragediina Krupówkach zwanych już Poroninemstan gór był bardzo niskiDon rozlał się na Podhalewyżłobił małą strugęi Orkan nazwał ją Donkiem w tajemnicyprzed Witkacym,gdy ten zrezygnował z wyższych partiii zszedł>>>
Tak zwane serce w tak zwanym cielekrzyczy jakby istniałonie tylko, jako słowo, któreciałem się stałomyśl ucieka jak płonąca żyrafaa płonące serce musi trwać do końcaspłonąć z dzielnicą miastaowładniętą rewolucyjnym szałemludzi niosących papierowe kwiatymałe kwiaty zbyt małejak na tak zdecydowane działania militarneprzed muzeami kłębią sięludzkie przezroczyste zbiegowiskapod byłymi maszynowniami cmentarzywciąż trzymają straż mastodontytak zwana para zakochanychniesie uczucie w klatceniesie uczucie wachlowanepiórami strusi, któresame nie przetrwały pożogiczy to jakiś znak?słowo nie jest w stanie wyrazić tego uczuciaserce może zostać słowemmoże tak skończyć,gdy je pomieści>>>
Srogi zawód mieć musiszstworzony dla ciebieby bały się przecinki leśnekanały łączące Wisłę z czymkolwiekby bali się pastuszkowie leśnii ich stada mróweka nawet intarsje na stolikachflisacy na kamiennych tratwachi malowidła wioseł w jaskiniachGdy uwierzą w przedmiot stworzeniapodmiot odejdzie we łzachi nie dość, że umniejszydoskonałość pod słońcemnie dość, że umniejszy słońceto klękając w zaświecie tyłemdo wielkiego wybuchupowie – teraz to, co ja mogę?Wtedy srogi zawód się przydabo cierpienie rozleje się jakwolność od zapracowanej miłościani kanały tymczasowe nie pomogąani przecinkiani alejki żwirowew wirydarzach klasztorówSrogi zawód depilatora pantei w Kacapiiucz się przemawiaćucz się machać rękami,potrząsać głową znaczącoczas na działanie politycznew straszeniu tyranizatorów słowarównie profesjonalnych>>>
Zamek jak Camelotsamolot jak Boeingwłasne ja jak – ja jestemona sama jak drzewko kruszynyjej oczy jak kolce różyjej usta jak owoce głogujej ramiona jak gałęzie brzozyale moja miłość do niejto nie lotniskoani blanki murówani wieża oblężnicza przy nichani jeziorko Narcyzato tylko słoik na przetworyna konfitury lekko cierpkielekko trujące słodycząz małą domieszką krwiz palca, który ją wskazał>>>
Przepłynąłem swoje Morze Czerwonena głównej ulicy miastana falach ludzkich twarzynurzając się w pianie ich spojrzeńw zalewającej oczy kipieliich przerażeniaw ostatecznościach popołudnianie rozstąpiły się bałwanynie pojawił się suchy lądmusiałem w głębinę skoczyćprawie jak samobójca licząc ledwiena listek Calineczkipapirusową łódź rolników egipskichresztki mojej nadziei w trzcinowym koszuutrzymały się wśród wzbierającej rozpaczysamotnych matek i ojcówdzisiejszej samotnej dobypośród wygłodniałych aligatorówchrześcijańskiego wygodnictwai rezygnacji>>>
W ciągłych nawrotach tornadze strony drgających snówskojarzyłem letnie księżycespadające, burzące, rozdmuchującemiłości w pyłledwo z oka cyklonu wyszedłema już popadłemw wieżowców stanie nad przepaścią miastaw miłosnym pyleptaki i smoki zadomowiły sięw księżycowym mieście drapaczy chmura maszkarony i gargulce na gzymsach i attykachpartyjne i okultystyczne wrazwykrzywiły twarze na ludziwychodzących z teatrów i klubówi zmieniły się w najzwyklejsze rzygaczeto zagrożenie przybyłoprzez ulewę, grad i huragansamochody z kochankamifruwały nad miastem jak liściepończochy rozrywane łopotałyna masztach radiowychfeniks nawracający z zachodu słońcaklonowany, kserowanypowielany, małpowanyprzez oszalałego przywódcę żywiołówkulką mirry poskromił tornadaspojrzałem na szczątki miastaw mojej dłonito była miłość>>>
Na nowy dzień miałem pozdrowienie snuzanim noc się skończyłaona odeszław jej ręce wstążka żółta i róża czerwonaw moim pokoju otwarte drzwia za nimi wodospad Niagaraona odeszła pod osłoną nocyjak bogini Persefonadobiega tu jeszcze jej głoswyraźnie słychać go wśród hukuspadających kaskad rzekikosmicznych zjawisk sercajej czysty operowy głosoto perlistym altem koloraturowymwoła do mnie z dna nocy– żegnaj chłopczebądź szczęśliwy z nią!Zamknąłem drzwi mieszkaniastarłem z podłogi i ze ściankrople realnościoparów rosy mgły i łezrozejrzałem się wokół– oto dzień wstaje nowyw oknie brzaski ona pojawia się znowu jak motylmoje słońce moje życiemoje najsłodsze pozdrowieniekolejnego złudnego dnia>>>
Wtórują mi wichry marsjańskiea ja lewituję i gwiżdżęnad galicyjskim miasteczkiem zabitymnieheblowanymi deskamimam na sobiebiałą nocną koszulęi złotą koronęfeniks okrąża mniei pieje szósty razpotem ląduje na zgliszczachja układam się w półksiężycmoja miłosna suknianocą błyszczy jak srebroa oczy moje jak gwiazdyw nadfiolecie emocjinad drewnianym szczerbatym płotemi rozeschniętym kulawym domemzastygam z głową królikamoja ukochananie mogąc otworzyć okiennicrozbija je siekierąjak mgła wydostaje się z matniszybuje jak lampion i karabinwpadawprost w moje rozwiane ramionajak bukiet iskier i płomieni>>>
Jedwabny frędzel u mojego tałesu wygnaniafilakterie z delikatnym pokarmem letniej nocysatynowy sen pod całowanymi powiekamimitologiczny olbrzym śpiący w głowieprorok lewantu siedzący w nogachnagle potrząsną głową i zażądałczegoś szorstkiegomniej puszystegocałkiem gorzkiegoa on nie uznaje sprzeciwubo to przecież anioł pokusyi jej pożeraczgdy zaczął zionąć ogniempodsunąłem mu dziewicęczterdziestoletnią z Azowaale potem baranka krakowskiegowypełnionego jego ulubioną siarkąpożarł go i splunął do rzekigdy ten nieśmiertelny ateistausłyszał hukjuż był w siódmym niebieale i to nie wyszło mu na zdrowienajważniejsze, że wszyscy obywatelew mojej głowie znani z szarościz przyzwyczajenia do delikatnościprzed każdym murem obojętnościodetchnęlii zasnęli w jesiennym pasie słuckim>>>
W trzech wymiarach ustanowiłnowy porządekusta odmówiły i zamilkłyjego jeżozwierzbył osobistym czekaniemna przyszłośćjej pokłute ciałonie miało opuchliznyjednak miało ją miećw najbliższą niedzielęze skrajnych słów ułożył dla niejtampon na kalectwo całejej rozpostarte ramiona sprawiły,że stała się wiatrakiemi nawet mełła językiem słowaprzeszła się po pokojużeby dzień był radośniejszya on z jej powodunie będzie tylko jestmiała zegarków sześćnie wszystkie na sobieczęść kolekcji wisiała na ścianieczęść miała stanąć na kredensachon (jej) potrząsnął (jej) klepsydrąon (jej) odwrócił (jej) klepsydręwziął trójząb i uniósł nad głowęradośnie ominęła go jednakradość się rozrosła w przestrzeńi pozostała w czasieprzyszłość zwycięska jak sztandar,który wzniosła samaw czasie koniunkcjidobra alternatywnegoi rozumnego>>>
W mojej trzeciej odsłoniezakryłem duszę przed wiernymimojego kościołazerwany kaptur wrócił na swoje miejscew trzecim moim akciewniesiono strzelby, szable i zbroje,które statystowały w napięciuw mojej trzeciej tercjiWolskowie, Etruskowie w skórachJobowie i Wandalowie przemknęliprzez miejsca straceń przyszłych Chrześcijanw mojej trzeciej godzinie dniazabiły dzwony, które były znakiemdo szybkiego ukrycia sięw zbożu rosnącym w jaskinitam zamieszkałembez losu, bez upadku ostatecznegobez świętowania miłościi w końcu odkryłemmojego Saula spoczywającego samotniena wyciągnięcie rękii dusza rozpoczęła królewski żywotw psalmach trzeciego wiekuwyszedłem z jaskini całona słońce samopoznania>>>
Już nie płaczę po niejnie mam oczu przecieżwypatrywałem wypłakiwałemwyczerpałem zasobyoczy jak szklane kulkiwypadły z oczodołówmam dwa groby puste czarnesarkofagi minionych uniesieńw cmentarzysku głowyna przestrzał otwartegalaktyczne wrotado światów lekkich jak puchbez ciężaru i kształtuw bezruchu w bezzapachuw jej ogród zapatrzonyzapomniałem, że kolory mogą zgasnąć,że radość wypalić się możejak płomień świecypoza widzialnym światemjej pięknapozostałem sam jedenbez oczu, co zmieniły się w dymradar cierpienia ciągle nasłuchujeantena serca ciągle odbieraniewidzialne sygnały płynące z wyobrażeniaz wyostrzenia zmysłów nadmiernegona podszepty chwilz tęczowych wspomnień sferycznej miłościskowyt ucichł jęki przyciętoruchem dyrygenckiej batutyi wtedyzapłakało nasze dzieckoniemowlę sztukina widowni>>>
Taka nagła zmianapana w pidżamach –zjadł chlebkotu wypił mlekoszczeknął na brataznów posmarował kromkę chlebawręczył łapówkę komentatorowi ekonomicznemuwziął czapkę, papierosy, splunąłi wyszedł trzaskając drzwiami –a taki był raptus w swojej służalczościw nawoływaniu do opamiętaniakrzyczał – opozycjo będziesz martwajak się nie uspokoiszi wiecie co? –na ulicy, bez rękawiczek, na mroziepo wyrzuceniu petai ostatnim spojrzeniuw lustrzaną wiatę przystankupalną sobie w głowęputim leżał spokojnydo końca igrzyskpostnarodowych>>>
Moje serce wystawiono na ciężką próbęwojną naznaczono czarną krew,którą musi przyjąćwzbrania się, lecz wypełnia się nią powoliMoje myśli wystawiono na próbę wodypustynię zainstalowano w miejscedżungli lasu deszczowegona ekranie filmie obrazie wyciosanym w kamieniuwewnątrz głowy w czaszce arcestatku kosmicznymMoje nogi wystawiono na próbęciężkiej wodymam maszerować przez pustynięz Egiptu pod Aleppoby stoczyć wielką bitwę z islamskim gigantemmoje sny nie przeżyją kolejnej próbyTa wojna już kiedyś rozpoczęła sięw ogródku dziadka na polach ojcao wolność białych sadówoaz dla życiodajnych pszczół i wiatrówprzeciw mężczyznom z Wenus>>>
Krwawią głowykrwawi kamieńkrwawią drzewanawet dymczarny zmieniający się w postacipod wpływem wiatru,który nie wiadomo skąd wiejepokaleczony rozpruty zmiażdżonyna Majdaniebraci różni wszystkooprócz krwi>>>
Ja już poznałem swojego misiaoto prawie żartobliwyz giewontem w łapie stoi na Granatachalbo częściej z granatem na Giewoncielub sprzedaje buty w warzywniakuspod ladyprawie jest pluszowy,gdy mówi – a kartki gdzie?bawi się radiemstojąc w kościele za filaremstroi je i durnia wrazpyta kościelnego o złoty sznurdo sygnaturkiale nie wie tak naprawdęgdzie dzwoniąmiś nawet czyta gazety i tygodnikiod jakiegoś czasuczyta Misia i świerszczykistaje się przez to doroślejszydostał na urodzinyw łapęksiążkę o Indianachz serii „Poczytaj mi ojcze narodu”,„Poczytaj mi matko partio”łapa go swędzi, gdy bijąinnychsam bije i chodudo kina w październikuklaszczetak, klaszcze tak,że opuchły mu dłoniejeździ na traktorze tak długo,że prawie z niego nie schodzifilmują go do programuw telewizji propagandowej i śniadaniowejgdzie ma swoje okienko,gdy kiedyś się zranił pod stoczniąwezwano karotkę, bo dyspozytor nie znał polskiegokiedy się zorientował w szpitalu,że przyjechał marchewkąna izbie nie było już przyjęciai trafił do pakitłucze się teraz wśród innychzabawek historiiwyrzuca innym, że jego własna głowabyła z siananikt go nie słucha jużnigdy nie było w nimlogikitylko przycisk i beczenie jakby kozymnie już nie śmieszy>>>
Na tyleile możnamożnajuż można? –powiedział przywódcai zamknął sięw świecie sprzedajnych książekchciał przejść do historiii poprawiając Wikipedięstanął w drzwiach Ipeenupokazując nagi torstym razem zaproponował zgodę na wszystkonie można! –chórem odkrzyknęliurzędnicynie można i tyleprzywódco jesteś potrzebnynarodowiwróć w lata 70-te i 80-tete latate fascynacjete marzenia i nadziejeta zwielokrotniana śmierćwymaga tortury dla ciebiewymaż ten podpiswymaż te zdaniazjedz te karteczki z notatkamiileż można zjeść? –odrzekł przywódcazagryzając jabłkiem, przepijając koląna tyle ile cię staća potem wymaż zapis w encyklopediiręką z brązugumką jak wieko trumnyjak drzwi, na których ponieśliJanka Wiśniewskiego –nie możnai jużprzejść do porządkubez historiibez histeriiprzywódco>>>
2013
*Znów pod Megiddo*
Obserwuję przez lornetkę ziemię przedpotopową
wypatruję znaku, zastanawiam się, kiedy znowu nastąpi Armagedon?
Brytyjczycy, jak faraonowie walczyli pod Megiddo, i co?
czas Rosjan i Chińczyków tam też już minął
a tu kolejny nadchodzi potop dla potęg
mój rower z Sumeru trójkołowy, symboliczny, mezolityczny
czeka pod ścianą płaczu dla każdego tą samą
dzban z winnicy patriarchalnej pęka na dwoje, tak samo jak świat
dziesięć dzbanów, dziesięć latarni morskich, dziesięć strażnic i oaz ostoi stoi
tam ruiny Megiddo słynne we mgle majaczą
płoną moje oczy oddane dziecku dziesięciorękiemu w zwojach
o której godzinie nastąpi zaćmienie Księżyca pierwsze?
a potem Enceladusa? a potem.. ostatnie
wypatruję znaku, zastanawiam się, kiedy znowu nastąpi Armagedon?
pytam, obserwuję ciała niebieskie
ustawiam ostrość w mojej lunecie na słoneczne baterie
trochę za jasno w tej pełni szczęścia i pełni czasów, to tylko przemijanie może
znad powierzchni morza słowa, znad powierzchni pustyni życia
znad wojny, ognia, głodu i powietrza, znad płonącej Ziemi Boga
znad grobu Europy zeświecczonej do cna obserwuję świat przedpotopowy
martwiejący powoli, świat nienawiści z odwróconych Indii
palących słońc w swastykach powszechnego kultu
przez lunetę moją, co jest teraz, jak peryskop
w batyskafie hollywoodzkiego reżysera potopów
wędrówki ludów się nie zakończyły – i ludów morza, i ludów ziemi, i ludów podziemi
choć runęły mury Jerycha i Kremla, runął przynajmniej w części mur chiński i berliński
trąby jeszcze grają, jeszcze gra harfa dziesięciostrunna Dawida
Pink Floyd jeszcze coś sugeruje w coverach
kałasznikowy Arabów w Londynie strzelają na wiwat
Mongołowie złoci szyją z łuków w górę, obok jurt komunistów ostatnich
kule i strzały lądują na Księżycu, drony AI atakują mojego Enceladusa, mój azyl
wypatruję znaku, zastanawiam się, kiedy znowu nastąpi Armagedon?
nie pod Megiddo, nie pod Dachau, nie pod Mostem Poniatowskiego
z wężowych iFonów, z pychy, z buntu, z grzechu najpospolitszego
z obnażania płyną rozkazy nieme
apokaliptyczne duchy influencerów skojarzonych z piekłem
walczą już z nami wszędzie
na miecze świetlne
Dusza wolność i jajakdźwignia koło bloczekz takich mechanizmówpowstają cywilizacje, imperia i potęgijak urojeniaunieruchomiony na chwilęza murem dziewiczego centrumduchagdzie prywatnie zawładnąłem światłemzawyły hieny i monstraświatów ciemnych cierpiącychbestie waliły czaszkami pomordowanychw podniesiony zwodzony mostlokalne władze z obrażonymi kumplamimiotały zapalone głowniew wieże z kamieniadziennikarze i politolodzy szatanaokrążali miastow którym moje ja śpiewało hymnprawdy o sobiew którym moja miłośćzasadzała ogrody sady i parkipełne uwielbienia dla Stwórcy.. wolny człowiek jest bastionembramą lwów dla Ogrodów Semiramidytylko dźwignia, koło, bloczekw ość jadu usz lśni>>>
*W tarninie IPN-u katalogi*
Stado sójek zapracowanych w lesie czeremchowym,
nad którym górują pojedyncze osaczone tarniną jarzębiny,
a wśród pani drzew leżą głowy krewnych odcięte w 1864 roku
siedlisko ptaków towarzyszących, w które zmienili się polscy powstańcy
wykpieni w literaturze faktu przez rewolucjonistów po piórze
o nazwiskach sugerujących szlachectwo niesakralne i zbrukane
lampiony unoszące się nad weselnymi głowami
brutalnie pomordowanych osadników z Wołynia
na brązowym zdjęciu z atelier małomiasteczkowego fotografa
przechowane w zabłoconym albumie jeszcze z 1920 roku
chłopskie wozy pełne zakrwawionych trupów rozstrzelanych Winowców,
wywożonych z lasu na posterunek UB w Tarnogrodzie w 1946 roku
koczująca rok później grupa Banderowców
z Tarnawy w zasadzce na Tarnicy pod krzyżem
rozpadający się kościół w Świętej Katarzynie
zwalający się cegłami i dachówkami na głowy rekolekcjonistów w 1951 roku
dżdżownice różowe wspinające się po ścianie budynku
Związku Literatów Polskich z petycją antykościelną
w Krakowie na ulicy Krupniczej w 1954 roku
ostatni włóczęga pchający wózek ze swoim dobytkiem
sarmackim, choć szmaciano-tekturowym, polną drogą,
w którą zamieniła się poniemiecka granitowa brukówka nazwana Eeecztery w PRL-u,
pomiędzy Tarnowem a Dębicą w 1959 roku
samochód pędzący tą trasą, ale zawieszoną we mgle
tuż nad ziemią bez kierownicy
nakłaniany przez prowadzącego oficera do zmiany kierunku jazdy
za pomocą balansu ciała i ruchów
rozpostartych ramion w 1977 roku
chłopiec czteroletni płynący na plecach w dół Wisły w okolicach Puław
z wiankiem świeżych kwiatów na głowie zwróconej ku morzu,
jak jedyna świtezianka sprzeciwu w 1968 roku
grupka polskich hippisów po zakończeniu festiwalu Pop Session
przechadzająca się przed bramą stoczni gdańskiej w lipcu 1980 roku
tabor zjeżdżający z drogi w kierunku wierzbowych gąszczy
nad brzegiem Wisły w Sandomierzu tabor, w którym nie widać Cyganów
tylko sowieckich żołnierzy uchodzących z Polski w 1990 roku
(przy ogniskach i wozach bojowych machających kurami)
huk armat Konfederatów barskich broniących ostatniej reduty,
w Zagórzu warowni klasztornej w 2023 roku nad Osławą,
takie bywają sny, gdy kłamstwo zawisa w świetle księżyca i świeci złą sławą
nad rozstajami dróg Słowackiego i Mickiewicza,
znów wychodzących z Polski na tułaczkę nieromantyczną
i wszystkich innych umierających daleko od rodzinnego kraju
w roku logiki narodu bez historii i chociażby katalogów IPN-u
Jestem posłańcemminionych chwilw kulturalnym słońcu przychodzęw spiekocie przynoszę słowaone o zemście opowiadajątylko na pozórwylewają wiadra wodyja posłaniec czasem wylewam pomyjemoich spotkanych trędowatych władcówhuczy wodospad słówhuczą knieje i stoczniewyją syreny chamstwaa ja przemierzam polskie drogisam skowyczę sam zawodzęszumię jak dąbpogwizduję jak kaloryferwyrzutnia rakietw sodomim borzejestem sową z północygermańsko-gockim pomiotemna kantatach Bachajak na dromaderach Madianitówwiozę stukrotną soję amerykańskąi złoto wprost z Indiimaleńki odźwiernylekki gołąb pocztowylecę nad mołdawskim rajempo zemście na Besarabachdźwigam literackiego Noblai dzieła wszystkie oprawione w cielęcą skóręz wytłoczonym wizerunkiem autora na okładkachkulawe watahy dziennikarzywtórująi toczą się jak lokomotywy pozłacaneszerokim torem do polskich sercwypchanych siarkąja posłaniec ostrzegłem Dratewkęnie ostrzegę jednak smokau bram Krakaja dla smoka mam wiadomość –zemsty czas nadchodziCon amoremio przywódcaWolsków czy już Wagrów?nie powróci nikt z Syberiigdy słowa eksplodująw ustachnie ma już Wisłyidę dalejOdra jak Obranie ma już Dróżkiidę dalejpod Hamburgze słowem Obodrycapod Święcianę jak posłowiec>>>
Skała stworzenie wydobywczy aresztkusze
bezsłowny manekin
zmiana
maskonur
piorun nad Arizoną
burza nad pustynią
kaktus mazowiecki
uderza kamień w kaktus
siła
znoju
między nowymi księżycami Jowisza
nielot
nietoperz
słodki owoc kaktusa
nietoperze z Polski
odlatują zapylać kaktusy
w USY
znowu szkoła
chińska teoria
podkupu
Tajowie kopią w głąb
Chińczycy w poprzek
ich mur dochodzi do Księżyca
to księżyc w nowiu
księżyc Jowisza
skała nieprzepustna
burza zwrotna
trójkąt łódzki
kwadratura koła Jowisza
Idy marcowe
idą Galowie przez Arizonę
gęsi lecą w miejsce nietoperzy
tym razem się udaje
tylko pióra pozostają
po tej stronie
z piór wiadomo co można zrobić
ale z czego procę wyrzutnię miotacz
z czego
z aresztu wódz wzywa do innowacji
z aresztu pisze listy
matka wynalazku odwiedza go
wnosi paprotki, tuje i figowce
wnosi kaktusy
wtedy chińskie dziewczyny lądują
przedłużają wszystko do końca
zabierają plany i matkę wynalazku
odjeżdżają rydwanami na piorunach
ciągnionymi przez nietoperze
Jowisz jaśnieje by po chwili
zajść za kamień
w murze
>>>
Wojennych krzyków zawieruchanie, to nalot gawronów
na orne pola desant
zamilkły historie wojenne
na zawsze
kołczany strzały pociski
harpuny noże granaty
tego Mikołaj już nie przyniesie
ani żaden car
będzie ciepłe miejsce
przy kominku
i samotność feministki
zabijającej dziecko
po amfetaminie
wtedy stopnieją lodowce
bezgłośnie
i gawrony posiądą ziemię
bezdzietną>>>
Ten ból przy pierwszym spotkaniubył zapowiedzią
ławka płonęła
Beethoven nucił na kasztanie
dumkę
brzdąkając na banjo
kruk zwoływał kruki
na pobojowisko
Ten ból od pierwszego
spojrzenia w oczy
był jak zwiastun
kakofonii miłosnych uniesień
w anarchicznej niecce stadionu
cola popita wodą jak wódka
kawałek pizzy dławił serem
i papryką
Ten ból wisiał nad miastem,
gdy spacerowaliśmy pod
rozgwieżdżonym niebem
potykali na schodach w przejściu podziemnym
przeskakiwali bramki w metrze
jeszcze radośni
Ten ból wdzierał się do przedziału
przez otwarte okno
studził oczy na wietrznym peronie
spływał po policzkach
jak woda z oceanów
zrzucona z kosmosu
na niewinną twarz
Ten ból rozdarł ciszę dworcowych maszkaronów
narastającym stukotem odjeżdżającego pociągu
pociąg znikał
stukot się nie kończył
zniknął w strugach wodospadu codzienności
na rogatkach za ostatnim zakrętem
Ten potworny ból
był wodospadem zastygłym w sercu
od początku tej tragicznej miłości
w końcu runął na nas
jak lawa
z pokutnego wulkanu>>>
Oto jestem w rajuna dnie martwego morza
statek przybył za późno
żeby ocalić mój gatunek
Oto jestem w polskim raju
na dnie Wisły
zaraz ukażą się moje stopy
nad powierzchnią wody
rzeka wysycha
żaden statek już nie przybędzie
Oto jestem w powiatowym raju
na dnie baru
woda wdziera się każdą szczelinę
do mózgu i do kościoła
papierowe łódki pod mostem
woda czarna skażona
woda z martwych sumień
raj to czy Sodoma
łódki zaczynają płonąć
>>>
Pisałem o Ledwożywiew młodości
potem modliłem się
o przebaczenie jej grzechów
z pisania mogłem umierać
z przebaczeń mogłem żyć
Ledwożyw wskakiwał mi na barki
częściej niż siedem razy
w tygodniu
gdy z psem płoszyłem Indian
plącząc się po samotnej okolicy
krew lała się z serca
okna otwierały okiennice
by szyby mogły odetchnąć
bym zrzuciwszy Ledwożywa
mógł wreszcie poszybować
pokaleczony ale przewietrzony
za Indianami, którym nie straszna
męka ani długi marsz
ku świtaniu ludzkości
ku świtaniu męskości
Ledwożyw był inicjatorem
stawania się
z psem z łukiem z lekturą
okna otwarto jednak na cierniowy ogród
wyszedłem tam
wpatrzyłem się pozostałem
z Ledwożywem sam
z bliznami i otwartymi ranami grzechu
>>>
Małe złudzeniew jesiennych szatach
wpada jak muszka w abażur
samotności
śnij
imam się kowalstwa
na dnie oceanu
wykuwam gwiazdy i jeżowce
małe poirytowane
tuż w grudniu
tuż za mną
już
znowu
zaspałem w muzeum
tuż przed bitwą
miałem dołączyć miałem polec
miałem zasłużyć
zaspałem w okopie
z głową w piachu i torfie
Małe marznięcie
na jednej nodze
tuż przed Wigilią
gdzieś na polskiej Syberii
a może w Kanadzie
by przetrwać by zachować religię
zabrałem pisma i przepłynąłem
Bajkał i Zatokę Hudsona wraz
Małe serce wstrzemięźliwie kochało
małe serce kryło się po krach
nie krach
i przyszła nadzieja
>>>
Dostrzegłem w jabłkuzaklęte
kształty pięknego kobiecego ciała
krągłości i słodkości
aseksualnie smakowite
rozpocząłem jak Michał Anioł
wydobywanie z materii
piękna ukrytego w niej od wieków
Używając paznokcia
wymachując kciukiem
formowałem wyobrażenie kobiety
z mozołem
na ławce nad Wisłą
woda przepływała u moich stóp
woda samotna jak ja
szumiała w swojej nazwie
ja zastygałem w swojej
Dłubałem w jabłku cierpliwie, gdy
z rzecznej piany wyszła Afrodyta
odsunęła nogą szczeżuje
rozchyliła tatarak rękami
usiadła mi na kolanach
objęła ramionami i odebrała jabłko
uśmiechnęła się rajsko
i ugryzła raz
po czym podała mi tablet
z jego słynnym logo
przestałem myśleć
straciłem rozum
zapatrzyłem
wtuliłem się
ugryzłem drugi raz
>>>
Pomniejszone atuty rtęciowcówwciąż na siłę się przywoływały
jak pulsowały w krajobrazie księżycowym
jędrne klocki elementów matematycznych
nagle zaschły jak wodospad zamarznięty
w chwili spadania
jednostek miar
w obliczu spowolnił się wielki zawód
mistrza ministra
leje po oczach zapadły się
nawet skończony dyrygent
w kraterach nie drgnął
batuty jak odrzutowce przestały
smużyć
zamieniły się w wykałaczki
a jednak prawdziwe tasiemcobokie
chwile wychynęły
ze smutku z kraterów spojrzeń uśpionych
by poczuć biedę dawnych
poczęstunków
porykiwań, pohukiwań, pouczeń
wał drzewny jak usta
stoczony kornikami
nie był w stanie
zmięknąć, skurczyć się
w snach odmieniony
zadośćuczynił nowym zjawiskom
spróchniał a potem wyżarzył >>>
Dusza wolność i jajak dźwignia koło bloczek
z takich mechanizmów
powstają cywilizacje, imperia i potęgi
(a urojenia?)
unieruchomiony na chwilę
za murem dziewiczego centrum
ducha
prywatnie zawładnąłem światłem
zawyły hieny i monstra
światów ciemnych i cierpiących
bestie waliły czaszkami pomordowanych
w podniesiony zwodzony most
lokalne władze razem z obrażonymi kumplami
miotały zapalone głownie
w wieże z kamienia
dziennikarze i politolodzy szatana
okrążali miasto
w którym moje ja śpiewało hymn
prawdy o sobie i świecie
w którym moja miłość
zasadzała ogrody, sady i parki
pełne uwielbienia dla Stwórcy
.. wolny człowiek jest bastionem duszy
bramą lwów
dla przyszłych Ogrodów Semiramidy
tylko dźwignia, koło, bloczek
i ty
>>>
Amalgamat pokorystworzony z dnia na dzień
wręcz z godziny na godzinę
pokora Marsa z pychy Wenus
(czerwieni) (wstydu)
przynosi ptak konglomerat
kosmicznego pyłu
napis: „Najwyższy czas”
bełtają się k..kultury
w Europie księżycowej
w muzycznej rybie
woda nie wokół a wręcz
w rybie
półryby z orbit postsowieckich
półryby z Nebraski
a amalgamat płaskiej twarzy
z milczenia owiec
anachoreta pisze wiersz
pokornieje jak zając
nie ucieka
wzdycha w blasku księżyca,
który jest zimowy
a nie kosmiczny
boli prawa pierś
anoreksja
planety jabłka
pychy >>>
Ochżesz stój!moja błękitna trawo
nie faluj i nie blednij
żołnierz zaległ w mojej trawie
żołnierz pokroju Andersa
wyskoczył wtedy z niej zając
pokroju Engelsa
zaczął biec pod górkę
na szczyt błękitnego wzgórza
Och żesz zającu ty!
wojnę sprowadzisz
miotaniem z miotaczem
miotasz kicami
a za wzgórzem urząd Goebellsa
nieniemca
pokroju łosia i klępy
wraz
umysłowej
łoś zielony nie żre błękitnej trawy
zielony łopaciarz internetowy
żre natenczas
struktury
dziury potem jak po robakach
w prokuraturach w wojsku w sądach
żołnierz kiedyś wstanie
ponad trawą pokaże się hełm
biada ci wtedy zającu szary
eminencjo
w zieleniaku
trawochwaście
Och żesz!na szczyt błękitnego wzgórzaooo to nie byle dubelt…..uwaOch żesz!>>>
Ta miłość popłynęła ku duszyjak mgła na złotych pajęczych łąkach
o poranku
rozświetlanych falą czerwcowego słońca
przypływu
po ciemnej nocy świętojańskich przygód
nastała jak chrzest pokolenia
chociaż była jednostką
jej ptaszyna kwiliła w pociągach
jej gniazdo wito na dworcach
łzy spłynęły jak deszcz
na czarne pokopalniane wyrobiska
i hałdy zagłady
Jeden głos rozległ się
jak szóstego dnia
jeden dźwięk potoczył się
przez nocne zatoki i redy miasta
latarń i muzycznych ławeczek
parków skwerów klombów
teatralnych bzów
pocałunki wyrwane księżycowi
westchnienia wyrwane grzechowi
mgła opadła za miastem
na ścierniskajak wyrąbane parki
sieć oplotła zaorane skibyjak splątane tramwajowe szyny
dym się snuł wśród pól
czerwieniejących z ogniskami planet
muzykantów pasterzy odległych wojowników
gdy cygańskie wozy odjechały do zamków
do warowni serca
pierścienia>>>
Znawcy wystawci z księżyca
twierdzą, że właśnie
nadchodzi
świt sztuki
nadchodzi to zbyt wielkie
słowo
nie zawsze znawcy mają rację
a już na pewno nie ci
wywrotowi
jak Sztuczna Szczęka
Onegdaj cała Werona
szarpała kotwicę
dramatu
i spajała malarstwo włoskie
od Giotta
a
znawca zaszczuty
i spalony na stosie
jak Savonarola
otruty jak Sokrates
piękno Grecji to nie jest
piękno nagich kobiet
choć tu od nich się wszystko zaczęło
a piękno Toskanii
to nie same męskie pośladki
chociaż zrodziło znawców
Meteory jeszcze są
i Pammukale
są Carskie Wrota
i Brama Lwów
od zawsze jest lustereczko Księżyca
i odbicie snów
tych co się nie znają
i nie mają
lecz wierzą w piękno>>>
*Mój dżdżysty nastrój*Mój słoneczny jarwypełniony dżdżystym nastrojem
pełnią człowieczeństwa
w godzinie śmierci
w głębi
na zamulonym dnie
kwitną kaczeńce snów
ale w Janusowych pozach
ależ zamieć w lipcowych porach
pyłek traw i skrzydła motyli
żądła szerszeni
schodzę w kaczeńce
w ledwo odkryte jary
marny mój zachód słońca
jeden jar rozświetlony kamieniem
filozoficznym
odbiciem nieba i chmur
cmentarz na skraju
schodzi w głąb mnie
z krzyżami łzami pochówkami
Indianie Tatarzy Scytowie
bezgrobni wołają wędrowców
z odwiecznych brzegów świata
na głębiny życia w jasnych kwiatach
w błękitnych kwiatach
z mulistych śpiących sumień
wyrastających w wąwozie Jozafata
w godzinie Zmartwychwstania>>>
W moim dusznym okniewidać firanki płaczu
z odległości parseka,
gdy wchodzę w koniunkcję
z Alfą C parę lat wcześniej
już mija mnie Omega
widzę świeczki w oknie
w kolejnym okrążeniu
widzę świeczki w oczach
zapewne smutne przyciągania
depczą struktury płaszczyzn
równoległych w poziomie
(nieistniejących w pionie)
ona przychodzi od strony słońc
strząsa łzy
rozsuwa firanki w kolejnym świecie
po przejściu przez ciemny tunel
odnajdujemy siebie
odnajdujemy miłość
odnajdujemy inny wymiar radości
żywi wciąż
w węglu i wodzie>>>
Tej miłości głodnitej miłości godni
będziemy szczęśliwi
rzekł Adam
w jaskiniach naznaczeni
cieniem własnej tęsknoty
odwróceni tyłem do wejścia
gdy miłość w błyskawicy
uderza tuż obok
– prawda Ewo?![Jaskinie władz duchowych
Toną w blaskach pochodni]>>>
Jeden zakątek zawarł przestrzeniejeden zakątek zawarł podwoje
niesieni nocą toniemy w jaskiniach
własnych namiętności
odżywcze wichry
słodkie letnie burze
nad rozkołysanym światem traw
soczystej wilgoci
wchodzimy wjeżdżamy w pustynie
pierwszego dnia opalamy sierpień
nad płomieniem nocnej lampy
naftowej
drugiego dnia walczymy o opaleniznę
wyrywając ją sierpniowym sprawom
jednoczymy się z imieniem i czasem
zagłębiamy w pełnię jestestwa
miłość trzeciego dnia
jest bezkresem życia
przychodzi nagle po burzy
i tonie w blaskach naszej twarzy
szczęśliwej>>>
Moje serce ze srebrnych atomówzawisło nad wodospadem
ognie staczają się w przepaść
te ognie to supernowe
namiętności, które z kwarków
zmieniły się w gwiazdy
Runąłem kiedyś w czarną otchłań
z nocną rzeką ukochaną,
której uciekła ziemia spod stóp
ja jak huśtawka
ona jak koń na biegunach
wszystkie krople drgały
wszystkie strugi były napięte
lecieliśmy w otchłań
pożądania i namiętności
chłodni prawdziwi
żywi
popłynęliśmy osobno
wskrzeszeni w blaskach księżyca
światłami wielkiego miasta
sobą
dotykiem
wśród pohukiwań sów
rozpłynęliśmy się na różne wyspy
znacząc ślad pianą na wodzie
elektryczną pianą
srebrnych serc
szalonych miłością
rozstania dla wieczności
w komputerach>>>
Gdy cierpienie stanie się kwiatem lipymój koń wskoczy na lipę
przegoni stamtąd pszczoły
jej cień
cień runie
na moje: bądźcie
i będę skarżył się sędziom
jak Trybunałowi w Jałcie
ze skazą miodną
na odwłoku chwilowo szerszenia
chociaż już we wtorek
mniej niebezpiecznego zwierzęcia
od zwłok pszczół odlecę
by ule przewracać
cierpienie ginącego gatunku
ludzkość obojętna
fraszki na papieży piszę
na papierze pojawia się
pył a nie miód
zemsta szerszeni
już wyruszyły
rojem składającym się z matek
oburzonych
cierpienie ginącej ludzkości
jest w zapachu lipy
z samego zapachu nie będzie ratunku
homeopatycznym leku
starości straty dymu
czy w węglu czy w drzewie
byle nie w lodzie
pszczoły złożyły nadzieję
a szerszenie nie zawładną
światem mediów w grillu wyobrażeń
i pasiece
stęka rój trudzi się
jakież osły tworzą karawanę
zmniejszone, zamknięte w psich budach
oczywiste miodobranie w Afryce
walka z cieniem lipy
walka z cieniami Hadesu
greckie wyspy
cywilizacji swojskie znaki
wolności przedśmiertnej
pracowitej i okrutnej>>>
Któż odczuwa pod stopąobroty kuli ziemskiej
oprócz Carole King
poza niektórymi zwierzętami
Wszyscy tacy zagonieni
nieobecni w tym świecie
nie czują na sobie kosmicznych run… cum
za dnia
a przecież za dnia gwiazdy (też) są obecne
nad głową
a przecież Ziemia się rzeczywiście kręci
cały czas
Któż widzi jak wzrastają liście
na drzewach
poza niektórymi muzykami
którzy słyszą jak trawa rośnie
(oprócz samych drzew w ich ziarnach)
Kto z ludzi
odczuwa zło świata w każdym człowieku
grzech, który krzyczy w myślach
i czynach miliardów
poza Jezusem w koronie z róży
wszyscy tacy zaaferowani polityką
i spłacaniem kredytów
Tak, że Ziemia się kręci
bez udziału inteligencji i uczuć ludzkich
namawiam więc do przykładania
ucha do ziemi
dłoni do lustra wody
i serca do człowieka>>>
Wczoraj zrozumiałem, że ten witraż nade mnąta mozaika tęczowych wspomnień
to wciąż jedna kobieta
w sanktuarium mikroduszy
cudownie jedyna
czczona
jak w młodości
choć tak wiele ma twarzy
i wiele imion nosi
przeobrażona w spektrum miłości
przeobrażona w ciasnych zakrętach cierpień
przeobrażona w wybrankę serca
wczoraj była albumem fotografii
i tysiącem klatek filmu
mojego życia
teraz jest na piedestale mężczyzny
w jej ręku berło i jabłko
święta dziś
grzesznica kiedyś
jak ja
prześwietlona miłością
okrywa moją głowę czarownymi
dłońmi czasu
dłońmi wyciągniętymi w przyszłość
bajecznie kolorową>>>
W szuwarach wesołości rozszumiały się plotkidziewczęce niewinne
a potem dorosłe kobiety
poczęły kląć
Nagle z tataraku wiatr porwał gardłowe łkanie
zamiast perlistego śmiechu
świat poznał czarną prawdę
o feministkach
Tak naigrywał się w stawie
Strzyg nocą i w dzień
a miał być gąsiorem
do śmierci w święta
miał się rozpaść na pierzy puch
tak orzekły matki blożki
i premierówny szmateksolożki
na wieczór na kolację
miał Strzyg być gąsiorem
nie zdążył nawet zawyć
w gnijących wierzbowych liściach
złapany musiał udać się
na plażę dodową polską kobiecą
potrząsać uszytą z kolorowych okładek
przez TVN kiecą
i stracił pomruki rezon i płeć
a w szuwarach i w stawie plotkarskim
ani radości
ani treści
czasy nastały nijakie>>>
Łatwiej odpowiedzieć na miłość,gdy liście z drzew spadają
zabrać się z żurawiami
do ciepłych delt
Łatwiej gdy mróz zetnie wykroty
i koleiny na drogach wczesnnośredniowiecznej tęsknoty
do zakochania do poprawy bytu
poturlać się jak gruda
Z zębnych wiatrów zeświszczony zmierzch
nakłada się na kakofonię mruczących
kolorów rozpylonych sprayem
wprawną ręką półnagiej giewonciarki
z Krupówek Przedtatrza
a ty patrzysz na jej piersi i mówisz – kocham
bo zimno już
Możesz pierwszy odpaść od skalnej ściany
wyrywając linkę albo szkolną wycieczkę
polecieć do Słowaków i powiedzieć –
piany nie mam, piasku nie mam
a Słowińcy wymarli niedawno
jesienną miłość więc przynoszę Wiślan
łatwiej będzie się rozgrzać
i wtulić w puste gniazda z nizin
Łatwiej, mówisz?
a bo ja wiem?
ja nie nie nie wiem
marzę o delcie w Rumunii
może jestem wyłącznie
Białym kochliwym
Chorwatem
z dżdżystego Krakowa?>>>
Zanim noc zapadław snach
dni się wydłużyły
o jedną wojnę światową
we krwi pulsował pokój
ale nic z tego
Jakieś zwierzę przestraszyło żołnierzy
zanim wkradły się zmory w sny
rozbłysła jasność
miała być miłość na skałach Golgoty
mieli ludzie już nie zamarzać
pod jej szczytami
ten łańcuch górski Golgot odwiecznych
przechował echa eksplozji
przechował przez noc
eksplozja wywołana przez zdesperowanych głodomorów
jak z Kafki
zwiastował wojnę światową
była epizodem jak miłość
była epizodem snu serca>>>
Znajdźcie mi promyk,który bym ukochał bardziej
w jakiejś odległej krainie zrodzony
w bryle iskier z rzeki
lub jej wodospadu
niech do mnie przemówi
z odległego lądu dzikiej przyrody
w samotni mojej
zachodzi słońce nad wydmami
w życiu moim w czerwieni słońca
znikają kolorowe balony
unoszące się nad pustynią na tle gór
sucho w gardle
sucho w myślach
marsjańsko w pamięci
beznadziejnie w bezkresie państwa
świat zachodzi za demoniczną noc
a ja znów taki spragniony
zmięty jak sterowiec po katastrofie
jak niepotrzebna skórzana otoczka
gadziego jaja po wykluciu bestii
jak ugryzione jabłko
odrzucone przez Ewę precz
dajcie mi promień,który jest wilgotnym oceanem łaski
na krańcach świata
niech stanie się życie
w moim sercu>>>
Zaledwie jeden dzieńmoich serc stworzonych
jeden dzień serc jak Orion
czułych, zadziwionych ciszą
gdy nadeszła noc miłości
w jednej lotnej strzale
wyzwolonych uczuć
przemierzyłem przestrzeń od myśli do słowa
od słowa do człowieka
Bóg stał obok
jak kibic trzymał kciuki
za moje galaktyki
Bóg machał szalikiem czasu
myślałem, że to był
jeden dzień miłości
przeleciał przez okolicę mojego urodzenia
przez miasta i wioski
a ja głupi nie przyglądałem się
ludzkim twarzom
dość uważnie
a ja nie rozmawiałem z przechodniami
dość składnie
mój jeden dzień
to było moje życie
zaledwie>>>
Wtulony w swoje cierpieniew obolałych pleców sumienia
roztkliwiony na gałęzi żalu
przeciążony myślami i uczuciami
pustynnieję w sadzie
w nadziejach soków drzew, kwiatów i pszczół
wyzbywam się otuchy wieków
W przodkach którzy dotarli na to miejsce
odkryłem prąd dzieciństwa dynastii
brodząc w nim bez strachu
W pradziadach widziałem zorze
narodu i przetrwania
płynąłem rzeką wśród śmieci miast
nic sobie z tego nie robiąc
strząsałem razy i rany
ze skóry jak z płaszcza
nie przejmowałem się szaleństwem władz
i płynąłem Wisłą pełną sprośności
w kierunku Warszawy
przede mną był błogostan przyszłości
w fajerwerkach synów i córek
jak mi się zdawało
teraz zgasł w bólach
wypączkował tą wielkość do oczu
przed ujściem rzeki dostrzegłem
pękającą tamę>>>
Zewsząd zjechali naturyści boscyprzypięte ciała do skrzydeł
niczym nie osłonione
na brzęczących motocyklach
okrążyli mój dom
jak duże ptaki wzbudzili
powietrzne wiry wokół siebie
i mnie owinęli wokół swoich pieśni
Gorączka wiosenna odnalazła mnie
w podsuszonym igliwiu i czarnych szyszkach
zacząłem prawie wić gniazda na świerkach
dla moich sympatii
pośpiesznie przed burzą
Znalazłem odpowiednie rozwidlenie
przebytych dróg
w sam raz na puchowy schowek
Lewitowałem w snach półśnieżny
gdy otoczyły mnie istoty powietrzne
i w powietrze uniosły
rzekły: zostaw to wszystko
zrzuć ubranie
stalowe załóż skrzydła
fruń z nami tam gdzie
w przedziwnej ostoi czeka
prawdziwa miłość
człowieka
wolnego
na rozstajach czasu>>>
Jesteś tam,gdzie chciałbym byś byłajesteś tą która powiła jaskółkę we mnie,
która wypuściła strzałę w słońce
moją indiańską wycieczką
W twoich skromnych – hwq
słyszałem odgłos prerii i stad
a potem wędrowałem z tobą
Jesteś ciągle w drodze
a ja marynarz z Myflower
żegluję na grzbietach obcych bizonów
kiedyś odkryłem twój ląd,
a jakże przyjazny i cierpliwy dla mnie
dla moich lęków i nerwic
niezbyt endemicznych i dzikich
jesteś jeszcze tam gdzie wymarzyłem
i jesteś kobietą z dziecięcych snów marynarza
wędruję ku czerwieni słońca
niosąc ciebie z dziecinnych łąk
z malutkich rączek
z malutkich rybek
z rzeki która wypływa w lesie przyjaźni
w lesie jaźni
w lesie gdzie śni
mój anioł dzieciństwa
idę do ciebie
płynąc na falach
tłumów bizonów bufonów
w środku miasta
miły obraz umierania
w środku dziczy polityków
nowego świata obywateli
zielonej prerii
wyspy obfitości dla
niewinnych kochanków>>>
W mojej małej siedzibieźdźbłowej
jak sporysz kołyszę się na wietrze
razem z moim chlebodawcą
oni wywołali wiatr
oni zasiali zboże
a ja ziarno burzy
(o którym jeszcze nikt nie wie)
żerując zagrażam
technicznej postawie polityka
telewizyjnego
odnalazłem moment rozchwiania
systemu propagandy urodzaju
więc wcisnąłem stopę
wbiłem szpilę
wsypałem piasek
i odbieram rozedrganie głupka za sterem
państwowej nawy
Ptak uwił gniazdo nad wejściem
do mojego domu
zachęcony moim trelem
i koloraturowymi westchnieniami
jak oddech wzrastających szyszek
potem ogłuszyłem go
metalową burzą
i to wtedy gdy miał się wykluć
Tak w życiu zachęcałem dziewczyny
by je potem pozbawiać złudzeń
zachęcałem w zbożu plony
jak sporysz
Zniechęciłem za to polityków
wniebogłosy żałosnych
chcących rozpaczliwie
rozkołysać przyszłość do dobra
greckich pól logiki
beznadziejnie
bez sukcesu
(tylko balans pozostał
dla mas)>>>
Płakałem dzisiaj cały dzieńw pracy
bo straszny polityk zawitał
na przeszpiegi
w korku płakałem
bo straszny bałagan
płakałem w ogrodzie
bo sroki zniszczyły gniazdo
i porwały młode zięby
płakałem bo piekły mnie oczy
ze zmęczenia
bo spać nie mogłem całą noc
komary mnie pogryzły
i zawistny kuzyn obmówił
bo sąsiad naruszył po raz kolejny
mój mir domowy
płakałem bo wieczorem
potwornie bolał mnie kręgosłup
i zobaczyłem jak bestia
zbliża się do okien domu
a potem do kolebki
ze śpiącym synem
płakałem bo przypomniałem sobie
grzechy moje z mijającego dnia
a potem
nagle
przeczytałem
w blasku północnej lampki
o tym kogo i jak zamordowanoz rozkazów Dioklecjana
za miłość
za chwilę
przestałem płakać>>>
Przesączyć życie przez gazęrozlać do butelek i słoików
w momencie średniowiecznym
natenczas dojrzałym
W kilkuletnią noc zmierzyć się
z własnym osadem i fusami
oddzielić je od istoty przetrwania
od sedna snów
Słodycz miłości prawie dziecięcej
uchwyconej w zapachu siana
w letnią noc na Mazurach
poznanej w smaku wina
gdzieś w zatoczce bezludnej
pomiędzy Śniardwami i Mikołajskim
w ramionach nastoletniej dziewczyny
z krakowskiej Olszy
nad Soliną
Przesączyć przez sny jej zapach
i smak ust
naturalnych jak letnia łąka
pod gwieździstym niebem
wyrazistych jak tęcza po lipcowej burzy
Włożyć do słoika i zakręcić wieczko
zamknąć esencję młodości dziewiczej
jak dowód zbrodni
popełnionej na sekundach
godzinach
datach
w sobie samym>>>
Serce składa pasjans życianawet gdy boleje
nad własną rzeką siadając
zawodzi by milknąć na zmianę
Serce emigruje dobrowolnie
nie wygnane nie rozproszone
wśród wrogów
odkłada lutnię spokoju i radości
odsuwa ją daleko od siebie
i zanurza się w obcych wodach
by poczuć całkowite odrzucenie
kosmosu
prawdziwą samotność w bezkresie
złudzeń
swój brzeg określa jako grób
a nie obiecaną ziemię
patrzy nań tonąc na środku rzeki wyjścia
Serce niezmierzone rzuca się w otchłań
serce bezgraniczne pędzi w nieskończoność
serce roztęsknione nie daje się utulić
światłu
materii
czasowi
serce upodobało sobie słowa wzniosłe
w nich upatruje miłości
bezbolesnego początku jak i końca
rozkołysania fal w nim samym
nasłuchuje echa
pieśni z dna
pieśni powrotu z poza siebie
sekwencji bólu istnienia>>>
Jej ciemne przygodypełzające w trawach
pokryte pogardą
wybujały jak jej serce
odkryły mgliste poranki w zaświatach
zbudziła słońce
w rzeczywistości ceglanej
na złomowiskach uczuć
będąc stworzoną dla twórczości
poświęciła się dzieciom
bardziej kreatywnym
jej myślenie o Bogu
największym Stwórcy
było jak płomyk świecy
oświetlający najstarszą ikonę Chrystusa
jej mądrość nie była
złowieszcza ani ciemna
lecz wepchnęła ją w ciemne przygody
gdyż mądrość zbełtana
na skraju lasu monsunowego
wpadającego do wulkanu
nie dźwignie lotu w przepaść
makroświata
nie wyląduje jak motyl
na rozkruszonych uczuciach
pośród koralowców lub orchidei
gdy wyląduje tam
będzie jak piasek żup solnych
i zastoiska asfaltowego błota
w jej kreatywnej tęsknocie
sztuka pojawiła się jak ocalenie
obrazy fantasmagorie zjawiska
irracjonalne modlitwy złożone
z zapachów i smaków
czciła Stwórcę w locie
powtarzając akty strzeliste
tulipanowi przed obiektywem aparatu fotograficznego
czciła Stwórcę
potrząsając aparatem przed pyszczkiem jaszczurki
zdejmowała chmury strząsała pyłek
traw wprost w ramy na kanwy
zwyciężyła w przygodach i odwróciła
kartę wygnania
odrodziła się w pieśniach
dla dorosłych>>>
Liczył na swoich wyznań tchnienia,co są jak meteoryty
przedzierające się przez chmur zawoje
pragnął zdzielić toporem przestrzeń
poza czasem zbudować cokół
udało mu się rozrąbać społeczność
i już wie, że agonia miasta
jest niemal pewna,
lecz nie będzie rozbłysku
na koniec tyrady
nie będzie słyszalne westchnienie
nie będzie odczuty ciepły powiew
zgon zgon całej wycieczki szkolnej do Warszawyw ósmej klasie
zgon jego piłkarskiej drużyny,
w której grał
wreszcie jego klasy maturalnej
następował jakżesz cicho i powolnie
w oparach mgieł solnych
lecz jednostajnie miarowo permanentnie
oddawali ostatnie tchnienia towarzysze Peerelu
i znikali ze zdjęć
wyznania pożółkły na kartkach
i tylko serce przetrwało
bo zawsze miał nadzieję
jak topór>>>
Niebo nie zawstydzabo jest w nas
cierpienie wielkich sfer
odtwarzane w nas
w kółko w kółko jak płyta
galaktyki nie zgłębianego cierpienia
obracają się każdej nocy na niebie
które jest w nas
chcemy wyzwolić się z kłopotów
ratując krople prawdy w sumieniu
strumienie wiary w samoświadomości
wielkie rzeki nadziei we własnym ja
zatrzymując
myślimy, że tortura przeminie
gdy lodowiec ogarnie wszystko
wokół i w nas
chłodna wygoda codzienności
w uczuciach i zaspokojeniach
marzy się płciowym istotom
a woda i czas płyną
jak chmury po niebie
jak natręctwa myśli
w szarej masie głowy
niebo kręci się jak karuzela
patrzymy na torturę nocy gwiezdną
i nie wierzymy w nieuchronność bólu
patrzymy na komety przemierzające
czarne sferyczne przestrzenie spadochronu
na miliardy spadających gwiazd
i nie wierzymy w cierpienie,które nie zawstydza
krąży nad nami
jak kosmolot jedyny pojazd
mogący nas przenieść
na drugą stronę
nas ze śmiercią wpisaną w serce
wielką jak noc>>>
Wewnętrzne przeżycia chłopca jagnięciaw złotoustych czasach
w miododajnych przekazach
nie były jaśminowe
były raczej speleologiczne
dla zdrowia raczej niekorzystne
gdyż płakał przez nie nocą w koszmarach jaskiń
i spadał w szorstką otchłań szybów pokopalnianych
w pokoju na poddaszu pognębionych
tłumił w sobie płacz
– odlatywał jak ptak z Araratu –
gdy wyglądał na ulicę zza firanek
połykał łzy skarcony przez sąsiada
rzemieniem unurzanym w mące
ale w dziennych potyczkach
podwórzach propagandy
mienił się przywódcą dzielnicy
sukcesów od niechcenia
sukcesorem historii przedkomunistycznej
niezlodowaciałej
mienił się by wyżarzyć i zgasnąć
umarł gdy na Księżycu
wylądowali jego wrogowie
postawił stopę
na dojrzałej planecie kochanków
zgasł w odpowiedzialności
i nadeszła nowa era
złychtoustych>>>
Tajemnej sile chciał podziękowaćbo nie rozróżniał opłatka
od tarota
wniebowzięty służył kobiecie
a leśne strachy okazały się grzechami
młodości
kobieta uklękła przed nim
czcił skrajny hellenizm w masach
dorastając w polskiej uczelni nadrzecznej
aż postpunkowe przywary obnażyły w nim
martwotę bezbożnej nauki
gdy wylądował samolot samotności
wysiadł z niego wraz
z tłumem kibiców zdążających
na ustawkę miłości (nie do kibucu)
on miał puste ręce (bez kastetu i maczety)
a one naprzeciw (tylko) skromne pejcze
bity do krwi ostatniej
westchnął zwiesił głowę i został pilotem
(by) znowu poderwać maszynę z rzeki
i cmentarza pradziejów
prostota spowiedzi w skrajnych stanach
odrodziła jego pragnienie wędrówki
rejsu lotu
z Argonautami przyjaźni płynął
we mgle miłości w listkach komórkach promykach
w molekułach usłyszał głos
jak drżenie rozeschniętych desek poszycia
skrzypienie desek na kapitańskim mostku
skrzypienie wieka trumny w ładowni
łopot pirackich żagli i świst wiatru
w olinowaniu masztów i bukszprytów dla mew i Charona
przykuty łańcuchem do miłości
nie zawinął do żadnego portu żalu i zmieszania
.. dzielny jak Odys
nie zagubił się w złodziejskiej zatoczce diabła
popłynął dumnie na kraniec
świata człowieka
do Raju, który
czekał za tajemnicą jego wiary>>>
W imię wędrówki przez pustynięw imię gwiazdy
w imię miłości
do kwiatu celu dziewczyny
wyruszali wojownicy
krwią znacząc drogę
w bezkresnej pustce kosmosu
w samotnej otchłani
swego serca
ich los przypieczętował
idee
grzech pozbawił nadziei
litość przyszła na skraju czasu
i wyzwolenia bliscy
zawrócili znad molekularnej przepaści
by wypłynąć z prądem oceanicznym
myśli gotowych na wszystko
i odnaleźć zwykłe stworzenie
zakrwawione brudne zmiażdżone
ufnie patrzące im w oczy
szepczące: zaopiekuj się tylko mną>>>
Atom do atomuKsiężyc nad linię horyzontu
marsz
zgubne wpływy wpatrywania się
w gwiazdy
zgubny w żyłach napięcia fałsz
serwowane anaboliki poezji
na zatracenie cząstek
neutrina mezony przez parseki uczuć
wiersze w wieczorach
wieczne apostazje realności
mikroskrytki w myślach
atom do atomu
oko do oka
ząb do zęba
rzęsa do rzęsy
łza do łzy
wpatrywanie się w kobiety
wypatrywanie zachodów Księżyca
ledwo dniejących wierzb
by zapłakać
monstrualnej drogi
do wyciągnięcia nóg
noga do nogi
ręka do ręki
marsz
przenieść się z komórki
do galaktyki
zanieść siebie w brzask
marsz
armii atomów
na Zachód
marsz>>>
Aksamitna noc nie nad Tell el-Amarnalecz nad Beskidem
smutek pielgrzymów ten sam
dokąd pielgrzymują w samochodach
zdążających na Południe
dokąd lecą na złamanie karku
jak ptaki
noc skrywa zamiary
ludzie kryją się w lasach
jak mumie w nieodnalezionych jaskiniach
splądrowano piramidy
zniszczono gniazda
ptaki i mumie chowają się
w ciemnościach Afryki
Polska wyludnia się każdej zimy
bardziej,
gdy katastrofa nadciąga
jak kolejna dzicz ze Wschodu
noc drży w migotaniu gwiazd
a ja płaczę nad brzegiem autostrady
gitarę zawiesiłem na znaku „stop”
za wzgórzem płonie miasto
słychać gąsienice czołgów
i miażdżenie kości
mumie nie zdążą
ptaki nie zdążą
Polacy umkną
w ostatniej chwili
ukryją się
w górskich sanktuariach
życia
a ja…
spłonę nad akadyjskimi tekstami
jak ibis>>>
Stella Maris patrzy na północz miejsca gdzie zaczyna się rajski ogród
patrzy na muszle wyrzucone na brzeg
patrzy na wraki statków
płytko zakopane trupy zmarłych na cholerę
patrzy na skorupy glinianych naczyń,
które zebrałem w Cezarei
a teraz trzymam stojąc na brzegu morza
u stóp Karmelu
w zatoce
śródziemnomorskiej plaży
ktoś gra na trąbce melodię „Czarna Madonna”
a ja zapatrzony w artefakty cywilizacji
opuszczam redę zaczynam wchodzić do portu
mojej wodnej cywilizacji
radość przebytej drogi w moich strofach
świeci jak morska latarnia
dla statków kosmicznych>>>
(skończył się sierpień)Dzisiaj jest piątek
siedzę na parapecie okna
patrzę na stary zegarek
liczę krople deszczu
liczę kormorany i kartki z kalendarza
jak sekundy
liczę zięby na niezliczonych ziarnach słonecznika
od rana leje jak z cebra
w ten wrześniowy smutny dzień zwycięstw ducha
myślę o jaskiniach homo neandertalis
i klimatyzowanych apartamentach w Burj Dubai
myślę, że nie jestem człowiekiem
zbyt głęboko oddychającym
stęchłym powietrzem dominacji
by dać się zamknąć w czymś takim
liczę nogi nie skute łańcuchem
liczę ręce nie związane wierzbowym łykiem
liczę palce u nóg
zwisających nad przepaścią miasta
liczę nietoperze w swojej głowie
(moja głowa wciąż mroczna jak jaskinia)
i maszty żaglowców na morzu tysiącleci
skąd się wziąłem nagle w tym sierpniu
skąd w oknie – nie wiem
skąd przegrane bitwy na nizinie pode mną
skąd samoloty ze swastykami
strzelające wokół kartoflami protestanckimi
i spirytualiami pruskiej szlachty
nie wyleczony solipsyzm
jak nie wyleczone porażenie rzęs
nie odgadniona dziewczyna
poza czasem
nie odnalezione pochówki homo sapiens w brązie
mijające) dziesięć tysięcy lat
– i ta naprawdę cudowna ciepła sierpniowa noc
czeka za ścianą chmur
strach przed.. homo sovieticus sapiens
ile palców będzie miał homo sapiens sapiens sapiens?
biały kormoran bezsenności
i chłodem wyimaginowanym topniejących na niby lodowców
tworzących jeziora i bagna
jak samotne chwile w jaskiniach
piątek przyszedł z zewnątrz
wstaję
jaskiniowiec w Ja>>>
Strojąc duszędo wielkiego forte
na walki kosmiczne
duszę zbierającą siły ziemskie
nadszedł mocarz narodów
stanął pierwszy w dolinie
kometa przemierzyła niebo
lekki zapach Drogi Mlecznej
historia zatacza ko…ło
wraz
księżyc nocą rumieni się
anioły krążą wokół
leśnej myszy
wychodzi spod kokoryczki
zmienia się w człowieka
jest potrzebny człowiek
na odwieczną bitwę,
który poprowadzi ludzkość
do nowej ery ducha
(Słowacki, Aleppo… )
kosmos potrzebuje
dziś narodu i bohatera
duszy brzmiącej jak organy
skalne Himalajów
tokkaty grzmiącej
nad stworzeniem.. świetlnym
duszy potrzebna jest myszka
bujająca się na belce bajki
i przemiany w człowieka
heros zginął nagle
nadęty zbyt wcześnie
przez słoneczny wiatr>>>
W takiej samej kolebcewykołysany co Herkules
otworzyłem oczy szeroko na świat
niedowierzanie
które w nich zagościło
pozostało do dziś
potem ktoś pochylił się
nad twarzą dziecka
cień padł na czółko i brwi
potem Hydry się zleciały
by tarmosić becik
Harpie i Holofernesy
zamrugało do nich powiekami
raz dwa trzy
i potraciwszy głowy poznikały
w czterech stronach świata
porodzony pozostał tylko i kobiety
w kątach pokoju
z czterech jego ścian
wyleciały gołąbki Picassa
małe rączęta różowe
uniosły węża w powietrze
i rzuciły nim o piec
wąż rozpękł się na kawałki
i tak powstało wężów tysiąc
chwil gryzących boleśnie
w piętę
tym dziecięciem byłem
może rok może dwa
by szybko dorosnąć w dziennym koszmarze
uzbrojonych hien
niespotykanie szeroko otwartych oczu
dzień nigdy nie stał już za brzaskiem
świtem przed zachodem
w wojnach bitwach kampaniach
środkiem nocy
polowań na demony Hunów Chanów Humerów
już zawsze był
>>>
Otoczaki obracane przezgalicyjskiego Syzyfa pięły się w górę
protoeuropy
po ogień z Olimpii
i dym z wyroczni delfickiej
jeden kamień literatury
pięknych łez narodzonego
drugi kamień poezji
snów zamarzniętych czterolatka
trzeci kamień muzyki
snów nadąsanego czternastolatka
czwarty kamień filozofii
snów czterdziestolatka
które obrosły mitem
toczony kamień jak sam mech
objęty jest ścisłą ochroną
>>>
Obserwuję jej sercena noszach Księżyca
patrzę przez lunetę
reguluję ostrość
balkon z którego patrzę
w bezchmurną noc
drży
trzęsie się cały budynek
wybrukowaną ulicą przejeżdżają czołgi
potem przepędzają stado byków
na corridę
wreszcie dziesiątki jeźdźców w szalonym wyścigu
kołysze się doniczka na parapecie
moje serce próbuje ją złapać
zdołało uchwycić kwiat
moje serce trzyma kwiat
a doniczka leci na kocie łby
żeliwna barierka balkonu odpada
kamienne podpory kruszą się
zdziwiony ściskam lunetę
przygarniam do siebie
zaczynam lecieć do wnętrza
hiszpańskiego miasta
upadam na powierzchnię Księżyca
tuman kurzu zakrywa
moje nagie ciało
staczam się po zboczu krateru
turlam się z lunetą
z kwiatem wbitym w serce
na dnie turlam się
do białych noszy
dotykam ich
zasypiam na zawsze
śmiertelnie poraniony
kwiatem
>>>
Jawcale nie magnificencja i eminencja
do ciebie ekscelencjo
piszę te ciepłe słowa
bo detektor moich nastrojów
już nie wykrywa gniewu
urywa się irytacja z korków na autostradach
peregrynacja bólu po infostradach
przechodzących szybko w neurostrady
z tych samych pni i gałązek
jak lewitacja beznadziejności
państwowych myśli
w wolnym powietrzu moich płuc,
że piszę do ciebie wybacz
kacie mój za zbyt ostre słowa
w czasie egzekucji
wypowiedziane pod gilotyną
moja głowa
potoczyła się wściekła
lecz w koszu obok innych
(jakież zdziwienie)
rektorskich
biskupich
królewskich
zrozumiała,
że na koniec
ciepło wybaczyć trzeba>>>
W kronie tysiąca snówzachodzi słońce tylko raz
mały gitarzysta zamiast na gęsi
przemierzać fiordy
sepleni wplątany w struny
wyszarpuje z nich palce i włosy
zachodzi słońce dźwięków i myśli
odgłosy chmur i wiatru
stają się muzyką awangardową
gęsi jak obrazy i litery alfabetu
kluczą po niebie wysokim
nie odnajdują ciepłego kraju
za to mają dla siebie
czarodziejskiego gitarzystę
na skrzydłach riffów i refrenów leci
zapamiętany w sobie
przyrodzie i historii
jak legenda i baśń
przemierzająca Europę z Laponii do Itaki
by upaść w sen>>>
Myśli krążą wokół słońcajak anioł który spłonąć nie może
a jego ogień jest po tysiąckroć gorętszy
myśli krążą wokół grobu
jak człowiek który umrzeć nie może
naznaczony grzechem
może z niego już nie wyjść
myśli krążą z aniołami
lecz i anioły upadły
człowiek ma oparcie na ziemi
ziemia jest tak blisko
myśli o sobie i o swoim życiu
jest ciągle przerażony
nie ufa nawet sobie i aniołom
ale słońce wciąż świeci
i myśli rzucają cień>>>
Wykropkowany gadżetpokrył się cementem
odstał swoje
tak, że go wiosna nawet nie zaskoczyła
był we mgłach i łzach
a potem w cemencie
rozmazane kropki
miał za kto wie co
czerwone były kiedyś
póki mu nie puściły nerwy
przed randką
o mało nie rozbił się na moście
nie dostarczony o mało co
nie wręczony prawie
przez tą trzęsiączkę
gadżet zmiękł
w trakcie randki
może po przejechaniu przez tira
może od dotykania króliczą łapką
się wziął i rozmazał
w smutku i użalaniu
odstawiony na kredens
zmumifikował się prawie
przestał odbijać światło
jak szyba w oknie lub karafka
zszarzał do cna,gdy ruszyła budowa marketu
cielesnych rozkoszy dla
trefnisiów transwestytów i towarzyszy
z budowy dodmuchało pył
jakieś turbiny czy kośne wiatry
pył biały na osiwienie
na otępienie
gadżet skamieniał pokropiony święconą wodą
gadżet – serce bezużyteczne
na końcu stał się skałą
gotową do wyrzeźbienia głowy
sporej głowy>>>
W miłości przez życiez filozoficznym zawołaniem
w jedności z kobietą
wynurzałem się z fal zalewających miasta
kataklizmy dotknęły ciała
katastrofy rozsadzały serce
ledwo odratowany po tylu powodziach
tsunami i po tornadach
wskrzeszony obok stopionego rdzenia reaktora
wzbudzony w cmentarzach systemów
odrodzony z epidemii głupoty
kochałem wciąż jedną kobietę
idącą przez Ziemię jak wiosna
wiozącą moje słabości na swoim oślęciu
przez płonące miasta i lasy pędziłem
męski jak bogowie Rzymu
potężny jak wspólne duchy Akkadu i Sumeru
przekroczyłem wielkie rzeki cywilizacji
wspiąłem się na śródziemnomorskie kolosy lęku
w miłości zaufany zadufany
dzięki kobiecie
odnalazłem bramę mądrości
prowadzącą do kryształowego
dziecięctwa>>>
W skuleniach wyprostowany jak strunaa początek drżenia w niebiosach
mniemający w odpowiedni sposób,
że trzeba być usłużnym
tak wychowany
tak zastraszany
można wymieniać demony po nazwisku
przywoływać wiedźmy
z Uralu
dygoczący całym sobą
w stanie wojennym ulotek i piwnic
zimne posiłki zimne pokoje
(posiłki nie nadeszły
pokoje zahuczały bitwami)
ogień na ołtarzach(ołtarze w hutach)
w katedrach głów i pięści
w poskromieniach ambicji..
ulepiony z haseł(gazet)jak szczur niezwyciężony
w odnowionych śmietnikach
pełzający przez świat
w prokreacji spakowany jak pigułka
na wielkość narodu
po odtrutkę lekarstwo na cynizm(mas)
wiele razy dzwonił do drzwi aptekarza po nocy
bo kotłował się antyseptycznie(na resztkach powietrza)
w granicach państwa na krańcach,
gdy zamrugał oczętami lekarce i dojarce
poznały jego fobie
przytuliły się obie
ogrzały jego namiętności w granacie obronnym
raził potem setki kilometrów
od domu
rozprężony jak wybrzmiała struna
dźwięk dzwonu zamienił się w echo leśne
chociaż z jego konwalii wychynął zapachem
nawet struna się zadziwiła
jak można wzbudzić taki dźwięk
poza czasem
w cyfrze(w ciemnej dolinie psalmóww cytro-lirze)>>>
Wiele wskazywało na to,że cukierkowe spoty skończą się
wraz z tą kampanią
jednakże po kampanii zaczęło się
w tiwi oziębiać
celebryta znalazł bowiem kulę śniegową
i zgodnie z jej logiką
otoczył się ujemnymi ładunkami
więc przybrał na wadze
spoty stały się bardziej celebryckie
i nawet premier okazał się
bardziej ohydny od publikatorów,
które polewano gnojówką z pokrzyw
w okienku pojawił się miś satanista
sypnął wulgaryzmami na dzieci
odsłonił zęby i bliznę
zebrał brawa w studio i zabrał krzyż
po prostu zdjął ze ściany i wyszedł
plakaty jak zombie otoczyły miasto
wypełzły z bieda-dzielnic
i zadomowiły się na domach centralnych
nie prywatnych
ktoś krzyknął: to już było
za Kiszczaka Moczara Olszowskiego
ktoś odpowiedział
był brąz było żelazo było złoto
czas na efekt błota
nuklearnego
miedziane czoła wyzłocone
(to normalność – szarość – banał)
aktor wyciągnął rękę
pomalowano mu złotolem paznokcie
założono pilotkę luzaka z tokszoł
gadające głowy potrząsnęły głowami
(jakby narodami)
tłumacz zamrugał
zbawca wystąpił
w ostatnim spocie
po czym
przyjął pozę gladiatora z boiska
dożywotnio już
zombie w centrum wyszczerzyły zęby
dożywotnio>>>
W tych głupich snacharanżacje jak firanki
przesłaniały częściowo widok
a bluszcz treścią wił się w oknie
jego macki niespokojne
szalały dając dowody żywotności
firanki pełne roślinnych motywów
zanudzały odsłonami
a motyw wiądł w oczach
jej wielkie oczy będące kiedyś studniami
dziś stały się zjawiskowymi oknami
w spojrzeniach i w patrzeniach
pogrążyła krajobraz bez reszty
myśl przewodnia
jakżesz się wiła w ciemnej zieleni
pieśń
słowa i melodia
jak burze nadchodzące z zachodu
powoli wypełniała przestrzeń
miłość otoczyła dom
zajmując drzwi, okna i komin
przejmując na własność ściany
zaaranżowane przejęcie
z pomocą skłonności, historii i senności
miało odebrać mnie rzeczywistości
utkanej z woli i wiary
i faktycznie pieśń wdarła się do wnętrza mojego domu
młodość osaczona nie miała drogi ucieczkirozpierzchła się jak baranki boże
wiek męski zawył jak zwierz
starość zagrała na trąbicie
miłość jak bluszcz zacisnęła się na sercu
a ja stałem obok domu
wśród drzew na zewnątrz
przyglądając się
(moim owieczkom niespętanym
skubiącym trawę spokojnie
na hali wolności)firankom w oknie>>>
Akurat nienie
nie teraz
a przecież
ty
ty zawsze
przecież wiesz
skoro jesteś świtezianką
jakżesz piękną
a przecież
moją
w burzach śnieżnych
nie zamarzłaś
w moim sercu
nawet
nie nastręczałaś problemów
z przekolorowaniem
światła w krasnych jaskiniach
moich myśli
jak kropla
spadałaś
jak sekunda
jak plusk
na dno mojego życia
akurat
nie
teraz
musisz rozwalać
ten stalaktyt
gasić swoje oczy
gdy nagle przestałem
pisać o tobie>>>
By kochać trzeba śnićby śnić trzeba być dzieckiem
dziecko to symbol miasta
miłość nawiedziła miasto
w ruinie
matka zabiła dziecko
Oliwka jest cywilizacją
wyrosłą z pestki wiary
dojrzewającą na kraterze ofiary
tłocznia stoi na kartach Księgi
nad przepaścią sumienia starca
winnica zdeptana
przez dzikie zwierzęta
wieża strażnicza
powalona przez trujący bluszcz
Nawet dzieci wyrastają na zbrodniarzy
a prorocy bywają zaprzańcami
wcześniej dzieci są masowo zabijane
przez budowniczych autostrad
dzieci nie winne
ruinie
miast
dzieci zrodzone z miłości
by śnić spokojnie dzisiaj
trzeba być płodem>>>
Boleść jest naturą drzewapłaczą wierzby
dęby łkają
łzy spływają i kapią na zimię
z obciętych ramion brzóz
cierpienie aniołów zaklętych w świątki
posągów w pogańskiej gontynie
znane jest wszystkim
zmarłym na cholerę
pochowanym zbiorowo pod lasem
frasobliwość spróchniałego klonu
wśród czarnych pól przeoranych wojną
wystawiona na próbę chmur
limba znad Morskiego Oka
i sosna nad przełomem Dunajca
serce samobójcy skaczące
z Sokolicy w gliniane fale
wiosennej rzeki
jak sosnowej trumny w grób
ból każdego dnia człowieczego
w sztachetach płotu
rozeschnięty parkan brama i wiatrak
drewniane gumno chylące się do ziemi
wóz drabiniasty ciągniony przez konia trojańskiego
pełen drewnianych franciszkańskich ptaków
co przysiadły na nim
przybite ciężarem nie swoich grzechów
wśród wiejskich sadów
wóz podąża na Zachód
spala się powoli w blasku czerwonego słońca
które jest spełnieniem i celem
czyśćcem
dla gnijących liści
stosem dla pokutnych ołtarzy
przetrwaniem eremity
w drewnie zaklęta zabrana z drzewa
ośmioramienna gwiazda
poety anioła
przybita do krzyża lasu
krzyk drzewa zapala las
wyzwolonego
oczyszczonego>>>
Jej słodkie oczypopełniły zaproszenie na ucztę,
która zakończyła się w gorzkim morzu
popełniły wskazanie miejsca
za stołem
wśród solniczek i czarnych placków
asfaltowych mlaskań
trwało to chwilę
zwaną potrąceniem kryształu
oczy zamrugały
przemowa została zakończona
wewnętrzne słoności
wypłynęły by cucić
oczy popełniły otchłań
dworcowych rozstań
zamiast pociągów z dworca odpływały żaglowce
cień rozmazanych ciast
w kawiarenkach
bydlęce wagony na bocznicach
dla pozujących celebrytek
oczy zawarły podwoje
a w nich zawarte były uczucia,
których nikt nie odkrył
i nie odkryje
wpatrzony popełnił zbrodnię
zakochał się i odjechał
zgorzkniał w eremie
głodny i spragniony
wśród zrujnowanych akweduktów
i wyschniętych fontann
pokutnik słupnik miłośnik
niebo spełniło dla niego
oczy niebieskie
a z nim
pozostała sól ziemi
miłość>>>
Już więcej nigdynigdy więcej
ale za morzem
jest chwała
za morzem namiętności
oswobodź swoją przebiegłość
idź na barykady
zajmij pozycje na tysiąclecia
jesteś chińskim dysydentem
środka
jesteś filozofem
z Indii
z pestki
jesteś lewitującym prorokiem
z Tybetu
z muszli
ciągle głodnym dźwięków i spojrzeń
Już nigdy więcej
nigdy nigdy
jak wojna dała chwałę trupom
tak miłość samounicestwieniu
poproś serce o chwilę spokoju
duszę o jasną pustkę
swoje wnętrze o biel
i jednostajny ton dzwonu pamięci
nie jesteś walecznym Hetytą
lecz bronisz pokoleń Izraela
jak Uriasz
niesiesz falangę i żelazo
na zagładę Hattuszy
płyniesz z Persami pod Salaminę
by rozbić potęgę Aten
ale gołąb z twej arki
już nie powróci
zza morza namiętności
nigdy więcej nie podniesiesz
ręki na Grecję>>>
Wtórują mi zewsządświsty wiatrów północnych
każdy chce do mórz ciepłych
(jakoż i ja)
a ja teraz na fujarce z wierzby popiskuję
majtam nogami na gałęzi dębu
odgarniam włosy z czoła
targnę powietrze jak nadzieję
chłodnego października
roztkliwiając łagodnością
słowiańskich leśników i drwali
potrząsam głową zakręcam palce
na dziurkach
popluwam
ptaki ciągną rozerwanymi kluczami
nad moją chorą głową
ledwo sięgam ręką
ale wyłapuję je pojedynczo
przytulam głaszczę dmucham
im w dzioby i wypuszczam
macham ręką do tych co w dole
kuropatw i bażantów
to moi wierni druhowie
potrafią zamarzać ze mną wszędzie
gdy odwrócą się wszyscy boscy ludzie
gdy lodem skują się strugi
i oczka wodne w ogrodach parweniuszy
gdy śnieg pokryje wzgórza
a las zmieni się w katedrę Laponii
dla nocnej fugi zagranej na organach żalu
zamarzłem w ludzkich spojrzeniach
wystygłem w ludzkich sercach
w środku lata
mogę i potrafię zahibernować się
razem z umierającym na brązowo październikiem
na moim dębie ostatni liść i ja zasuszony
jak moja niesforna grzywka
odwraca się do słońca na przekór
za późno jednak na wędrówkę
przez kraj nachylający się ku górom
liść zerwany spływa skosem
w gnijącą trawę
zeskakuję z dębu
łamię kręgosłup
wpadam w grób
nieruchomieję w sobie
i w Polsce zatrzymanej
w czasie>>>
We wnętrznościach czarnej góryzwanej sumieniem
tajemnicze rytuały
zakapturzonych mnichów
mamrocząc modlitwy spacerują
pod skalną kopułą,
z której wystają korzenie śmierci
śmierć przebija skałę
i czaszki mnichów
głowy spuszczone na pierś
kaptury na czoło
przerażenie w oczach
wśród drgających rzęs
Do jaskini sumienia
nie dociera poblask Paryża i Vegas
jest za to katownia Kremla
i Dolina Gehenny
słońce tylko czasem nieci brzask poranka,
gdy miłość matki i dziecka
ślizga się nad horyzontem
po trawach zmrożonych zroszonych zdeptanych
w dzieciństwie
W jaskini życia
mrocznych cywilizacji grzechu
płonie ogień i w tyglach i w kadziach
bulgoczą roztopione metale
żarzą się węgle
jednakowoż dobyte z wnętrza Ziemi
purpurowieją noże i ostrza mieczy
latają iskry nad młotem Thora
i tarczą Achillesa
grzech wali hukiem i wrzaskiem
atakujących stad i hord
sotni i falang
a mnisi spacerują i modlą się
szepcząc komplety
W wnętrznościach czarnej góry
ludzkość przemadla nowe
..więzy..
obmyśla przeprosimy
przełyka upokorzenia
tęsknie spogląda ku wyjściu
gdzie lewituje srebrzyste niemowlę
jak listek kołysze się
na świetlnej fali która spływa
wśród kości i czaszek
do stóp Demiurga podtrzymującego
płomień wielkiego ogniska cywilizacji
sumienie bulgocze
góra drży
wulkan ludzki
ciągle przed erupcją
prawdy>>>
Problematyczna podróż kolejądo wnętrza Ziemi
a jednak wyruszyłem
zagnieżdżony w odwiecznym
ruchu koła
byłem sam przez wiele lat
jak Szymon Słupnik
wyniesiony wysoko przez ludzi
błądziłem myślami w chmurach
modląc się za nich
dzień i noc
w słońcu i burzy
nie miałem dzieci
gdyż odeszły na górską wspinaczkę
z reżyserem filmów o głębinach i szczytach
pozostawiły mnie w eremie
uściskawszy pierwej
nie miałem nocnych widzeń
gdyż patrzyłem w gwiazdy bezpośrednio
widziałem bitwy na niebie stale
prawdziwe bitwy niebios
ani dachu ani kapelusza
nic nie miałem
zwieszałem głowę nadludzkim wysiłkiem
w czasie snu jedzenia innych ludzkich czynności
kruki mnie odwiedzały
kruki dawały pożywienie
i lekturę pisma
przynosząc w dziobach ser i papirusy
Ohydne bitwy w trawie
mrówek zabalsamowanych
ze skorpionami porządku i skarabeuszami destrukcji
były spektaklem, na który musiałem patrzeć
odkryłem tu swoją nogę lewą
potem prawą
odkryłem dawne przyzwyczajenia
pisanie listów
napisałem piórem kruka
atramentem niewiedzy na komecie Trojan
kometa spadła na ziemię
uderzyła w Achillesa
potem w Troi zrobiła dziurę
do wnętrza Ziemi
rosyjski pociąg wjechał w nią
kołysząc się śpiewająco od modlitw zesłańców
zeskoczyłem z mojego słupa
pobiegłem za nim
wskoczyłem do ostatniego wagonu
chcąc być z moimi zesłańcami
przejść przez dantejskie sceny Syberii
przenieść przesłania wieszczów
przez środek Ziemi
aż do renesansowej Florencji>>>
Wtórne wstrząsy w płucachpierwotne w sercu
ciemny wybuch wulkanu w głowie
rozbłyski lawy w oczach
rozbłyski
(powtarzające się stale co tysiąclecie)
fontanny iskier
ogień zapatrzenia
ona szła korytarzem
przed mną
wyniosła spokojna jasna
daleko przed mną
w krótkiej czarnej sukience
letnia zwiewna jak bryza
znad oceanu
ja stąpałem daleko za nią
bardzo ciężko
jak grizli przedzierający się przez
gęsty kanadyjski las
nie mogłem jej dogonić i dosięgnąć
patrzyłem jak znika
we wnetrzu rakiety
gdy ucichły odgłosy erupcji
pozostały mroczne echa
symfonii ducha
łamanych gałęzi
deptanych przed chwilą paproci
dudnienie stad w ostępach serca
pomruki z dzikiego lasu
w głowie
trzewi wyrywających się
z przestrzeni zapatrzenia
splecione dłonie w modlitwie
do świętego od trzęsień ziemi
statek na redzie gwałtownie
zepchnięty odpływem na pełne morze
żaglowiec nie mogący dotrzeć do kei
w kolejnym halsie
i bezwietrzność zapadniętych płuc>>>
Klimat na Ziemizmienia się co jakiś czas
cierpienie jest stałe
(od poczęcia ducha –
cywilizacji)
zmienne kosmicznenie wyznaczają lotu serca
nad oceanem piasku spalonego
ognistym pocałunkiem zdrad
szukających chłodu
jaskiniowcy poszli
szukać ciepłych zatok i dzikich winorośli
dusze jak orłosępy fruwały
w mgłach nad skałami
półkami sądów
aż runęły na padlinę
na przedgórzach
myśli w piorunach
a oblicze marmurowe
w chmurnych myślach
kryje stukot dłuta
kata rzeźbiarza
porzuconego artysty
przebiegłego poety
zabitego brata
wiatr wieje z różnych kierunków
ból zawsze unosi się ku górze>>>
Klęska w oczach, uszach i ustachząb nie do zniesienia
szmaragd komety
przepowiednia
dusza krzyczy: otwórzcie
serce przechodzi przez drzwi
zamknięte
zbyt niecierpliwe
kolorowy rozbłysk na niebie
pełnym czerni
czerń przechodzi w błękit
zmowa rąk
gesty sumienia
maluczkich uniesienia
wywyższenia do kajdan
spokojny marsz mrówek
kontestujących
po stole
po ręce
po twarzy
okrzyk spod stołu
głuchy łoskot krwi
zdziwienie skrzata i myszki
blade lico pielęgniarki
rozlana rtęć
mija gorączka cichnie skowyt
w płucach
dobija sznurem kaszel
koszmar twardnieje znienacka
spadanie szorstkie
nagłe znieruchomienie
po utracie przytomności
mgliste spojrzenie kata
roziskrzone oczy zachmurzonego skazańca
krew nie do zniesienia
z tronu szyi
fontanna nadziei jak trap
przejście po mokrym bruku
w błyskach fleszy
gilotyn
zdarzeń wyrywających poniżających
wynoszących
po gzymsie okruchu zabawce
marnych tęsknot chłopca
z dziesięcioleci do wieków
w ustach łany i pieśni
język nie do zniesienia
w ustach bezzębnych>>>
Żołnierzto nie Baudelaireropucha wychodzi z oczkaw panicebędzie wojna?raczej Apollinairewojnasłychać odgłos koncertu Lamb of Godz chorzowskiego stadionuw tle nadlatujące samolotyto Ślązacy wypuścili dronyna Polaków?Apollinaire już w mundurzeDylan i Ginsberg uciekają jak żabya na scenie pojawiają siępunkowcy narodowi i westerplatczycyŻołnierzto nie pokrzewka wyprowadzającamłode z gniazdachce chronić swoje okaleczone dzieckoczłowiek wyrzuca takie niechcianeprzez balkon w Stalowej Woli i WarszawieWojnaszerszeń wgryza się w próchnoszerszeń to żołnierz klasycznyto żołdaknie taki tam Apollinairejakżesz on potrafi zabijać pszczołychociażbynawet jest o tym film na YouTubeŻołnierzEwa broni resztką siłczłowieczeństwa i suwerennościlecz daje się wyrzucićprzez balustradę na Placu zamkowym w Warszawiespada wprost na zatopioną Wisłostradęprezydent stolicy nadlatuje jak szerszeńa telewizja rozgłasza:to on jest Apollinairemta pryszczata z językiemta pokrzewkatrzymająca w dziobie zasuszonego dorsza za osiem złotychSłychać wystrzały armatniesłychać huk atakujących dronówto nie jastrząb ani srokato Ślązacy, Kaszubii fałszywa szlachta z Litwynadciągają pod częstokołyGnieznaze swoją poezją wiosnyjuż po Wielkanocyukrzyżują ją w swoich gwarachw gniazdachpozostanie szloch nadwiślańskiprzedzmartwychwstańczy>>>
Budzisz się w nocy, która nie jest nocąwśród nietoperzy, które są ludźmisny odlatują jak grzechy po złożeniu ofiaryfiranka wydyma się jak kurtyna,za którą stoją aktorzyi chór mozartowskijuż po spektaklua ty na scenie oczekiwaniana aplauzaplauzu nie maświatła zgasływ teatrzeza oknem na ulicygasną w oknachnoc operowa to noc kosmicznanoc poszukiwania Boga w sobietłuką się okiennicećmy trzepoczą w kątachhoryzont, w który zmienia się łan lasuszept modlitwy blask piorunówgasną światła w lasachgasną światła w oczachgasną światła w duszachwstajesz z łóżka by patrzećna galopujące konie metalowych jeźdźcówto nie rycerzeto nie krzyżowcyaplauzu nie będziedopóki nie wybrzmi symfonia naturynie przestraszy się miastozadufane w fontannach swego zakłamaniapotem Bóg przyjdzie jak cisza po burzyzaklaszcze w dłoniepierwszy>>>
W takiej samej kolebce jasnejwykołysany co Herkulesotworzyłem oczy szeroko na światniedowierzanie, które w nich zagościłopozostało do dziśpotem ktoś pochylił sięnad twarzą dzieckacień padł na czółko i brwipotem Hydry się zleciałyby tarmosić becikHydry Harpie Holofernesyzamrugało do nich powiekamiraz, dwa, trzyi potraciły głowypoznikałyraz, dwa, trzykobiety pozostały tylko i wążczający się w kątach pokojuskąd z czterech ścian wyleciały gołąbki Picassamałe rączęta różoweuniosły węża w powietrzei rzuciły nim o piecwąż rozpękł się na kawałkii tak powstało kolorowych wężów tysiącchwil gryzących boleśniew piętętym dziecięciem byłemmoże rok może dwaby dorosnąć szybko w dziennym koszmarzeumundurowanych hienniespotykanie szeroko otwartych oczudzień nie stał się brzaskiemświtem i przedzachodemw wojnach bitwach kampaniachpolowań na demonyHunów Chanów Humerówod kolebki był>>>
Potężna wymowa nocygdy naród śpiutulony przez opiekuńcze demonywykowane w grotach Hebrajczykówrozśpiewane jak koń Aleksandramaszerujących legionów silne łydkibyły umocnieniem w Europienaród polski wykrwawionyw swoich wspomnieniachi fantazjach jest jakzadufany pan elektrykprzerżnięty w końcu piłąprzez austriackiego agentaSzelę w wianku z barszczu Sosnowskiegonaród ukołysany w kolebceśpi udając poroniony płódw najdłuższą noc sumieniaśpigdy Galowie już na murach i skałachjeszcze nie jest za późnobyle gęsi nie odleciały za wcześniegęsilegendy i kaczki>>>
Jej sercena noszach Księżycapatrzę przez lunetęreguluję ostrośćbalkon, z którego patrzęw bezchmurną nocdrżytrzęsie się cały budynekwybrukowaną ulicą przejeżdżają czołgipotem przepędzają stado bykówna korridęwreszcie dziesiątki jeźdźców w szalonym wyścigukołysze się doniczka na parapeciemoje serce próbuje ją złapaćzdołało uchwycić kwiatmoje serce trzyma kwiata doniczka leci na kocie łbyżeliwna barierka balkonu odpadaszesnastowieczne kamienne podpory kruszą sięzdziwiony ściskam lunetęprzygarniam do siebiezaczynam lecieć w przepaśćdo wnętrza hiszpańskiego miastaupadam jednak na powierzchnię Księżycatuman kurzu zakrywamoje nagie ciałostaczam się po zboczu krateruturlam się z lunetąz kwiatem wbitym w sercena dnie turlam siędo białych noszydotykam ichzasypiam na zawsześmiertelnie poranionykwiatem nocyjej nocy>>>
Wiele wskazywało na to,że cukierkowe spoty skończą sięwraz z tą kampaniąjednakże po kampanii zaczęło sięw tiwi oziębiaćcelebryta znalazł bowiemkulę śniegowąi zgodnie ze znaną zasadąotoczył się ujemnymi ładunkamii przybrał na wadzespoty stały się tylko bardziej celebryckiei nawet premier okazał siębardziej ohydny od publikatorów,które polewano gnojówkąw okienku pojawił się miś satanistazebrał brawa i zabrał krzyżnajpierw plakaty jak zombie otoczyły miastowypełzły z bieda-dzielnic jak biedai zadomowiły się na domach centralnychktoś krzyknął – to już byłoktoś odpowiedział – był brąz było żelazoczas na epoką złotamiedziane czoła wyzłocono więcznany epicki aktor wyciągnął rękępomalowano mu złotolem paznokcie na początekzałożono pilotkę luzaka i tokszoł na wieczórgadające głowy potrząsnęły głowamii tłumamizamrugały gały gawiedzi w studioi zawyła – yeahhzbawca wysp wystąpił w ostatnim spociepo czym przyjął pozę gladiatora z boiskadożywotnio jużzombie prawdziwe w centrum systemuwyszczerzyły dwa zębydożywotnionieosądzone niezwyciężonejuż bezsmakowo celebryckie>>>
Tym jednym ruchemzrzucił odzieniez króla purpurysam odebrał mu berłosam powalił strażetym jednym ruchemskrzyżowanych palcówrozdarł zasłonę dziejówbłogosławieństwemrozjaśnił bazyliki lądów i mórzruchem nad głowami miliardówpłynnym spokojnym czułymokrwawioną dłoniądobił króla w szkarłacieunicestwił karmazynowego władcęi westchnąłpo skończonym dzieleżyciasynowskiegocicho zapoczątkowując uśmiechzanucił melodię wolnościco zabrzmi jak fanfaryna wejście pasterzanieśmiertelnego(na wejście zwykłego– człowieka)>>>
Skała stworzenie wydobywczy aresztkuszebezsłowny manekinzmianamaskonurpiorun nad Arizonąburza nad pustyniąkaktus mazowieckiuderza kamień w kaktussiłaznojumiędzy nowymi księżycami Jowiszanielotnietoperzsłodki owoc kaktusanietoperze z Polskiodlatują zapylać kaktusyw USYznowu szkołachińska teoriapodkupuTajowie kopią w głąbChińczycy w poprzekmur dochodzi do Księżycato księżyc w nowiuksiężyc Jowisza gorącyskała nieprzepustnaburza zwrotnatrójkąt łódzkikwadratura koła JowiszaIdy marcoweidą Galowie przez Arizonęgęsi lecą w miejsce nietoperzytym razem się udajetylko pióra pozostająpo tej stroniez piór wiadomo co można zrobićale z czego procę wyrzutnię miotaczz czego?z aresztu wódz wzywa do innowacjiz aresztu pisze listymatka wynalazku odwiedza gownosi paprotki, tuje i figowcewnosi kaktusywtedy dziewczyny lądująprzedłużają wszystko do końcazabierają plany i matkę wynalazkuodjeżdżają rydwanami na piorunachciągnionymi przez nietoperzeJowisz jaśnieje by po chwilizajść za kamień gorący>>>
Tej nocy stanąłem śmiałow oknie swojej bezsennościz szeroko otwartymi oczymaby horror dnia wystrzeliłw stronę księżycai konturów sadu nad rzekąby lęk pobiegł za szumem liścina srebrnej tafli ogrodowej ścieżkigdy zamajaczyły krwawe ślady obcychto okno tęsknoty zmienione w okno bezsennościjak brama dzieciństwa otwarta wprost na cmentarzklony strachów na wróble przedszkolachwiały się na wietrze sylwetkami modrzewiskrywających nietoperzea pisk sowy i ryk jelenia zmieniał się w odgłossamolotu schodzącego do lądowania znad Karpattreść trzewi zgniłego dniapełnego nienawistnych spojrzeńagresywnych słów i nieprzyzwoitych gestówzakotłowała w mózguzarechotała jak ropuchyzakipiał reaktor bolesnych sądóww ciszy stałem w okniea jazgot szatańskiej kawalkadynadciągającej hałaśliwie z historii wiekówzłączył się z odgłosemkosmicznej bitwy w planetarium duszywpatrzone w ciemny ogród przerażone oczydostrzegły w końcu białą postać kobietyjak ognisty miecz Archanioławyłaniający się z chmur modlitwyrozpruwający wszystkobrzask zagładynocy>>>
W zimowy płaszcz zanurzył sięblady polski Eskimosnie żeby był zmarzniętym żeglarzem śniegubył po prostu beznadziejnym obywatelem podkategorIi:oglądanie się za siebie –na gazety wiece i wyborywyczerpało go to termiczniepoczuł się jak rozbitek śmiećnic nieznaczący, szeregowy członek partiiwychłodzony na stacyjce kazachskiej w pustyni zławiatr nim miotał poglądów niewczesnychprzez ostatni tydzieńbo premier zarządził wyboryby pognębić demokratów ostateczniew płaszczu żołnierskim chodziłjakiś czaspotem w ornaciea ostatnio w samych stringachstał na platformie kolejowejmknącej ponaddźwiękowo ku tęczy z bibułekdzięki lokomotywie sloganupo propagandowej koleinie przyszłej drogiprzemarzł, zrosił siębo lato odeszło jakoś naglepremier wygrał wybory na trąbcei zakazał kolejnych koncertówz wieży piastowskieja orkiestry internowałi wszystko zapadło w senzanim zacharczał i odszedł grać gdzie indziejwięc nie mając schronieniakolejowy płaszcz zamienił na krecią noręi afrykański odlot w pilotce z lamy strachuwtulił się w niąby przeczekać wieczną polską zmarzlinęciekłe witraże zatrzymane w kościelnej pieśniwiatr zatrzymany jak sopel loduw skansenie zdziwionych mariackich strzechmetalowe dźwięki organówzamarłe na mgłach Myślenickich Turnikrzyż nieruchomiejący z przerażeniaod Tatr do Bałtykuzahibernował się w przetrwalniku wolnościwywalczonej w czasach studenckichprzedeskimoskich>>>
Ja magnificencja i eminencjado ciebie ekscelencjopiszę te ciepłe słowabo detektor moich nastrojównie wykrywa gniewuirytacja z korków na autostradachperegrynacja bólu po infostradachz pni i gałązeklewitacja beznadziejnościz państwowych myśliżepiszę do ciebie wybaczkacie mójza zbyt ostre słowaw czasie egzekucji wypowiedziane pod gilotynąmoja głowapotoczyła się wprawdzie wściekłalecz w koszu obok innychrektorskich, biskupich i królewskichzrozumiałaże na koniec kwestiiciepło wybaczać trzeba>>>
Czy widziałeś kiedyślas na szczycie góryzza którego wyłania sięzmrożone wschodzące słońce?Czy widziałeś kiedyśprześwietlony pomarańczowymi promieniamileśny klonbez liści jak pylon lub obelisk?Czy widziałeś kiedyś w złotej poświaciegałęzie drzewa wyrzeźbionegojak mała piramida piękna?Czy widziałeś kiedyśogromne słońce wstające z horyzontujak z kuźni Hefajstosajak Afrodyta z kąpieli wulkanuwyłaniające się z listopadowego budzeniaprzesłonięte samotnym drzewemjak ręcznikiem?Czy widziałeś złotą kulęna której wymalowanoprążki i desenie jakby byłapstrym cętkowanym zwierzęciem?Czy widziałeś kiedyśdrzewo Jessego, z którego jesiennewschodzące słońceuczyniło bramę w zaświaty pokoleń minionychi przodków?Czy widziałeś kiedyśo wschodzie słońca powolirozświetlające się drzewona szczycie wzgórzaoddzielone wiatremod firanki lasu?W świątyni Bożego Miłosierdziamożesz je zobaczyćzobaczysz je na pewnoi korzenie swoje i liście>>>
Porównywanie narodowych klęskrenesansu i złotych wiekówma senstrójpolówkirzezi i rewolucjiteżgdy w głębokim przekonaniukłamców cynicznychpowstańcy to przegrańcyporównywanie bitwy aniołówi bitew ludzima sensotrząsania się z brudui błagania o wybaczenieteżpo osobowym pieklenastępuje galaktyczny deszczjakieś przeloty niesubordynowanych meteorówbłędne ogniki mydlące oczymydła kalające a nie czyszczące tronyklejące oczy trupówporównywanie zwierzchnościprzed tronem Bożymi tyranii ludzi głupich i nieczułychna tronachma senstym ostatnim najczęściej się wydajeto i owopotem spadają ich gwiazdya zwykły człowiek zaczyna opływaćw dostatek rajskich jabłekna swą zgubę>>>
To, że gremialnie wyludniły sięprzymiotnikinie zawdzięczamy profesoromz Nowej Młodej Polskiani kolegiów gorajskichlub ich pińczowskim obrazoburczymprywatnym objawieniomTo, że ciągle mamychęć na malowanie ikonna okapach kominkówszeptania za filarami kolorowego kościołapod figurkami biedaczyn w łachmanachi książąt kościoła w powłóczystychszatachnie zawdzięczamy profesoromz kamiennych miast karolińskichnieokrzesanym handlarzom jedwabiemlub uległych barbarzyńcomani medyceuszom niosącym światłoTo, że skandowanie ideinie zostało zaprzepaszczoneani zatrzymane w pół słowaindiańskiego hawkzawdzięczamy profesoromz Nowej Angliiz wysp i zatokwykupionych od barbarzyńcówtylko za pieniądze awangardowychlingwistów>>>
W ciszyw nocyw głowiekur piałgdy ktoś kazał potrzymaćgwoździe i sznurpotem Dyzma kasłał całą drogęledwo osły patrzyływ zupełnej ciszyw samo południeszli złorzeczącżołdacyw czasie okiełznanymgrzechemLongin popychał jak każdymiasto zamarło nad dolinąmury przestały rzucać cieńkrew wiekówznalazła się w jednym miejscubez szmeruArka opuściła świątynięz cierniem i młotemw spiekocienie radził sobie Szymonpoprawiając belkę, co chwilaMarie z Janem stąpały patrzącludzie z placów i ulic z podcienibez oczu i uszuzwieszali głowybłyskawica bezgłośnieprzebiegła przez niebozawył szatan trzeci razi runął z narożnika świątyni samtaka sama wizja błyskawicyprzeszywała moją głowękażdej nocydzisiaj dopierozaczął padać deszczzmywając z Cardomój grzech>>>
W ruinach wspomnieńspalonych miasteczekbłąka się kulawy końchromy, pogański, białyzlitowania szukajakiejś rzeźni wypatrujei ciała zabitego husarzarany zadał mu zakłamany czaskrwawiący koń samotnywśród zgliszcz kamieniczek i kapliczekszuka jeszcze zgiełku bitwy lat i dniW ruinach wspomnieńspod gruzu połamanych cegiełnadpalonych belekz gasnącej pożaru łunywygrzebuje się poraniony chłopiecna czworakach przez kałuże krwipełznie powolido studni na środku rynkuW ruinach wspomnieńze szlamu powodziwyczołguje się ostatni aniołposklejane błotem skrzydłanie pozwalają mu się uwolnićwyszarpuje je tracąc zniszczone pióraunosi się ponad ziemięociekając brudną wodą jak grzechemAnioł sadza chłopca na już prawie martwym koniua sam usiada za nimrozwija skrzydła, trzepocze chwilę nimistrącając zasychające płaty muługdy z głębin pamięci odzywa się dzwonrozhuśtany dźwięk unosi ich w góręodrywają się by poszybować w dymie i smrodzieku słońcu zapomnieniaMiasto zniszczone przez czterech obscenicznych analfabetóww różowych tiulach dwudziestego wiekupodających się za jeźdźców pokojujuż nigdy się nie odrodzijak Palmira i Trojajak oaza zasypana piaskiem przez pustynny wiatranioł, koń i chłopiec opuszczają to miejsceprzeklęte przez prawdę>>>
Otoczaki obracane przezgalicyjskiego Syzyfa pięły się w góręProtoeuropypo ogień z Olimpiii dym z wyroczni delfickichjeden kamień literaturypięknych łez narodzonegodrugi kamień samej poezjisnów zamarzniętych czterolatkatrzeci kamień muzyki i rytmusnów nadąsanego czternastolatkaczwarty kamień filozofiispojrzeń i wglądów czterdziestolatka,które obrosły mitemtoczony kamień jest jak sam mechobjęty ścisłą ochronąpo dziś dzieńna terenie Posteuropy>>>
| lateksdzielonyzmuremzęby jak cegływ barbakanielatawcedziewczynyw skórachkoszelimuzyny | bladolicegwintówkadobrama hutysłuch sowyna kopuleszybowcenastolatkiw dżinsachnutypocie ranie bosych stóp | obcisłośćprzyleganiecelw namiocie (tu)szeptanie pod lasemw bramieflagiuczennicew minispódniczkachkochaniedorosłość |
To polskie miasto zatopionekolejne tej wiosnyswoje ruiny zmieszało z błotemnędzę zmieszało z błotemcmentarze pokryło błotemkolejna parafialna Atlantyda zniknęłakolejna diecezjalna cywilizacja ukryła grzechwe wstydzie nicościręce poetów żyjących tamzniknęły pod falami bezczeszczenianadziei i chwil odkupionychmożliwych końcafilozofowie drgających w spazmachśmiertelnych wyrokówodwołali niewzruszone poglądyprzed sądami żywiołukolumny świątyń przewróciły sięa posągi boskich sięgnęły dnawiekowe dęby wyrwały korzeniezanim wciągnął je wir odmętuburze szalejące nad miastemprzeorały okolicę żelaznym hakiemodwieczne, kosmiczne, nieludzkiepioruny i trąby powietrzne złączyły sięjak wątki i osnowy na sztalugach niebazgasły witraże i lampki nocne wrazmalutki zwierz futerkowyprzygarnął łapkami swoje dziecii zamknął oczy na zawszekwiaty literatury i muzykioblepione błotemsolarnie i lunarnie odwołały światełka w tunelumiasto pogrążyło się w powodzi historii,gdy oto Papież ogłosił beatyfikację esesmanaw przygranicznym mieściena styku cywilizacjiCeltów i Chorwatów>>>
Mój rower z Sumeruczterokołowysymbolicznymezolitycznydzban z winnicy Bogapatriarchalnydziesięć dzbanówdziesięć latarni morskichdziesięć strażnic i oazdziesięć kandziesięć posterunkówmoje oczy oddane dziecku gwiazdyo której godzinie nastąpi zaćmienie Księżyca?pytam, bo obserwuję goi ustawiam ostrość w mojej lunecietrochę za jasnow tej pełni szczęścia i pełni czasówznad powierzchni morzaznad powierzchni pustyniznad powierzchni asfaltowej drogiznad grobu Europy zeświecczonejobserwuję świat nienawiścicały w kolczastych drutachprzez lunetę jak peryskopz wieży Dawida w Jerozolimiewędrówki ludów się zakończyłyludów morza i ludów ziemirunęły mury Jerycha i Kremlarunął w części mur chiński i berlińskitrąby jeszcze grająjeszcze gra Pink Floydkałasznikowy strzelają na wiwatMongołowie szyją z łukóww jurty sąsiadów i Wrocławkule i strzały lądują na Marsie czerwonymdrony atakują peletonyw powietrzu i w wodziekolarze kończą etap prawdyz Nazaretu do Megiddoa ja z ucieczki już dawno na mecieponad drogą na wzgórzu w ruinachłapię zasięg ifonemdzwonię do Brukselipytam o zaćmienie>>>
Podróżowanie parostatkiem przez życiedzieckopodwodne umieranieBliski WschódJerozolimyPodróżowanie dyliżansem przez życiemwielokrotne dzieckolekki strójharfananizane na sznurgliniane wazy Greków(nanizali je Scytowie przewlekającprzez ucha sznur do wiązania koni)Podróżowanie koniem trojańskim przez życieplaża dzieciństwa z Itakistrzelanie z procy do Persówa potem do turecki plemiongawrony przemówiłyTurcy i Persowie urządzili rzeziekrzyż rozbili na części i rozesłali je po świeciePodróżowanie balonem przez życiezamarznięte dzieckospalone w piecu dzieckoutopione w bagnie dzieckoomułki i chleb na śnieguszczeżuje i rogale na piaskublade palce poetyokrążającego życie i krainę zmarłych dniLewant to śmierći zmartwychwstaniewędrującego w sobieżyzny półksiężyc rewolucjipoczątek wędrówki w sobie samymdo dzisiaj>>>
Otoczaki na moją twarzza kłusownikiem pamięcibeton beton dombeton beton Sejmoto kat na cokolesumiasty pokręcony zbójlewa lewa lewąsobota komuniściwciąż ładują drzewoa ręce polityków aż lepią się od brudunie to nie to nie czekolada z orlikato wciąż brudmyśliwce wysłanoniszczyciele wysłanozomo wysłanozłomy wysłanoa przyszła pocztą nadziejaz Watykanumuzyka potoczyła się jakzardzewiała miłość Tatarówmchem obrosły wrzeciądzeBarbakanu w Warszawiepleśnią pokryły się drzwiKatedry świętego JanaBrama Lwów przywieziona z misjistanęła naprzeciw Namiestnikowskiego Pałacuurzędujący rzucił nieczystościamiw tablicę Lechakura zwykła wojskowa kurauraa zakrzyknąwszybiegła biegła przez Nowy Świati wystartowałapoleciała na południepierwszego wrześniadrugiego września skręciła na wschódpo skręceniu pozostała dwugłowai zniosła czerwoną gwiazdę w lociePolanie-Lędzianie z Podola poderwali się z miejscprzesunęli pionki na zachódpodle się dzisiaj czująotoczeni w padoleGiecza betonowym>>>
W niecnocie… niesie zimapracęw krótkich spodniachbrrzębata soplamiręce grabiejąposiwiała Matka Boska z jasełekprzestrzegapastuszkowie nie słuchajcieharf tylko piszczałekdzieci bądźcie dziećmiw zgrabiałych rękach proca Herodachciał być Dawidemniecnota nie pożył długoprzez tą sprawę MłodziankówŚwięty Józef z szopkistary komandosukrył Zbawiciela w kępie papirusuza bazą ONZ-tu nad Nilempoprószył śnieg i zaczęła sięburza piaskowaniecnota Herod uciec chciałna Wschódale tam już czekali Mędrcyz pierwotnego kościoła syryjskiegozostał rozpoznany zawrócony do Idumeino i klopsbez wyjścia zestarzał się w jeden dzieńwyrzuty sumieniaproca jednak zadziałałapomimo mrozujak na Szczepanaz jaźni kamień poleciała potem rozsypała się w prochbabilońska zawieruchaPolacy opuścili Ghaznia Maryja, Józef i Dziecięwyszli z Egiptu do Gazypewnej ciepłej godziny>>>
Upodlony potoczyłemkulę gnojową do Egiptuprzez pięćdziesiąt lat tkwiłemw ciele skarabeuszapotem przepoczwarzyłem sięw Faraona z drugiej kataraktyporzuciłem miejscowy gnójprzez chwilę podróżowałem po Afrycena koźlęciuzastawiając ogniste odchody za sobąinnym stoczonympotem powróciłem samolotemdo Warszawyporzuciwszy nawracanie Zulusów i koźlęciana drogę dobrobytuna późno egipski dżihadze skarabeusza wyszedłemz defektemdrganie lewej powieki było udrękątik nerwowy w czasie wywiadów na żywobył nie do zniesieniaobrzuciłem, więc Polakówtamtejszym błotemwślizgnąłem się na powrótdo rajskiego ogroduw żyznym Edenie na Wschodzieza szmacianymi pałacami Jerychawcześniej ugryzłem gnojową kulętuż za Moskwąi Ural się przede mną rozstąpiłzajaśniała droga do Syberiiucieszyłem się prawdziwąkrainą śmiercizmałpowałem nietoperzazamarzłem na sto lataż do kolejnej rewolucji Żydów>>>
Nad moim krajemnie krążą już duchyz wieków rycerzy i poetówz chmur wyłaniają siędrobne przedmioty codziennego użytkuz ambon słychać głosyproroków z giełd samochodowychznawców wszystkiegoa patriarchowie doby obecnejto smakosze taniego winai snobujący się na jotpedwapokolenienad moim krajemnie słychać odgłosówburz powstańczych i okrzykówzagrzewających do bojusmutni łapówkarze biją sięo miejsca na okładkach pismi codzienne informacje o ichromansach na portalach internetowychgrzmot burzy nadciągającejz czarnych chmurnie niesie przesłania wieszczajest tęsknotą zaprywatnym odrzutowcemnowobogackiego esbeka uwłaszczonegona państwowym groszubyli księża i zakonnicypotrząsają litościwie głowaminad losem krwawego tyrana, którego nikt nie ściganikt nie próbuje zrzucićz tronu historii dziejów naroduwszyscy wołają – chcemysłodkiego miłego życiai robić pod siebiew psiej budzie demagogiitrzech wieszczów dumniepatrzących spod spiżowych powiekkiedyśdziś patrzy błagalniespod stosu gołębich kupgdzieś pomiędzy parasolami piwnych ogródkówbyć może usuną to niedługousuną też tych smętnych przegrańcówz miast szykujących centralne placena sylwestrowe fajerwerkidla mas zarażonych niewolnictwem>>>
Bolesne dotknięcie ognistych dłoniw zabawach przedszkolakaktoś uderzył uszczypnął przewróciłbolesne dotknięcie ognistych dłoniktoś objaśnił litery i podarował książkębolesne dotknięcie ognistych dłoniw letnim strachu zagubionego dzieckaktóre zmyliło drogę do domuw czasie rozpoczynającej się burzybolesne dotknięcie ognistych dłonipieszczota dziewczynki i komplement chłopcaw szkolnych chałatachw nagle otwartych oczachbolesne dotknięcie ognistych dłoniwizja końca świata i szatana spychającego wszystkichw pumeksową przepaść bez dnaw wizjach sennych nastolatkabolesne dotknięcie ognistych dłonipolityczne katastrofy krajuw studenckim balansowaniu nad obywatelską anarchiąi wreszcie wykład Ducha Świętegoktóry jednym słowem zbudził duszęz ułudy życia ponownie do życiaw prawdziedotknięciem ognistych dłoni akuszerkiw prawdzierówniejakżewciążbolesnej>>>
Astrachański płaczwyschnięte oczyradziecka przyszłośćKipczaków i Sarmatówbez kawioru nawetpłacz dziecka stepuw warownym zamku Europyw weneckiej bibliotecew brytyjskiej gnijącej wioscebez koni bez wodybez łez płacz>>>
(Twoja) Moja obecność(nie) jest wymagana w tym świecieraz dwa trzy …(Twoja) Moja obecnośćnie jest oczekiwana (w tym świecie)abc …gdyż jestem (jak ty)początkiem i końcema nie środkiem>>> (Amor i CaritasCiemna noc)
