Archiwum dla 01/16/2025

2025

Posted: 01/16/2025 in Wiersze
*Idź dalej bez woli*
Na rozchodzących się drogach odczuwania duszy i jaźni
stoję z moją opiekunką lotną: pamięcią w kontemplacji
ona mówi: to ostatecznego poznania rozstaje
idź dalej sam bez woli kochanie – niech forma pusta zostaje
a ja ruszam po kolejnego podopiecznego porzeczywistości
traktem do kamieniołomów w górach mniemań prowadzącym
tam znajdę czuwających epoki najśmielszych snów przedstawicieli
idź dalej sam bez woli kochanie – niech forma pusta przeczucia zaprasza
idź srebrzystą drogą miłości posągowej, trzeźwej jak poranek
w niej odnajdziesz i popiół i diament, a nawet świata tego światowego kraniec
ona na rozstajach manierycznie pomachała mi chusteczką
a ja oddalającej się w krwi zorzy pokazałem oczyszczone serce słońca swego
i wyciągniętą drzazgę z oka nocy
pokazałem z dala siebie czującego zew miłości w kompletnej ziemskiej skrajności
idź dalej sam bez woli kochanie – nie bądź na mnie zły
jesteś już samodzielnym bytem z buty swej wyzutym
we łzach ciemnej kontemplacji przemienionym
a to serce bijące bólu skowytem w samotni jest na to dowodem
twoim gotowym narzędziem niech będzie dla lotni
i manierą już nowoczesnych, rozkosznie nowych dni jedni
*Kwiaty, gwiazdy – byty wczorajsze*
Zgoła nihilistyczne nastawienie kwiatów do przyrody nieożywionej
wykorzystujesz do przeciwstawienia ich gwiazdozbiorom
i mgławicom nad głową
nie można tak? nie wolno?
nihilizm i w kosmosie kwiaty to złuda, to mit?
przecież mówił Stagiryta: one też mają swoją duszę
ale cóż, i dusza upada w ciemnościach drogi, i to tej jedynej
galaktycznie zielonej
na kwietnej łące leżysz czasem rozmarzony bez ruchu
i słuchasz smutku, i zadumy w niej, i w sobie i
w płatkach rzeżuchy i chabrów, ale cóż, i dusza kwiatów
wieczna przenosi się poza horyzont zdarzeń i
nie zawsze nihilizm cudowności owych sensualnych
wytrzymuje próbę moralnych odwzorowań w nieśmiertelności
nie tylko rzeżucha łąkowa jest smutna tam, ty też taki bywasz
w jej rozumieniu
a smuci cię księżyc i niebo gwieździste, jak prawo moralne w tobie obcym
niebo bezgwiezdne wręcz przeraża, tudzież to kwiaty twoich oczu
przechodzą z pradawności w przyszłość wiecznego wymiaru
i zza tej bariery udają gwiazdy
takie to twoje nihilistyczne nastawienie bez konsekwencji
bez zauroczenia w istnieniu łąk, choć tkwi w nim po uszy, których
dotykają właśnie płatki mlecznej rzeżuchy na Mlecznej Drodze
gdy powoli gaśnie wszystko nad ranem
w twoich oczach przeszłorocznych
a zapalają się konstelacje wymiarów nowych
pachnącej przyrody widzialnej w kosmosie
w czuwania zmysłów zmieniają się wewnętrzne uczucia – byty wczorajsze
*Przesada – mowa wiązana*
WIERSZE, RYMY
stopy, rytmy, treści, style, figury, schematy,
alegorie, porównania, neologizmy, przestawnie,
przenośnie, ekspresywność, impresywność
dystynkcje, destynacje, maniery, schematy..
bez przesady
modificatio, moderatio, asseveratio,
exclamatio, repetitio, accumulatio, substitutio,
agnominatio, evasio, amplificatio, exaequatio, personificatio,
anticipatio, assimilatio, paronomasia, allusio,
epitrope, antithesis, excitatio, conciliatio, metastasis, translatio,
inducatio, additio,allipsis, emphasis,
anadiplosis, epanalepsia, epanophora, anaphora, epanodos,
strofy, antystrofy, peryfrazy, metabole, hiperbole ..*
.. ależ oczywiście… też
i lirycznie, i stochastycznie!
bez przesady
słów ważkich garść weź
podrzuć, jak ziarno wśród plew
popatrz z góry na te bierki rozsypane
odczytaj, zrozum przesłanie
uśmiechnij się, bądź szczęśliwy
no nie, bez przesady
* na podstawie Historii estetyki Władysława Tatarkiewicza, Tom 3 „Estetyka nowożytna”
*Z piedestału w przepaść*
Ja szaleństwem nie wdarłem się na swój życia piedestał
nie dokonałem zamachu per omnia
per Orontes per pedes Per sepolis
piąłem się, sunąłem, jak wąż albinos, jak albatros
różowy, nieznośnie i niestrudzenie frunąłem kilometrów tysiące
pod wiatr historii i przeciw falom otaczających mnie
bufonów plastikowych zbawień na jeden dzień
no i, no i, jestem, nie zgarbiony, nie rekonwalescent ani depresant,
nie schizofrenicznie skarlały w udawanej pokorze
no i, no i, stoję, wysoko dość, jak przystało na oficera piedestału
z piersią wysuniętą nieco po czułość mas,
z ręką wyciągniętą przed siebie do braci, ale nie do władz, jak paź
pospołu prozelickie elity wokół nadające ton
wibrują wokół moich horyzontów prosząc o gest i skłon
patrzę, jak dyrygent, prymus, jak inter parens,
równy wśród obcych, maluczki wśród swoich
realistycznie starożytny, perspektywicznie natchniony, logicznie zbity z tropu
widokiem stanu psychicznego własnego narodu
patrzę z góry wreszcie na świat, i co widzę?, no tak,
widzę nieskończoną przepaść zaufania, w którą skoczyć mi trzeba
ech, mam gdzieś czołobitności wolność i taki piedestał
*Lotni w zaginionych miastach*
W mieście zaginionym wśród kanionów megapolis, ludzie
żyją, jako tako, jak niecna żako
w mieście zaginionym wśród fal pędzących aut, ludzie
żyją na poły lekko, na poły ciężko, jak jakiś kazuar
choć cnotliwie z uwagi na ciężar obyczajów przewożonych w książkach
tylko w mieście zaginionym wśród drzew gaju akademii, ludzie
żyją pełną piersią, jak umowne feniksy
odwrotnie niż ptaki symbolistów, te ulatują z rezerwatów do zachodów słońc, by
wpadać, jeden po drugim do kominów ludzkiej nieprzerwalności, a nawet zagłady
te kominy są podpierającymi horyzont obeliskami dynastii elektrowni i hut,
ależ te kominy trójdzielne są też na dachach
osiedli górniczych w progresywnej Anglii i na dachach paryskich kamienic
zbudowanych dla wiekowych mansard złotego wieku sztuk
operowo wybranych, wręcz wyłuskanych z rąk umierających z zimna artystów
ptaki wpadają do kominów historii dymiących wciąż w Nikiszowcu,
a do chłodni elektrowni jaworzniańskiej pterodaktyle przenośni
w miastach w Jurze zagubionych, ludzie
żyją tacy kredowi, jak ja, piszący te słowa piersią pełną
choć spętany w klatce swojej sztuczności eschatologicznej
w miastach wolnych jesteśmy lotni, wszyscy,
szkoda, że wyłącznie lotnością natury
i skrzydeł pokracznych własnych idei
*Jak to koleje losu*
Zmienne koleje losu w czasach zwanych moimi
od czasu do czasu przyśpieszają rytm mojego serca
doświadczam tego senny, co nazywają podróżami od źródeł do sedna
morza dna, może dnia końca nawet
szybkie koleje toczą się we mnie i wokół mnie niepowstrzymanie, jak to koleje
unosząc duszę w zabarwione popiołem zachody słońca, co raz
są moim wielokrotnym doświadczeniem ego, przetworzeniami jego
zwalniającego i co raz przyśpieszającego, ale niepowstrzymanie niezniszczalnego
jadąc na południe koleją transsyberyjską wpadam z rozpędem na Sycylię
i zakładam kolejną kolonię dla upadłych maszynistów, konduktorów, zawiadowców losów
jak każdy zosobiały byt i to już zwłaszcza wtedy, gdy
„słońce horyzont czerwieni, zagląda w oczy blednących snów”
wracam od źródeł i jestem na cmentarzu starożytnych i renesansowych machin
przez nie ukrzyżowanych i nabitych na pale niewolników systemów
ofiar społeczeństw żelaznoprawych
koleje zmienne zostaną wkrótce inaczej sformatowane, to jest zezłomowane
dla przyjeżdżających ich wielbicieli zachowane w miniaturach
wtedy tylko niektóre części lokomotyw trafią do martenowskiego pieca zła
a reszta do termojądrowych odzyskowni uczuć dla wzrostu dobra
i ten wulkan losów życiowych zacznie na nowo eksplodować
mocy wspomnieniem i prosperity wyobrażeniem
podróż przez nie zdominuje widoki, krajobrazy, okienne panoramy
ludzkiej wolności samowoli
nad Bosforem, nad Scyllą i Charybdą i między Słupami Heraklesa rozpłyną się w mit
wulkan źródła losu wybudza się tu raz na tysiąc lat
jak ja zmieniony na powrót w filozofii kwiat
przez Himalaje głupoty z całym Wschodem herezji maszyna gna
Zachód mój się kończy powoli, czy pozostanie mi w głowie Atlantyda
jak Platona jaskinia I artefakt serce na wszystko gotowe w Pompejach?
*Objawiona skała*
Zdecydowano o zagładzie Atlantydy beze mnie
a to była moja Atlantyda, mnie przypisana tam w chmurach
niezaginiona, choć niewidzialna emocjonalnie
mój mit odwoławczy w poezji, moje wyobrażenie zharmonizowanych idei
– przed czasem zanotowane
jej władza na morzach pozostaje do dziś
w trójkątach, epistołach, katastrofach, a mnie
pozostało czytanie Timajosa Platona,
tłumaczonego z syriackiego na arabski
i zaglądanie do dusz neoplatoników wczesnej schizmy
płatników historii myt w książkach ślicznych i dumnych
i to tyle
poza nimi nic nie widzę,
tonę bez nich. jak ta przesławna kraina, gdy
czytam wznoszę się ponad fale,
jak wulkanu stożek, ale
stoję na podwodnej Biblii objawionej skale
czy Atlantyda istnieje to już po latach nie wiem, ale
absolut wspólnotowego życia doskonały, zapewne
*Za mgłą Temidy*
Za mgłą Temidy rozsnutą podstępnie nie zawsze kryje się waga
czasem odkrywasz tam metronom służby i pytanie okrutne –
jak zdusić dusicieli, gdy miłosierdzie nie wykształciło serca osierdzia
zegar kaszle w celi chorej demokracji podając lekarskie usprawiedliwienia, tak, tak, tak, nie
Za mgłą Temidy waga waży w przerwie śniadaniowej kata
skład grubych marmurowych płyt z inskrypcjami, to ława przysięgłych, jak
opis życia sprawcy wyzwolenia
wskoczył właśnie do cienkiego, jak lina szubienicy, linijek tekstu o niewinnych,
w sprośnych z Niemiec przemyconych Świerszczykach
bohaterowie, wyzwoliciele bosych, czekali i czekają na ścięcie wszędzie
sędziowie i królowie kaźni nie gustowali i nie gustują w głowach samodzielnych,
tylko w mózgach polanych sosem z krewetek
urywaliby łby hydrom, rozpalone główki wyklętych studzili
w zimnych szambach swych zwyrodniałych idei
świdrowali dziurki w głowach nieskazitelnych, by wypuścić jad rzekomy,
z lubością obracali czaszki w dłoniach trockistowskich
zagłodzonym, uciemiężonym na srebrnych tacach podawali świeży owoc samobójstwa
a zwierzchnikom spis założycieli patologicznych grup, do rozstrzelania z rana
Za mgłą Temidy w Domu Wagi na niewytarowanych szalach
ważą się dziś smutki rozsądzonego bezgłowego ciała
pod suknią Temidy domyślasz się już, nie delikatnych piersi kobiecych,
raczej włochatego torsu funkcjonariusza Kierwińskiego lub Sienkiewicza
do wyboru: albo krewnego albo pułkownika
*Szukać można wszędzie*
Poszukajcie w Europie, bo gdzież tylko można znaleźć
zaginione arki żyworodnych słów i Graala miłości za każdą cenę
przecież ślady prowadzą spod lodowca do świętej góry jedni
może to Ararat, może Syjon albo Moria
może Olimp, może Atos, może Monte Cassino albo Serrat
może siedem wzgórz Bestii a może tylko Kreml przekorny
poszukajcie w Europie, na przedmieściach której
śladów mnóstwo na trakcie bitym, Jakubowym
dla koni i rydwanów wręcz idealnym i dla leopardów przydatnym
poszukajcie w Europie kolebce, bo gdzież by, w jaskiniach Lascaux,
w jaskiniach Altamiry, w jaskiniach Ojcowa
w jaskiniach wywrotowców ukrytych potem dla draki w więzieniach
poszukajcie ich wśród śniętych ryb, w szafach Narnii
bo w Sumerze i Babilonie są dzisiaj tylko archeologiczne parki
a Syzyf, jak Minotaur w wesołym miasteczku pozuje do selfie mitu
poszukajcie w Europie oczywistych śladów humanizmu
i mniej wyraźnych acz częstych, tak ważnych śmierci za innych
oczywistych oznak zmartwychwstania z kar przez miłości
na ścianach pałaców imperatorów ze stalowej mgły szukać można też
szukać można wszędzie wyroków na ponoć wyzwalającą śmierć
znaleźć tylko w grocie w Betlejem na Bliskim neolitycznym Wschodzie
*Kości heksagonalne upadku*
Zużyłem prawie całe jestestwo odnalezione kiedyś we śnie
potrzebuję dla konsekwentnej egzystencji pramebli i domowej prascenerii
jakiegoś, choć symbolicznego wyposażenia duszy w pełni
duszy drugiej budowanej z cegieł cywilizacji życia realnego plemion
a może nie zużyłem jestestwa, może je przegrałem w kości heksagonalne upadku,
na giełdzie krypto walut, elektrycznych magazynów bez składu
takie to czasy naiwne w naiwnym świecie, nie dla mnie były
każdy pomysł drugiej duszy wydaje się spójny znowu
nikt mnie pytał, nikt nie pyta, czy prawdziwie piękny dla niej lekkości dryl
wyliczanie dróg dojścia do szczęścia zajmie kolejne pół życia
potem nie wiele będzie czasu do eksploracji poznawczej, a paliwa ubywa
potem zostanie mrugnięcie okiem przed wyruszeniem w świt nowy zamszowy
a potem zostanie w chlebaku tylko pierwsza dusza w okruchach
obszarpańca, uciekiniera, bandosa, jakaś ikona rozmnożenia na ostatni posiłek
a jeszcze odwrócenie głowy, a jeszcze dla wszystkich uśmiech na potem czeka
szanuj siebie dzisiaj, nie rozrywaj scen i dialogów w epopei przedhistorycznej
na scenie wietrznej ducha postaci tryumfu, w scenografii już postidyllicznej
wreszcie – dzisiaj
*Pokój zimy*
Tyle lat przeszło – po niewczasie na palcach liczysz lata,
a co z zimami, co z kolokwialnymi porami zadumy
nad znikającym ciepłem z serc
lecą lata, lecą, o tak – po niewczasie ona ci przypomniała, że
lecą one, jak dzikie gęsi, zaczarowane trochę
ale nie aż tak, jak ty,
gdy klęczysz na jednej z nich
i wypatrujesz dukielskiej przełęczy
w tej cudownej skandynawskiej podróży
lato się zadomowiło czy co?
nie chce odlecieć z tobą,
pozostaje w Bytomiu i Nikiszowcu
a przecież nikt nie zatrzyma obrotów Ziemi piosenką
jedno dłuższe posiedzenia Rady Słońca w Marrakeszu,
jazzu synkopowego w Tangerze Zarząd Blasku – nie poradzą, nie zmienią nic
cóż rytm, nastrój, splin, ona i ty
tyle lat cię ominęło bez miłości, bez muzyki, bez łzy,
ech, te chwile, gdy nie trzymałeś w swoich jej rąk,
po niewczasie liczysz straty, jak te ptaki, co harmonijnie odleciały wspak
wchodząc w jesień z rękami podniesionymi do góry, pełnymi
liści w pastelowych odcieniach kolorów nieskończonych palet – to instrumenty,
twoje instrumenty opery, improwizacji i ciszy,
malujesz czas nimi i oto odnajduje się to, co
przeszło w stan uśpienia przedwieczorny późnojesienny
oto skrucha wartości, oto przemijanie uchwycone
palcami grającego na klawiaturze z sopli lodu Billa Evansa: Peace Piece
pluszowych rąk czułości nokturn oto prawdziwej zimy,
której pokój wciąż nie spisany na straty
*Lady Godiva i Dziewica Orleańska a konstytucja nie nasza*
Zdruzgotany po aferze z konstytucją,
na litej skale sumień niepoległych jeszcze w walce z konstytuantą,
stanąłem z liktorskimi rózgami, jak cielesny Neron przed pożarem
lepsze to, niż na rdzawym fragmencie odlanej w żeliwie
historii: teoria wolności, kucać ze ściskaną kurczowo w dłoni maską
och, ta teoria stała się pomnikiem wolności w mieście moim, bolszewickim jeszcze całkiem
lat tyle tronowała, że uznano ją, nie za krotochwile, ale
za dzieło przyrody omalże, jakby była stwórcza sama
po mieście moim chodzą znów półnagie panie
okryte jednak włosami „siwemi swemi” całe, jak nazbyt dojrzała Lady Godiva
krzyczą o wolnej woli i konieczności tyle, że ust nie zamykają wcale
przy dzieciach nienarodzonych, ukrzyżowanych już, nie milkną nawet na chwilę
aferały konstytucyjne top – to ci palcem przez nie wskazani, ot co
areały poruty – to tam, gdzie ci wszyscy wskazywani, na polach szachownic wielu stoją wieloręcy
a argonauci pozłoty i dzbanów miedzianych ludwisarze – to ci, co ubaw mają po pachy z wartości
a przecież to na ich zgubę – heretyk państwa główny ma konstytucję Marsa na piersi
a na głowie peruczą burzę niemieckich Kartezjuszy
też to, co ma każda lady na wyścigach za dnia
– kapelusze z głów więc przed opozycją nocy pełną nieznanych mocy
konstytucję bez opresji władz niesie Stanisław, podwójnie ją niesie, bo
sam jest niesiony na rękach do wdowy
wdowy owej po narodzie naszym, umiejscowionej z kolei w imperialnej lektyce
choć na litej skale stoi też spiżowy pomnik Dziewicy Orleańskiej, bez konstytucji jeszcze
wszystko, jak Rasputin do przerębla w skutej mrozem Newie narodów, wrzucone będzie
zdruzgotanie moje okrywa się wiarą i nadzieją, oto może coś więcej
może nie wszystko skodyfikowano jeszcze, w tym moje wiersze,
w tym to, co człowiek powinien i musi
po co sklejać fragmenty dwugłowych symboli czerni
od początku koślawych, gdy pierwowzór prosty, jasny i jeden
na nic wypalone skorupy dwulicowych twarzy,
dekapitowanych przewodników popiersia janusowe,
zwłaszcza, że to wszystko w doktrynie wolności nie mieści się mojej
ledwo to traktat znany, na cztery ręce – pan i wyrobnik, a pańszczyzna – errata,
narodu niejednego zatrata
*W krainie baśni i bajek*
Znaleziono znów abstrakt krwawy:
placek filmowy – człowiek prawy
zmiażdżony przez historię sofizmatu
rozdeptany przez tyranozaura królewskiego
na demokratycznym komunałów bruku
zdruzgotany w mediach stu
przed Bastylią Kremla naszego wieku
opozycjonista, niepokorny demiurg realizmu
w krainie baśni i bajek
uczuć niema tematycznych
szaniec kultury, ludzki wzór
(to on naprawdę „był”)
*Prawda zwycięża piękno*
Nie trudno rzec: w winie prawda
trudniej rzec: prawda w sztuce
o ile niedowiarek Tomasz, i Tomasz wtóry,
niebiańskiego piękna odźwierny
po przekroczeniu granic rozumu w zachwycie, płaczą
literami w inicjałach i słowami w miniaturach boskich,
to przyroda cała za nim nie staje, współczuje i przed wrażliwością klęka
barwa się wytrąci, blask zgaśnie, a przyjemność kankana
z hedonistami zatańczy, jak ziele na kraterze pojawi się niespodziewanie
więc i ty skorzystaj z pielęgnacji autentyzmu uczuć, która
zapewnia ci trudny także smutek i popatrz na toczącego kamienie pod górę
ufnie je toczy z zaciśniętymi zębami przeciw przysłowiom ludzkim
a potem patrzy nie bez lubości, jak
jego krew, pot i łzy, nie mylić z bólem, spada
lawiną w dół tylko po to, by
nic w krainie prawdy mchem nie porosło
to prawda zwycięża piękno, a ból kreacji rości sobie tylko pretensje do racji
a jak wiadomo w zalążku żalu za grzechy jest histologiczne pragnienie
wyrównania ciążeń i cofania w depresji nielogicznej
i kara, i kara jakaś mała, niemała, i wyzwolenie
z łez w sztuce katharsis właśnie
*Indukcja i dedukcja*
Elementarność przesłanek zakusów piratów współczesnych myśleń
w otwartości morskiej wzburzonej filozofii
jest do poskromienia w zatokach rozkołysanych ledwie mórz logiki
każdego establishmentu zdradzieckiego lekceważeń dedukcji
to jest praw w szczegółach i szczegółów w złożonościach zasad
piracki elementarz, korsarskie abecadło, terroru siła nie bywa
w cząstkach ducha kierowanego kompasem rozumu – sylogizmach
te oderwane od całości losów poznania zdają się balansować,
jak boje na horyzoncie
wyłaniając się to znikając za widnokręgiem populacji
przekonanych raz na zawsze
premia dla odważnych przez trudne wody płynących
ku odwadze odkrywających
ku rozwadze we władanie przejmujących przez prawidła wnioskowania
latarnia morza otwartego dla wszystkich
zgłębianego już od starożytności podwodnym indukcji batyskafem
bezpiecznym i wolnościowym jednocześnie
*Katafrakci dwudziestego wieku*
Awerroesa aberracje arystotelesowskie
przydały się jednak cywilizacji
tak, jak moje patrzenia z ukosa przydały się polskiej demokracji
scytyjskie pancerze to krok historii do panteistycznych
twierdz mobilnej nieustępliwości stepów dzikich w miastach
ooo, nasze korzenie, to oni pierwsi zakuci w stal,
to my na polach z drewnianymi motykami
a moje rekonwalescencje i jasne rekomendacje dla życia innych nacji
po upadku z Marsa na Ziemię dają nadzieję na losu każdej przedłużenie..
to znaczy tej demokracji dzikości, co płonęła w Sarmatach scytyjskich
niesamowitość fantasy futurystycznych poetów na Pegazach w kropierzach
przedzierzgająca się w dobrobyt sztuki złotniczej
chociaż nie zawsze dobrej tak, jak być mogła
tak, jak moje rozkwitania dziesięcioleci w komunistycznym błocie
na korzyść suchego i jasnego rachunku sensu i logiki
w społecznej wiarygodności poezji odwagi
zagłębiające się samoistnie w pokłady piękna w traktatach perypatetyckich
nieprzekraczających swoich zapisów genialności
doprowadziły do pokładów tworzywa poniżej egzystencji
gdzie czeka zmieszana myśl uprzednia z zachwytem
nieuzasadnionym w wiecowych zwyczajach barbarzyńskich plemion i er
Herodota aberracje historiozoficzne
o wypijaniu ludzkiej krwi i wyprawianiu ludzkich skór
przydały się, jako wzór dla dwudziestowiecznej cywilizacji panów
tak, jak moje nieustanne patrzenia z ukosa na dobre zamiary dyktatorów
*Brutalnością sławy dnia ciemność nocy się wypełnia do dna – na obrazach*
Brutalnością dnia sławy ciemność nocy bez wartości się wypełnia
czarne pajęczyny zwisają z powiek
z galerii wypełzają obrazy żałosnych snów wdów po przywódcach
pieczęcie artystów pozbawionych czułości i sensualności ja
biegnij za brzydotą woła komisarz wystawy z Magnitogorska
biegnij za pająkami ciała ledwo istniejącego na płótnie
zdegenerowane świty urągają krągłościom piękna, proporcjom założeń
przeradzają się w spiekoty bez celu po monsunach
policzki malarzy wypełniają się wiatrem wschodnim później
a motorniczowie popielatych tramwajów depresji dmuchają na upał powściągliwiej
oto pętla czasu możebnego, możliwości malarzy nieszczęśliwych
przedzierzgają się w formy puste myślowo
a treści ulatują balonami nadęć pseudo eksperymentów pędzla
noce bez treści, bo noce bez pełni światła, morza bez przypływów, bo sny bez proroctw
świadomości bez skal, uczucia na plażach
wyrzucone fal przypadkowych ruchem kosmicznych podróżników
brutalność nocy pozostawia na wydmach miast tonących szkarłupni
zaschnięte galarety wysuszonych zamiarów bez piękna i kształtu w muzyce natury
skrzypłocze bezideowości umarłe po aktach prokreacji
mumie transcendentności. szkielety zmarłych atomów, truchła nieśmiertelnych ideologów
– materialistów nielogicznych abstrakcji, ot i tyle
*Admonicja dla romantycznego przepowiadacza*
U Auerbacha w Lipsku, gdzie kiedyś Włodimir i Donald, nakazywali głosów przeliczenia
wypiwszy wszystko, zarządziliśmy racji odmłodzenie, tak zuchowato, od niechcenia
zarządzenie owo oczyszczające rzucono w mgłę, choć raczej w opar bufetu
wróciło tym samym złem to naszej przepowiedni echo
zdejmij okulary i do walki stań – rzekł nieoczekiwanie ichni koczkodan kelner
albo popraw widziadle wędzidło – wtórowała ważna kelnerka ze znamieniem
od Adama odbierz berło i ruszaj za tą drugą Górę Nebo
który wyrzekłeś słowa zaklęcia – przepowiednię wsteczną
wynocha z piekiełka naszego, ty kolejna prorocka przybłędo, bo
obłożą ciebie i kolegów kremlowską anatemą
nawet bardziej niż w Auksztocie sowieckiej romantyczną, bo niemą
*Infamia w AI*
Stamtąd i stąd zabrali ciało ziemskie i niebieskie
stąd czarna dziura w kosmosie i pustka w ludzkiej rodzinie
stamtąd nie ma powrotu, jak z infamii AI
oni władcy wiedzą, jak użyć metody takiej, co to sprawia wrażenie
czegoś niesamowitego w wymiarach osądu widzialnych
podszept wzdryga ekipami w górskich obserwatoriach
czystego nieba, nawet w depresjach ostatecznie uziemia
bez przebaczenia, bez ozonu, bez ciążenia,
bez uwzględnienia powszedniego chleba
dla cywilizacji obserwatorów głodnych prawd, jak oczywistości właśnie,
ale prawdy o niebach zdziwień, patrzeń i niedowierzań, zjawień
stąd i stamtąd przyszły na piśmie oczekiwania pełni:
pełni głów, słów, abstrakcji niesprawdzalnych inaczej,
jak poprzez inną abstrakcję
kreacja realności, która nie jest stąd,
a potwierdzenie jej nie jest stamtąd
oni są z gliny, kolejne golemy sztucznej inteligencji, golemy Ziemi
golemy pewności pozbawionej światła świata widzialnego
pustej nienawiści we władzy opinii o niezmysłowości
infamia, jakaż dziura w kosmosie prawdy
golemy AI gotowe i zdolne rozszarpać każde ego prawe nawet,
i intencje, i dobre imię, i każdy skazitelny byt
*Eremita Syzyf*
Wspinam się na serca szczyt, pnę się po skalistej grani
wbijam haki rozumu, zapinam linę stworzenia i egzystencji
na obraz i podobieństwo absolutne miłości pożogi
wciąż myślę o locie w pół drogi, oby do tego nie doszło
i niech serce nie odrywa się kawałek po kawałku
i niech nie runie lawiną w dół, na mnie w żlebie ukrytego
myśli o możliwym upadku to jeszcze nie rozum, nie mądrość, nie przezorność
myśl zuchwała o zdobyciu szczytu to rozsądek w beznadziejności
słońce jest po drugiej stronie serca, to wiem na pewno
o tak, po ciemnej stronie przychodzi nam żyć czasem górskim, o tak, tak
wspinam się, jak najlepszy himalaista, sam
sam na sam z ciemnością, strachem i widmem
śnię o widzeniu wszystkiego po bezkres świata i poza bezkres, we śnie sen
w widzeniu nocnym widać oczy zatrzaśnięte naprędce
słońce wstaje, o widzeniu mówią promienie, prześwietlone kamienie
i poznaję te sny, to jest moje zwycięstwo, jawy chwil
i tylko osobowe słońce widzę, żadnych królestw, choćby bogatych miast świata
i tylko gorejący krzak olśniewa i poraża zmysły,
a w nim już osmalone, skwierczące moje ja, Syzyfa eremity
*Gra w pozorowany ruch*
Oto prawidła gry, zasady podstępu
wypisane na gmachach sądów najwyższych w krajach lilipucich ducha
od odźwiernych po capo di tutti capi – ponaglenia
nakazy, oczekiwania, co są niewolą pracy bez dobra i zła
można przemilczeć przemoce i mafie wszelkie, można ich ofiarom nie współczuć,
nawet by wypadało z nimi nie grać
co z odźwiernymi i pucybutami ostatnimi, czy praca wciąż czyni wolnym?
jakież to oryginalne, jakież nieczłowiecze spektakularnie
takie wyniesienie zasad terroru ponad prawa człowieka prostego
zasady generalicji gromadzącej żołnierzy do gry w zbijanego, ale
one nie dotyczą ich tylko, tylko wyższych oficerów
te poranki znaków, ech, pionków na szachownicach, uniwersalnie pontyjskie z koine
lub ponckie lub punickie w końcu
obawy przed złudnym oczekiwaniem synkretyzmu wszędzie, w każdej grze
z wolnomularskich klubów przeniesionego do puszcz i pustyń
przyznawanie ról naturszczyków wszystkich we wszystkim, co społeczne
krwawi istnienie, gdy możności przewyższą wysłowienie milczącej duszy
o pontyfikacie diabła na stolcu świata naszego i nie tylko tego
prawidła jego to nawet zasada unicestwienia atomu,
ale i chwil degrengolada, wsteczna gra,
zwykle gra w pozorowany ruch do przodu, beznadziejna gra podstępu zamiast postępu
*Widzenie otchłani*
Skorelowane z niebem widzenie otchłani
lecz nie przez złośliwców zastosowane a przez błogich
może wydaje się ono czasem prawdziwie pożytecznym
jak gdyby bazą natchnień pozaokultystycznych
wąż otchłani nie cierpi z braku blasku ofiary
sam jest niewidoczny często dla wielu oczu obcych
ale zewu natchnienie, szał i obmierzłe myśli
pozwalają dotrzeć do niego i zrozumieć niewidzialne zło
taki sromotny brak tu estetyki
zniżone do otchłani niebo oświetla nie jej nicości, ale niecności
i ukazuje stopnie, po których wyjść można
stopnie chwały chwał
stopnie przezwyciężania ciążenia
lekkie czołgi postanowień i tu mogą ruszyć do przodu
(to sylogizm czasem, rewolucja czasem, a czasem odwagi błogość)
dla nich jest pochylnia, są jak pancernik dżungli amazońskiej mozolne
przeciwieństwo węża, ale tylko jadowitego, co wije, zwija, się wygina
węże pamiętliwie ludzkie sprzyjają głębi patrzenia w dół ku medycynie
od poziomu jego akceptowalnego i skorelowania z estetyką idei
zależna jest błogość postrzegania siebie
w nacji wariacji, doskonałości społecznej, osobowej gracji
oświetlenie dla oczu, objaśnienie dla myśli
albo tylko odrodzenia dla duszy w wizji przerażającej otchłani
lecz twierdzenie, że czasem ciemność pokazuje światłość, warunkuje owe widzenia,
to herezja, schizma, chryja, a nie pojedynek na słowa
*Obrazy miłości*
Zgoła niekształtny, mało przystojny jest ten dzisiejszy obraz miłości
niby wielbłąd pofalowany i kościsty, jak stegozaur
czasem kłujący w formie, jak jeżozwierz
a czasem, jak ślimak morski gładki a jadowity w błękitach
i nie tylko zwierzęcego jego odwzorowania nie znajdziesz togach
owe wypluwa kamienna głowa wróżki w bitewnych słowach Homera
zabójczych i żywotnych Anakreonta, choć krótkich, jak mizerykordia
ale miłości obraz w formie nie zawiera się tylko
może istnieć lub nie, w materii pobladłej o świcie (w głowie niechcianej)
może płonąć w głowie, tak, jak u mnie
od dzieciństwa harmonijnie brzmiącego w kosmosie prawdy, którą poznałem stojąc
i tak stoję już od drugiego roku życia nad morzem marzeń lub
w zielonym zbożu do kolan młodym
z czerwoną płachtą nieba nad głową olśnioną
ze złotym otokiem na frygijskiej czapce, niebieskimi oczami, jak latarnie Akermanu
gdzieś na środku Polski pradawnej w rymach
jednocześnie w kosmosie ginącym, legend o siewcy i kruku
dziwnych dzisiaj we mnie, by zrodzić pierwiastek miłości ostateczny
dla piękna, bardziej niż Pieta Mondriana kardynała Bonawentury potrzeba kształtu
*Ruszaj w przeszłość tyłem*
Zmuszony do peregrynacji wewnętrznej przez grzeszne zmysły
zdziczałe w muzeach kinetycznych wysp tożsamości
rozesłałem pisma do tak licznych biur podróży w czasie ścisłym
odpisali: zbierz swoje zeschłe jesienne liście i przybywaj na rozmowy
zabierz korzeni strąki, fragmenty złuszczonej kory, dawne powieki wiosen odrzucone
oczywiście korzenie, jeżeli jesteś eukaliptusem w Europie
a jeżeli nie, tylko baobabem, zabierz na pniach wyznania wyrżnięte nożem
zmuszony do peregrynacji wewnętrznej przez wspomnienia grzeszne
udałem się na rozmowy do instytucji zewnętrznej owej
zaniemówiłem, bo zastałem tam w bieli śpiewaków licznych, co śpiew swój
mieli za nic i obecnie nie śpiewali już, jak kiedyś z wiatrem historii w zawody
a teraz nigdy, nawet z przekory, o ogrodach naszych w pamięci kiedyś
powiedziano na wstępie: tylko nie ogrody, pamiętaj, tylko nie ogrody
oferty penetracji złomowisk, nadmieniamy, że twoich,
i to wyłącznie złomowisk mamy – podpisz, oto umowa
na początek z przewodnikiem, przed śmiercią, no a potem już sam
podróżowanie wewnętrzne jest proste, chwytliwie łagodne, gdy zbłądzisz zapomnisz
od ust do pucharu i z powrotem
od uczucia do przeczucia i z powrotem, od ciała do ciała, gdy zapomnisz zbłądzisz
oto wehikuł pamięci, sercolot, kosmolot, wodolot, skałolot
do wyboru do koloru, natchnień w nich sporo
jeżeli zechcesz możesz zbłądzić, przed zdradą zbłądzić, wręcz na zawołanie winy
będzie to mile widziane w przyszłości, gdy wyprzedzisz zmysły, w natężeniu emocji byłych
ruszaj w przeszłość tyłem i pamiętaj żeby
zapomnieć tylko o nicości, co nie istnieje tak, jak przed i po byt
*Mefisto i wiatr od morza*
Jak kraj szeroki wszędzie oczy bolą
jak długie włosy swawolą brzydząc się niewolą
wiatr czekania Mefisto czarami rozgania
zebry tłumem ludzkim prawie zebrały się przy molo na hasło: swawola
w zawierusze pop artu na prom jakikolwiek czekają, przygasłych artystów
jak kraj długi nad wyraz szeroko rozlały się chmury różowego czasu
ktoś powiedział: stan wojenny, to stan jak każdy, zrozumcież
ten przy kasie w mlecznym barze na Monciaku hippisów nienażartych karci
bierze pełny talerz ziemniaków i pyta kasjerki: czy to podwójna, aby porcja?
do kolegi rzuca: ty weź kefir hipopotamie, no i się wydało zanim zaczęło
hipopotam jeden a rok osiemdziesiąty, nosorożców przewerbowanych rok
wszystkie skróty do molo tam teraz już nie poprowadzą
przybił tam wycieczkowiec, bezzałogowy, niereligijny z tego trójkolorowego byłego Togo
niestety marne tam mają zoo
jak kraj długi tak szeroki, perszeronów zimnokrwistych raj
sowieckim butom tańczącym na wulkanie w to graj
zwierząt kwiat zobaczysz stąd wśród fal, na bilbordzie napisali ci ONI
są foki półnagie, dla szerokości horyzontu i osły, to te umundurowane
jak kraj biedny i głodny, tak spragniony muzycznie muzyki z wiatru od morza serca
muzyki siły duchowej pokoleń sprzed przemiany
Mefisto przybija do molo pancernikiem
krwi szkoda, zamszu szkoda, studenci warzą kompot i makiwarę, a tu wciąż środa
filozoficzna przeszkoda, zew morza, bytu szkoda, niepogoda
ktoś powiedział: owszem koncert, a gdzie chóry Ionesco, inny zawtórował:
jakie? niebieskie? greckie?
nie, na generała Rozbrat – moskiewskie
tak jakoś samo poszło do kurtuazji do Azji, od smyka do czynownika
no i mamy, w lecie stan wojenny przecież
Mefisto odbija od mola Gustloffem i w falach znika
wiatr pełni odświeża zawsze, oczywiście gdy wieje
*Znaki łagodności i pełni*
Nie tylko Alfa Sigma Tau, ale i Omega, i to wszystko, ot
znakiem plemienia witasz czasu przestworza obudzone
nieodgadnionego przodka wszechras wszechmian
witasz też odwieczne przestworza poza czasem zapomnianym
zsyłasz na przestrzeń wymiary swojej pamięci
i zaklinasz zamykając byłe uczucia w znakach
potem wymyślasz matematykę w innowacjach indywidualnego nieba
istniejącą od zawsze w czymś, co jest rozumem czystym, wspólnym
pojawia się twój śpiew, to twój absolut widzialny, harmonia duchów
śpiew układanych w kolejności czasu rymowanych znaków nut
w ciała realnego gardle, wibrujących strun zamysłów
znaków pitagorejskich zmienionych w przyrodę łagodnych łąk kompletną
w jedni z tobą skończonym i przyczyną pewną
ot, homeostaza
od znaku ja do śpiewu gwiazd – pankalia nawet duszy wołającej o altruizmu pełnię,
w każdej kalokagatia, twojej odebranej właśnie od kuriera wieczności
on jeszcze stoi w drzwiach piątego wymiaru pętli
a ty zatrzaskujesz mu je przed nosem
a ty już widzisz ten piękny prezent zakupiony dla potomnych
wysłany kiedyś z gwiazd skończonych prawd, takich jak Centauri Alfa
i mgławic, jak Omega w ramieniu Strzelca
*R1a*
Zrodzony w wodach źródlanych oczywistego szczęścia
ochrzczony w ogniu jego pożądania i wiedzy
namaszczony olejem prawdy przedzaratustrańskiej
z irańskiego wyżu przeszedłem do depresji europejskiej, klucząc
nad brzegami nie do końca martwych myślnych mórz
w dialektycznym pochodzie genu indyjskiego, chociaż
już z Wielkiego Rowu wcześniej wygrzebanego gałęzi kawałkiem
prezentując nowoczesne słowiańskie chromosomów umundurowanie
przez Zagros tęsknoty Azji Mniejszej przewędrowałem, od delt i Delf odchodząc
z sercem miejsca, gdzie nikt nikogo nie wbijał na pale, nie składał w ofierze,
ani nie konsumował żywcem prawie
doczekałem się człowieczych warunków życia z sensem, na równinach
wśród maszyn przyniesionych z nawróconych rozumem miast Grecji
to maszyny żarliwości, historyczne, niezmysłowe
maszyny we mnie, maszyny duszy, tak samo do dziś celne i skuteczne, jak
kometa lecąca przez wszechświat ku Ziemi z bryłą lodu, choć
bez jakiegokolwiek DNA,
znakiem przyszłego życia, jak
ludzie przede mną powstający z błota, tacy sami w sumie, jak ja, choć
bez owego przesławnego dziedzictwa we włosach: R1a
*Wandaluzja ta sama dla niestabilnych ludów*
Przejechaliśmy przez Katalonię i calutką Aragonię
znaleźliśmy się w końcu w sercu suchej Mesety
powitały nas metalowe zarysy byków na wzniesieniach sypkich
przy i nad drogami, umieszczonych na stabilnych konstrukcjach
symbolicznie zapraszały na corridę, lub choćby Encierro w Pampelunie
obrzydliwie i obiektywnie barbarzyńskie, choć urokliwie hiszpańskie, z przytupem
dla Hemingwaya i innych, rewolucjolubnych egzegetów Iberii, to folkloru smak
w teorii i epopei rewolucji bez europejskich granic zanurzyliśmy się krwawo, bo nie tylko byki,
ale i orły czekały na skałach przydrożnych, na dusze nasze zmarniałe, zapewne
Meseta ciągnęła się złowieszczym krajobrazem posuchy absolutnej
ziemi wyklętej, choć błogosławionej przez Pokolenie Ostatnie agnostycznym gestem,
tych dzieci Północy nierozumiejących Południa bez sjesty, hacjendy, zagrody, gdzie
robotyczne wodopoje, wszystko to samo po horyzont suchych traw
drgały pod drzewami nielicznymi, na skrawkach centralnych cieni, stada
gotowe zawsze na rzeź, jak ludzie po ugaszeniu rozlicznych pragnień
przy zabłoconych cysternach na odrealnioną sztukę
ani tu wiatru, ani kropli mgły – przezroczystość powietrza, ale nie dziejów wewnętrznie sprzecznych
i błędne ognie błędnych rycerzy z La Manchy, w oczach naszych
taki pejzaż uruchamia tęsknoty odleglejsze, boleśniejsze niż przeganiane wciąż chmury
umysłowe, zawisłe nad odległymi górami Sierra Morena
niepostępujące na krok, na step, na piędź, na łyk
a jednak przybliżające się ku nam spragnionym, jak woły Wyczółkowskiego w upale
bez abstrakcji europejskich ekologicznych racji, ot siermiężne, jak nie mit
ku malującym schedy słowem Słowian znad Wisły schodzą artefakty pozostałe
po rzymskich czasach Wandaluzjan, dziś dla potomnych nazwotwórczych
umiłowanie wędrówek z konieczności nie antycznej dla ludów wędrujących,
to samo, to samo, my wiemy to
miłość do zaśpiewów andaluzyjskich, do melodii odgapionych od muezinów,
z minaretów wypadających w czasach rekonkwisty
cudowne zaśpiewy i modulacje przybliżają koniec Mesety
znikającej w rzekach, jak łzy Cyganów
tu rodzinna Wisła cud płynie Wandalom na hiszpańskiej równinie, jak miłość
do gitarowych rond, dla wyczekiwania pod drzewami na koniec dnia
z Andaluzyjskim Psem w dali, z Lorką, Paco de Lucią, z najbardziej pasującymi Gipsy Kings, chyba
tych wszystkich rozlokowanych wokół malutkiego rynku, malutkiego miasteczka
w Andaluzji, jak Kazimierz Dolny prawie, skąd Wandalowie wyszli z cienia
a my, niestabilni znowu, za nimi
*Dokończenie gry*
Uzależnienia wielorakie od gier i zabaw
od wojen i mordów na niby (Seek and Destroy)
fakty nie przeczą sobie
tyluż już było wyzwolicieli ludzi z niewoli,
ciał pazernych na gry,
co bawili się świetnie mamoną celująco zabijając,
co grali w holocausty nacji
zawsze grabieże i pręgierze stawały się artefaktami cnymi,
konwencjami uzależnień, ogryzkami woli jednakowoż
oto nałogi nowe w szatach starych uszczęśliwiających proroków
zdegenerowanych kongenialnych ideologów zamszu poezji przełożonej na nasze,
a niechby i niebieskiego, autorów w koronach plastykowych i papierowych na głowach
oto kat w fartuchu skórzanym, z pistoletem dymiącym jeszcze
z toporem ociekającym krwią nad Wdą i Wkrą
nad wąwozem, jarem wypełnionym ciałami pod Kijowem, pod Gdańskiem
zamsz czerwony niecierpliwości wirtualnej kolor nieba rozwściecza realnie
zmysły pozbawione refleksji i racji racjonalnych i łez sumienia sumy
jak wyrwać się z matni, z chęci dokończenia gry nie będąc ostatnim
tej gry kapłanów gier, tajemniczo zwaną alter ego tabu,
gry na dokończenie zabawy jaźni w kolejną utratę snu
tej manii z idee fixe przez amok niszczenia
zmieniające wszelkie Homo ludens opętańcze zachowania
*W locie ekstremum*
Już osiodłałem sokoła w pełnym moim biegu
zarzuciłem nań siodło i uprząż
i to w jego locie w dół, w swobodnym spadaniu
najszybszego zwierza na planecie Ziemia
oto i rodeo jeździec ktoś powie, pędź wichrze poezji zbójniczej
ktoś zawtóruje – oj, hipogryf, a ja nie wykonałem jeszcze
zwrotu kontrolowanego kozackiego wciąż
jak pocisk zenit mający na plecach
rozbiję się o nadir, może, ale rozwiązań fatalistycznych jest wiele, czasu mniej
jakby Feniks ten jastrząb szaro-czarny jest
jakby piorun, to oczywiste, ale raczej piorun kulisty z płyty Deep Purple
jakby poza kontrolą poetyki od starożytności do średniowiecza
dalej reguły spadania matematyczne skreślone
spadania w słowach, jak błysk, i cisza zaskakująca
a przecież to tylko Ziemi wina, z jej celem przyciągania grzesznego
i przez jej serce z żelaza, a przecież ptak, jaki by nie był
mitologiczny, realny nie nazbyt, uczuciowy, znakiem jest tylko
i fantazją głowy, serca i nieba jakiegoś zwykle
niebo to wydało ptaka lotu ku, głowa wydaje strzałę ku, myśli przedwieczności
zmuszają do skupienia się na od
poetycka maestria, reguła, forma i harmonia,
nawet nie tej samobójczej drogi do wnętrza duszy
po tysiącach dni w przestworzach czas przebić się
przez podziemia planety faktu i dotrzeć do morza upragnionego mitu
przez morze własnego w marzeniach spełnienia
jeźdźca na dzikim zwierzu zwrot przez top mój
zwrot przez głowę, raczej dziób
i od morza w górę ku gwiazdom rymów w aberracji ciążeń
nieważkości, lewitacji i lotnego sensu, w stratosferze rymu
ja i przyroda, ja i dzikości przymus teraz to jedno, w locie ekstremum
*Stwarzanie abstrakcji przekraczających i wiosny i człowieka *
Jestem stworzony, jak jabłoń i jaśmin, wielopoziomowo, wielopłatkowo, prawie ex nihilo
moja kora mózgowa odradza się i oddycha zapachami konieczności wszego nowego
na myśl o wiośnie, wchodzącej właśnie na biało, eksploduję w sercu kreacją szczęścia
w zakamarkach pamięci mam jednak, nie tylko siebie przemarzniętego
nieuchwytną jesienią mentalnie permanentną
genotyp idei zapachu, przebłysku, olśnienia zwycięża
w długie kiedyś, ale już mroczne i słotne wieczory, implikuje moje celowe zachowania teraz
schemat przemijania ciemności zapisany w gwiazdach, prawdy o bycie poza ideą
ze stwarzania powstaje stworzenie, mój a posteriori wiosny obraz
antyempirysty wiersz, więc są też obowiązki w nim matematycznie zapisane:
biadolenie nad oderwanym płatkiem
a to nad brutalnością wiatru i pszczoły
a to nad zapachem poetyckiej kumulacji nieskończoności
płótna ogrodu i sadu, alfabetu i aramejskich składni jaźni, onomatopei piękna samego
samiutki jeden, jakby stworzony ze szmeru kołyszę się w takt rzeczonego zachwytu
konieczności kreatora własnego świata i czasu uniwersalnego
ulubione piękna przeistaczam z siebie w siebie, dla świata przed embrionalnego
rozbudowana alegoria piękna od Akadu – oto, czym jest we mnie jaśmin i jabłoń
ale tylko w maju, zdecydowanie to za mało dla kosmosu, który
wciska się, by we mnie wytworzyć wizje podobne kwiatom galaktycznym, odległym
a ja go ignoruję, by przeżyć i dojrzeć do namiętnego stwarzania
ze zmysłów i miłości – abstrakcji przekraczających i wiosny i człowieka
*W słońcu długich cieni*
Eden raz pierwszy i przedostatni krakowski
bukolicznie greckie Arkadie w łódzkim
Akademia wergiliańskiej pastoralności Podlasia
Elizejskie Pola od Morzyczyna do Mokrzyszcza
kosmopolityczne nacjonalności dla przyjemności są wszędzie,
więc ta moja nie zaskoczyła mnie czymś, raczej niczym
przeszedłem wzdłuż i wszerz półmitologiczne łąki i pola,
te małopolskie i wielkopolskie również
wszedłem z pochodnią wiedzy nowej w las racjonalnie iglasty,
co zmieniał się, jak w zachwytów kalejdoskopie
a to był podzwrotnikowy, płaczliwie mangrowy, równikowy,
a to znowu skamieliną północny,
a to libański, w cedry święte bogaty
zniknąłem w lesie owym, a to był już las epoki fatamorgany
las trudu docenionego – rozwiązanej epistemologicznej tajemnicy
piękna widzialnego wyłącznie o świcie, w słońcu długich cieni
doszedłem do przesieki najbardziej prawdziwych dni
zawróciłem do Nieba triumfu sztuk
samego jednego pośród niewidzialności chwil
*Arkadyjskie piękno we mnie i wokół*
Dzisiaj piękno wyszło mi na spotkanie
było ono oczekiwane od dawna, ech ta demarkacja wciąż oczekiwana
nie powiem, żebym nie poczynił pierwszy jakichś kroków pojednania
ująwszy w dłoń laskę pasterską (nie wiem skąd ona w przedpokoju się znalazła)
w sandałach Orfeusza poszedłem wzdłuż rzeczki, w kierunku doliny piękna,
ukrytej wśród gór opisywanych przez niewidomych piewców
przedhistoryczna owa Arkadia rozwinęła się przede mną,
jak dywan, aczkolwiek wciąż nie mój
moje oczy ujrzały nie tylko łąki kwietne, brzegi strumienia
porosłe kaczeńcami, nie tylko maki, bławaty, rzeżuchy,
kąkole owej łąki na widzialnym stole niebiańskiej natury,
ale także ludzi panhistorycznych, tu i tam w mozole trudzących się
nad warsztatem rzeźbiarsko-malarskim sztuk,
pogromu Wołynia, Galicyjskich rzezi, Ormian holocaustu
upamiętniania tym podobnego wyzwalania idei,
z przyziemnego tworu kultu siebie, nad sobą zachwytu
oracz orał pole, wywracając szare skiby w mozole,
przyorywał czaszki i piszczele białe
koń posłusznie stąpał przed nim, jak anioł, stróż prarajskiej pamięci
gdzieś w dali żeńcy posilali się pod klonem i gruszą,
wśród ściernisk i kop siedząc rodzinną ferajną
nad nimi szybował Ikar niezdecydowany, lecący, jak kometa,
pełen zachwytu, w pół drogi do wolności bez trwogi i płakał
na dzikiej gęsi leciał pod nim Nils, klęcząc rozglądał się przerażony,
jak Adam opuszczający Eden, raz pierwszy i ostatni
najniżej przelatywał Boeing kierujący się ku wieżom Manhattanu
bukolicznie rzymskie Arkadie są wszędzie dzisiaj w plastyce
więc ta moja nie zaskoczyła mnie niczym
przeszedłem te sensualne łąki i pola, wszedłem w las iglasty,
wcześniej był mieszany, a zmieniał się ciągle, jak w kalejdoskopie
a to był podzwrotnikowy, mangrowy, równikowy, a to znowu
północny albo południowy, libański, w cedry święte bogaty
zniknąłem w lesie, a to był już las ostatniej ostatecznej epoki
las trudu docenionego – rozwiązanej tajemnicy widzialnego piękna natury
doszedłem do przesieki dni i zawróciłem od granicy piękna,
po demarkacji, do Nieba szarości,
wielkiej szarości mistycznej dobra w sobie samego,
choć łatwo niezachwycającego, to najpiękniejszego
*Imponderabilia śmierci*
Imponderabilia mówisz, no nie wiem
ja bym tego tak nie nazwał
raczej cień na grobowcu Setiego własny
w popularnonaukowym filmie o kolebkach grozy i gnozy
przedstawiony i zwielokrotniony w reklamach, po walidacji,
by stworzyć wrażenie horroru z pierwszych wieków cywilizacji,
ale dla chłopca dziesięcioletniego były w sam raz, by
niezatarte wrażenie zła czekającego w zaświatach, utrwaliło się
w trwających do dzisiaj poszukiwaniach
głębi własnej śmierci, dla teatralnych przedstawień wrażliwości predestynowanych
uwiodły imponderabilia czułości zmumifikowanej w rytuale Otwarcia Ust
wraz ze światem towarzyszącym zmarłemu
do ostatniej chwili, do ostatniej kwestii przeczytanej,
przegłosowanej, przedirytujuąco osądzanej,
ustanowione korzyści sądu własnego o wielkości otaczającego świata ciemności
czerni wykutej w skale nicości pomalowanej w żywe kolory
nicości przedstawianej raz ostatni, jako byt
przepakowywanych wielokrotnie nie optymistycznych bóstw próżni
tysiącletnich pomieszkiwań skarabeuszy falsyfikacji w duszy
oto władcy mniemań odrzucone imponderabilia śmierci
*W zielonym strumieniu świadomości romantycznej*
W zielonym strumieniu świadomości
nurzam się z moją jaźnią, jak w stepie ziół Akermanu
pod zarządem Moskwian znowu
lecz nie kryję się ani za, ani w powozie werterowskim
żeby nie wyjść na manifestanta Beresia z wózkiem romantycznym
po X Plenum KC PZPR w osiemdziesiątym którymś roku
na krakowskim Rynku, jadę tak naprawdę wierzchem
i nie, jak Soska na sesję do Krakowa, ale
jak pełnej krwi czerwonej Indianin z Indii Wschodnich,
konkretniej z Ćennaj katolickiego, gdzie
Tomasza wierni, a znajomi moi
nurzam się w prerii i wynurzam, gdzieś
przed stadem bizonów i nie jest to stado z ZOO w Chorzowie,
bo owe bizony są stepowe, a nie leśne, kanadyjskie, jak tamte,
no może z pogranicza
moje pogranicze zieloności i czerwoności, krymskie jest takoż dzisiaj,
więc wizje zmienione w strumień, pustynnieją rudziejąc pod wieczór,
po ich wyrażeniu w poezji rozdartych melancholią serc
– akuratniejących po zetknięciu się z kulturą pastwiskową Wschodu
dobrze, że Krym to była kiedyś kolonia Greków, co
opieczętowali wszystko, całą cywilizację niezmiennych i prawdziwych myśli, pojęć i bytu
no, więc, wizje moje są tu raczej kopią myśli Parmenidesa
widząc Czatyrdah, Mirzę i fale, z których wynurza się powoli dyliżans pocztowy
zapisuję je szeleszczące, jak nostalgicznie logiczne i lotne słowa
„jeśli więc, jest to, co jest, i nie ma tego, czego nie ma”
– Słowo Polskie jest nieograniczone, wierzę, że nie ma kresu w słońcu
skarg i łez od Wschodu do Zachodu
*Czcigodna miłość*
Czy człowiek może być czci godny?
nie tylko taki Beda, ale w ogóle
bo, że Bóg, to miłości źródło, może i powinien – to od Hebrajczyków wiemy
ja czciłem moją wybrankę mając lat czternaście
i czczę ją do dzisiaj
i na zdjęciach, i w pamięci, i w snach
czy można wielbić człowieka?
nie obrazoburczo, nie wulgarnie, realnie
przecież Augustyn i Tomasz twierdzili, że
nawet Bóg człowieka uwielbia
ja uwielbiłem moją wybrankę będąc jeszcze prawie dzieckiem
i uwielbiam ją do dzisiaj
jej dziecięcą buzię, jej późniejsze kształty kobiece, jej serce
chociaż jest teraz tak bardzo okaleczona w zaświatach
w zaledwie połowie jestestwa
ale żyje nie tylko we mnie, bez ciała w anagogicznych synonimach
w pełnej prawdy istoty odsłonie
wiecznej czci godnej osobie
*Kordialne namiętności i uczucia od i do*
Schemat kordialnych namiętności jest prosty
proste są uczucia skierowane zawsze do, czasami gorzej z tymi od
percepcja błahej ciszy interlokutora prowadzi do wyobrażeń bliskich uczuciom
to wygląda czasem na sen, na abstrakcję nieuniesienności
tymczasem doniosłoś uczuć od przesądza
wychodzący naprzeciw nim młody mężczyzna
kończy długotrwałym spazmem życia, niekończącego się w snach
kolokwialnie mówiąc: odwieczną wojną domową jawy z realniejszym światem,
powracających hoplitów falangi i husarskich hufców samozadowolenia,
wszystkich tych od, nie tyle poznania, co
od zrozumienia konwulsji targających ciałem rannego mężczyzny prawdziwego
cisza pozorna wybrzmiewa, jak Symfonia Tysiąca, gromko gremialnie, społem
napisana dla armii dziesięciu tysięcy w ucieczce z imperium absolutyzmu, być może
ale tylko wtedy, gdy kochanek i sympatii są miliony
i na tym etapie zamyka życie chór ptaków o świcie, połączone ich chóry nawet
pień powracających z serca do dzieciństwa skwitowanego w mózgu dojrzewającym
a namiętność zaczyna się ponownie rodzić w jaju inteligencji nieskamieniałej
zaczynajmy od jaja czasu – stworzonego dla przestrzeni duszy kochającej,
jak oczywistość, jak definicja bytu radośniejszego
tak, więc zaczynajmy zawsze ab ovo i nie kończmy pieczystym,
ani pierwszą lepszą kością wróżebną
i raczej świadomym kompocikiem urażonych ambicji, po konsumpcji owej namiętności
i nie przed lustrem, ale przed szklanymi drzwiami jakiejś restauracji, nazbyt dorośli
za nami szmaragdowe wieżyce miasta naszych starszych braci, w synostwie serc upadłych
przed nami cel naszego ojcostwa i patriarchalności opartej na kordialnej namiętności
oto oda: od i do, hymnu pierwociny życiowej męskiej skończoności
*Miłość czysta i wszeteczna (ponowna odsłona)*
Za ile dni, za ile pieczęci nocy, za ile uczuć masek odnowy?
wymienimy pamięć niecnoty
za ile ukradkowych spojrzeń w tramwaju samego pożądania?
za ile żółwi na plaży Falesy?
odkupimy winy tej miłości, miłości z dzikiego wybrzeża Somalii korsarzy
zmuszeni do dziergania chwil w afekcie zanurzonych grzesznym
porzucimy w końcu niby zwykłe tamburynki i nici
przyziemnej młodości pragnień
stojąc oto na zrębach Marsa, w za dużych socrealnych gumo filcach,
w płaszczu przeciwdeszczowym, nie niebieskim i nie słynnym
kupionym w sercu Londynu na Piccadilly Circus, a nie gdzieś przy Central Parku
przez kochankę nie kucharkę, i nie przewodniczkę serc, pytamy:
czym mi zadośćuczyni łza za odstępstwo od cnoty czystej?
cnoty, jak różaniec wiernej, nieskończonej tęsknoty za prawdą w miłości,
pokłosie różańca odmawianego w deszczu,
na ławce pod katalpą w Ogrodach Luksemburskich
za ile rozrzuconych monet starorzymskich, a może starofrankońskich?
kupimy parasol atomowy dla wnuków cudzych
za ile chwalb dzieł wystawianych na wernisażu ostatniego lata wspólnego w Wenecji?
otrzymamy pamięć lotnego, jak anioł, siebie, każdego z osobna
tego ważnego lata pamięci o owej miłości, wszetecznej, choć ufnej
oto jeździec bez głowy znad Hudson, Beduini z Abisynii, z Neustrii gladiatorzy,
pierwszy frankoński, drugi gocki, obaj mister wczesnośredniowiecznej Europy
– stają nam na drodze, ale nie, jako pogańscy wrogowie,
tworzą sprzymierzony pamięci huf i wołają:
dołącz do nas husarzu emocji wszetecznych, ruszamy w bój o nowe
przez pokolenia, kontynenty, planety uśmierceń
powiedz tylko, co i dlaczego?
– będziesz kochał za lat tysiące, ale już wyłącznie
miłością żywą i czystą?
*Przepytywanie przyszłej wiosny*
Zapytaj mnie o podstawowe tezy słuszności w poematach przyszłej wiosny
szczególnie w poematach liści umarłych tej jesieni
pogrzebanych w zastygłej kałuży planetarnej
wskrzeszonych odsłoną roku przyszłego widzialnego, no zapytaj
oto interrogacja wspierana torturami
w wiersze nadziei wymierzona w te płaczliwie błahe
przechodząca w kosmiczne interpelacje
sił witalnych autorów kwietnych
czy to wystarczy na udowodnienie transcendentalnych subtelności
w streszczeniach tej najpiękniejszej pory roku przyszłego
w najpiękniejszej formule ujętej
tak to wystarczy zapewne do zastanowienia się
nad prawdziwością znaków przestankowych
i użytych idiomów w rymach zwartych
jak strof grudy białych wierszy
ściśniętych w sobie pod koniec epopei śmierci
a może laudacji dla owej jesieni rozsądniejszych dusz
sama sobie zima wykrzyczy: kłamstwom przenośnym stop
a potem w kłamstwo przeszłe artystycznie się zmieni sama jak pointa
bez sensu przed odrodzeniem życia opisanego
w kłamliwych niuansach zwrotek proroczych zakończonych pytajnikiem
oczywiście bez sensu rymowanego
*Niespotykanie przeciętny człowiek*
Może ja jestem niespotykanie przeciętnym człowiekiem,
tak sobie myślę,
ale ta zagadka niespotykanej powszechności mnie dręczy
łażę, jak smutny pies od rana po mieście przeciętnym, a jakże
oglądam pyski psów innych, twarze szare przechodniów, dzioby gołębi,
i takie tam, reflektory tramwajów, wszelkie grymasy
spowszedniałych maszkaronów nieświętych
w śródmieściu średniowiecznym bezustannie świątecznym
marzę, marzę, i myślę sobie o tym znoju szarym, błahym niepokoju
wyjmuję go z jajka niespodzianki, jak nową zabawkę superpopularności
pytam sam siebie: na czym niespotykalność moja polegać może, ewentualnie
popatrz – tacy goście, jak Ginsberg i Kerouac niezwykli byli, bo
pisali, co tylko papier unieść mógł, a taki Banksy to potem malował niepospolicie,
na szaro codziennym muralnym murze
taki mim i tancerze z Cyrku Słońca też się oderwali od schematu, bo wędrowali
po głowach ludzi od rana, nigdy nie spotkając człowieka,
jak jakiś cynik z Grecji, czy coś?
jak ten facio z Synopy, buntownik, czy coś?
niespotykanie przeciętny tłum obserwatorów, co to tworzy geniuszy tło,
też waży coś, ponad Ziemią jednakowoż
niewidoczny w takim tłumie, gdy chce, może być każdy
tak, to ja, to ja, już wiem, lewitujący
razem ze spotykanym tłumem czasem zakochanych
w centrum sztuk międzyplanetarnych
*Kompromisy weneckie*
Zasmuceni koryfeusze sztuki renesansowej głównie
nad weneckim kanałem, bajronicznie patrzą w zastygającą toń
widzi tam schemat swoich skamieniałych dni bez starożytności w nich
gołębie siadają na ich płaszczach rozłożonych
na kamiennych płytach nabrzeża
zatoka kołysze się przed nimi, słońce sztuk wszelkich
kryje się za kopułami złocistych bazylik
bizantyńskich w połowie, w połowie synkretycznych, jak cały Renesans
większych i mniejszych luminescencji szklanych serc,
jak oni sami w różnych okresach życia
brak punktu odniesienia dla cudownego miasta
błyszczącego wschodami i zmierzchami mód
idee będą tu tonąć odwiecznie w zarazie nieeuropejskiej przywleczonej ze Wschodu
dusza jakaś zmartwiała ze strachu przed karą, nad Kanałem Grand stanęła jak wryta
cierpi za hedonizm nieokiełznany twórców sztuk, rzemieślników i żeglarzy
w karnawale zanurzony nieprzerwanym każdy, jak w tytaniczni gondolierzy w pracy
brak przetworzonej starożytności jest teraz tak bardzo widoczny
brak szlachetności obcych w powszednim życiu tak
i brak szlachetnej proporcji ducha
w każdym zagiętym promieniu znikającego słońca i wieku
w każdym odcieniu karminowej czerwieni w oknach lat
wyznaczonych kierunków dla koryfeuszy brak,
więc wzdychają na mostach i kołyszą się w manierystycznych zachwytach,
jak gondole na szczudłach pod pałacami dożów
grożą im nie tylko własne myśli, ale i kondotierzy z pomników bezmyślni
wojownicy kultu mamony w sztuce i ze światem Wschodu kompromisów
*Niewola słowa*
Niewola słowa: akuratna dzisiaj, czy nie do końca trafna?
niewola słowa: ważna, czy nieważna?
niewola słowa: łzawa, czy bezradnie radosna?
niewola słowa: cnotliwa, czy balangowa?
niewola słowa: umysłowo ambitna, czy pozytywistyczna?
niewola słowa: zemszczona, czy pomszczona?
niewola słowa: giermkowa, czy królewska?
niewola słowa: religijnie święta, czy świecko błaha?
niewola słowa: apokaliptyczna, czy tylko ostateczna?
niewola słowa: śmierć dla Boga, czy wolność, równość, braterstwo?
niewola słowa: romantyczna bywa, jak niezgoda na logiczne wszystko
*Wyjdź z kokonu mniemań*
Filozofia, zdementowanie niepokojących informacji
o powiązaniach jednych rzeczy z drugimi, a w końcu z duszami
szatańska proliferacja programów konceptualistycznego dominium mniemań
podwajanie form, i tak już dualistycznego świata
przez długi czas wydawała mu się podobna
do bezcelowych ponoć przemian peregrynujących owadów
żaden jednak z jego negatywnych pewników
nie czynił go zdolnym do osądzania wartości pewnych
i jego niespełnionego duchowego powołania
wyjdź na zewnątrz – powiedziano mu,
nawet, jeżeli stoisz na jakiejś górze snobizmu cnót
I depczesz świat o proweniencji zła, wyjdź na zewnątrz, szukaj łez
wyjdź i spójrz wokół, tam są królestwa oferowane tobie
realne i jasne, jak flesz, jednorazowe
a tu twój świat na słupie, twoja grota, twój erem, wyjdź na zewnątrz z siebie
aby go nie opuszczać fizycznie wyjdź na zewnątrz i głoś twój solipsyzm
rogaty dla diabła, skrzydlaty dla anioła, wyjdź na zewnątrz
czasem jesteś kwiatem, górskim, skalnym
na wierzchołku świata, wiatropylnym, wychyl się z kielicha,
z miąższu swojego owocu, wyjdź z wnętrza, gdzie wąż kryje się wciąż
w rajskiej szacie Genesis, wąż, co nie kąsa ludzi
tylko podburza, nie zabija, nie dusi, tylko kusi
przedłuża cierpienia w nieskończoność, eschatologicznie
wyjdź poza, nie na szczycie swojej oznajmianej szlachetności,
ale w grocie wewnętrznej pokory, cierp dobrowolnie
na zewnątrz dualistycznego świata, dla zdominowanych ludzi
tylko tak unikniesz pozostania na zawsze zasuszoną poczwarką filozofii
*Robaczki świętojańskie nad ogniskiem*
Wielorakie przedracjonalne spekulacje uczuć, są jak robaczki świętojańskie
nad ogniskiem miłości, rozsyłającym zestaw poznawczy iskier przedzmysłowych
penitencjarne zachwytów robaczki, akumulujące światło powszechne
zza krat oczu, w każdym człowieku, ba, w każdej komórce jego
emitują je potem gwałtownie na powrót w tęcze i zorze marzeń, w czasie godów
gatunków żywych, nieroślinnych, w maju, czerwcu, najczęściej w lipcusierpniu
potencjał emocji jest tu natężeniem uwięzienia światła rodzaju w błysku gatunku
i na pohybel słowom kuszenia uwidacznia bezmyślność owego promienia popędu
uczucia nie spekulują na darmo, zmieniają wszystko w chemię doniosłości, wspak
na odwrót, na przekór historycznej jedni – mówi zew płomieni sam
drudzy stwierdzają – istota natury przedperypatetyckiej to przez takie światło kres
acz realizm jednego i drugiego zachęcająco parzy, i serca, i oczy w pierwotnej pomroczy
piasek pokoleń zasypuje konfrontacyjne nakłonienia, przychylności
i prokreacje wszystkie następcze
nad rzeką pamięci klęsk, przy ognisku niedopilnowanych własnych energii
ku chwale czasu i przestrzeni drgającej w obrazach mów
tych błyskotliwie zwodzących, jak robaczki świętojańskie, ale nie jak iskry
*Koniugacje przed sukiennicami sprzedajnych mów*
Zniesiona zostaje dobrowolność koniugacji
– tak zawyrokowało moje sumienie
chłoszczące intelekt mnogością czasowników bez wartości
potem odezwał się głos – teraz ty chłoszcz wiersz, to mus
nie dobrowolność mitologiczna a mus, przez wszystkie
epoki, zasieki, gwiazdy, tożsamości łez
na litość, zesłań w jaskinię zdrad prawd
znieś to zranienie, zmienienie i walcz
koniugacja w elokwencjach pustych to nie logika jakaś
naga w tożsamościach i samotna, jak owe bezkresne ja
żałuj nazw ogólnych, w kominach jaskiń się odnajdź
i dźwigaj, podciągaj, oddychaj, tak, nie handluj słowem, walcz
walcz z przymusem zdań, obcych zdań lub tylko niezrozumiałych
korzystne oddechy światów nadziemnych to tlen do nurkowania
w tobie hausty głębi nie są nic warte, bo są awangardowe zbyt
to nic, że zniesiono koniugacje w dobrowolnościach
dodajmy – w dobrych wolnościach i takich z koniecznych gwiazd
o tak, mów do siebie: o ześlij Panie woli chociaż na niebie jakiś ślad
w bezkresnych podziemiach kłamstw nic z koniugacji prawd
ale i z różnych osób emocji, z wyroków sumienia, wpływu na efekty kłamstw
– chociaż pomniki cnót stoją przed sukiennicami sprzedajnych mów
lepiej nie odmieniaj samego siebie, lepiej w tle zostań
w każdym przypadku sam już
*Luty charakter pielgrzyma Ziemi*
Luty charakter pielgrzyma Ziemi, którego antarktyczna
nawet zadymka nie powstrzyma
on przyrodę całą nosi w portfelu, to portfel rozkwitu
i wrażenia wiecznego życia na przekór
wymienia na złoto najlżejsze liście mimozy bytu
schemat nieustającej gry z pogodą jest dla niego przygodą
i nawigacją ledwie wśród wiecznych śniegów, gdzie
tajemnicze zwierzęta polarne nieokryte niczym
i służalczość skali wymiaru zastygania przemijań
chłodna myśl jest jego paradygmatem oddziaływania na wnętrze scalone
przed świtem narodzenia do nowych nocy i nowych zim
a oksymoron serca zadziwia piękną alabastrową strukturą
w odtwarzanym jestestwie neutralnego mędrca
a zgoła wieczne poglądy nie są algebraiczną skruchą stoika
wobec wiecznych heksametrów kontynentu skazanego na absolutyzm
w separacji z ogniem pielgrzym pielgrzymuje do sanktuariów
utworzonych w wulkanach lodowych odkryć
zamachem na łagodność odwróconym w kole dzikości
będzie tu tradycyjna radość pisana przez myślących, kredą na śniegu
każdy jest przesłaniem w oazie przedwalki z sobą, w pogorzelisku zasypanej dżungli
deklinacje postępu w użyciu odstępu od natury
i wymyślanie modlitw o ciszy topniejącej na Enceladusie
przez przybyłych krioludzi pod zaangażowanych słów stalaktytami
luty charakter pielgrzyma Ziemi nieoceniony w kosmicznej przestrzeni
*Fikcyjny archetyp*
Proszę cię animo dobra usłuż mi
jestem już dorosły, pytają o mnie siły zbrojne
i z Kornwalii, i z Pernambuco, i skąd jeszcze, nie wiem
oddycham głęboko kontynentalnym, przedbitewnym powietrzem
w sercu Europy już gaz bojowy czuć,
a wóz pancerny jest dla mnie nagiego nawet za ciasny
po epidemii covidowej muszę uważać na siebie bardziej
szczególnie na to, czym oddycham, a powietrza brakuje wszędzie
i jeszcze ta droga
– każą mi jechać, jak Route 66 prze całe Stany, ale na Ruś
i nikt mnie nie bada, nie pyta
nie chce wiedzieć, czy to moja matka, jaki jest mój stan,
mój stan płuc, nikt oczywiście z ludzi, tak
ponoć wojny ma nie być – przepowiedział to już Gierek, Bronek i Jackowski
ponoć to już nie powróci, wojna atomowa już nikogo nie smuci
więc dlaczego animo pokoju zamiast ciebie, generałowie Ozzyego
wciąż zaglądają mi do okien z rozkazem
generałowie pola walki słów, idei, mitów i złud
nieuśmierceni przez beatników, pacyfistów stu
blues biednych głów wśród gnijącej bawełny, niedojrzałej kukurydzy, wśród
góry śmieci po festiwalach sztuki, po wyniszczającej rozprawie z nienawiścią mów
o animo prawdy usłuż mi statycznie, subtelnie i dyskrecjonalnie
pozwól zmienić Nerona pacyfę bez Boga, na logos i krzyż
i zniknij z wojskiem złym, zawczasu w archetypie psyche fikcyjnym
 
*Insynuacje w kolorze blue*
Mój skrót insynuacji w kolorze blue
– tak brzmi nazwa piosenki hejtera z pierwszych stron gazet
to on ci celebrował narodowe upokorzenia myślących
on ci zawładnął kontynentalnym hejtem całem
on ci wychynął z okienka dla dzieci, rzekłszy na dobranoc:
całujcie mnie niewiniątka w osiem gwiazdek na czole
przekręcenia, zadość nieuczynienia, pokrętne tłumaczenia
i hosanna dla przywódcy partii, a obywatel
posmarowany chińską melasą i wytarzany w uralskiej smole,
już pióra smutne lecą
jak Europa nasza cała wszyscy chwałę przewodniczącego pana głoszą
ten przewodniczący to półprzewodnik ledwie, a czasem izolator
o władzę zabiegający od poniedziałku do piątku, cóż
o władzę nad uciekinierami z wygranego siebie, i tyle
ze wspólnot marksowskich i buszu klas
pierwszostronicowy przyniósł nam piosenki marszowe
pan przewodniczący odwdzięcza się hejterom wszem, klonom ziomali
– koszerną wieprzowiną, tą z rozdwojonymi raczej racicami
i potrawką wyborczą z chrząszczy – po misce na głowę, by każdy mógł
chociaż raz poczuć się jak Don Kichottee, z miednicą na głowiee
przetrwalnikowa forma Lucyfera zdominowała ewokacje
motyli terroru myślnego, a duchy prawd lotnych
znów krążą pośmiertnie, jak bociany kołują nad Brzezinką
a tu masz, hejterzy budują obóz na osiemset milionów dusz
to ci deuteronomiczni, beletrystyczni poeci elektryczni
bajkopisarze celebrytyczni, przekazów sugestywnych inżynierowie sztuczni
acz po ludzku, półinteligencko nieznośnie nienawistni
*Ścięte sumienia*
Ścięte głowy ukazują nam filozoficzną otchłań rewolucji
ścięte włosy i tatuaże na przedramieniu ukazują nam kwestie humanitarne: być albo nie być
ścięte drzewa ukazują nam powierzchnię Marsa
ścięte sumienia ukazują nam bezludną Ziemię
*Ślub Filologii z Jowiszem*
Wołaj mnie z Jowiszem w męce i słońcu rozkoszy
ogniście skojarzonym z dymem jego pustyni, pustej, jak mgła
wołaj mnie ze ściany ognia, pnia, obłoku kadzidła z kory, lustra kultu
wołaj z epokowego nadmiaru energii początku
w rozpędzie byłych meteorów poznania
w klęskach widzeń piekielnych, to ich deszcz ledwie
odbijasz swoje zwycięstwa wieczne, jak w tafli czczej,
jeziora księżycowe pełne epigramatycznych schematów wspomnień
światów odrębnych, alternatywnych, skończonych, i cóż, że wielokrotnych
a korzeń wizji, lustra wiedzy, jest rakietą startującą stąd
z losem w odbicie twoje szybuje, z niewidzialnością ewolucji
ewolucja planet w szyszce szyszynki, w jednej wizji nieskończoności ty
wołaj mnie nieistniejącego, zza ściany wodospadu galaktycznej pustki
i ze ściany rozgardiaszu gwiazd dalszych i bliższych
to płaczących, to śmiejących się, a wszystko u wezgłowia siły
spoczywającej sennie na boskiej dłoni
z tym przybiegłaś doń, tego, który zowie się moc
odległość nazwy od istoty w twej myśli, jak płomień zapałki
śmierci spalony fragment lasu, a las na powierzchni Jowisza
tyle z boskości nadanej zostało, tylko tyle, co spalona zapałka
nie większa od myśli twojej, wobec tortury niewidzenia, ich mitu,
widzeń niebieskich w wizjerze Księgi Rodzaju
*Kosmiczne nasturcje*
Kosmiczne nasturcje są widoczne z daleka, za bardzo z daleka
oczami duszy widzieć je można głównie, a i to przez teleskop serca
teleskop serca wyniesiony poza chmury, do stratosfery chmurnych dni
a może to nie nasturcje, są tacy, co twierdzą tak, ale widzący wiedzą swoje
teraz to trzeba potwierdzić empirycznie – mówią
wysłać tam, w głębię parseków, najstarszych, doświadczonych ogrodników komet
kosmopłody owe czekają gotowe, ale stateczni widzący się nie kwapią
chcą lecieć najmłodsi, ale to niedopuszczalne
trzeba mieć serce podobne do anastygmatu teleskopu, by badać kosmiczne nasturcje
posunięci w latach świetlnych są tu oczywistością, ale ci nie wierzą prawie w nic
ktoś twierdzi, że mgławice to zapachy galaktyk scalonych z nasturcji
ktoś inny twierdzi, że widział trzmiela zapylającego one, gdzieś
na granicy czasoprzestrzeni załamującej się w pięknie duszy
inny stwierdził, że widział nawet jadalne owoce, czyli to prawda z tym trzmielem
zgłosił się jeden empirysta obuty w selenonautyczne buty
chętny do podróży w czasie, zabrać chce tylko sierp i anioła względności
mówi, że powróci do początku, bo tak jest łatwiej badać byty
organoleptycznie stwierdzalne, logicznie wytłumaczalne, matematycznie udowadnialne
ułożył równanie pitagorejskie i rozpisał procedurę, jak partyturę Berga
Librettolot jego został nazwany po łacinie: „muzyka nie zginie, nawet gdy kolor ją ominie”
rozdźwięczył więc planetarium prawdy uwerturą wiosny i ruszył
na własną odpowiedzialność ku poletkom wschodzącej jutrzni,
co rozbłysła we Wszechświata studni, jak supernowa na dnie liścia nasturcji
*Rewolucjonista*
Zasłużony dla siebie w ciszy obdarowań ludzkości
nadaje i odbiera, jak radar obrotowy
poniewiera smutki sloganami, korzyści niekoniecznie odnosi z dawania
siebie wizją wywyższenia, komunikatem, aktem, przenośnią ostrzeżenia
wciąż majaczy sam, jak obelisk pychy we mgle
na przykład skradziony w Egipcie Faraonom nieśmiertelnym prawie
i ustawiony na każdym Kapitolu europejskiego miasta rewolucji
wciąż szuka zasług dla siebie, jak wizjoner Robespierre
w miastach wykwitających wielokrotnym, kamiennym słowem mordu
sam dysząc zemstą rozwija papirusy, zwoje, pergaminy cudze przepisuje, jak swoje
skrybom podobny, inicjały cyzeluje, zamknięty w schematach słowa archaicznego,
co zaklęciem jest dla złych, a proroctwem omijającym dobrych
ileż zasług za nim, a on wciąż szuka, szuka, dobiera i odbiera rymy, rytmy
triumfalne, jak wezwania do boju może jeszcze nie, ale do marszruty tak
przez cały kraj, przez śmierć po śmierć, fatum
ostatnio chce, nakłoniony elektronicznym komunikatem kosmosu,
oddać narodom ich własne srebra rodowe, dzwony, obeliski, eposy rozproszone
zarządził wymarsz, oto zabrano obeliski i pochód wiedzie na pustynię, gdzie cały świat
zarządził, aby jego wielki internetowy autorytet rozmienić na pozory matecznika róż
naprzód, w matnię zmienionego świata przez nielegalne słowa, po fatamorgany złud
*Kłębek definitywności*
Wydaje mi się, że mam chyba
w głowie swojej jakiś kłębek definitywności
matczyno-chłupniczy, no i kocio symboliczny dodać trzeba
kłębek wełny osobistej, egoistyczno myślowych ostateczności
jakaś ręka sprawnie go rozwija i pojedynczą nitkę wyciąga
tak, że wydostaje się przez usta z głowy owej powoli
ale nie bez bólu, nie bez przeżyć martyrologicznych
powszechnych dla tak zwanych zwykłych ludzi
ręka niby delikatna, a uparta, ależ porusza się sprawnie
i perfekcyjnie, i zaborczo chwytliwie
tak, to ręko-łapa kocia, Muzy niecierpliwych demarkacji organ przychylności
– jedynej sprzeciwiającej się innym Muzom obecnym w izbie
Muzy obecne są mniej przebiegłe, wciąż parlamentarne
w szorstkości bardziej obnażone, w skupieniu rozwijalne bardziej atrakcyjnie
w poetyckich udział biorące zapasach, rewolucji wolnych od emocji
wpadające w cisze spokojów dla namiętności samej, przedostatniej
Muzy wiele warte, Muzy tak oczekiwane w miłości sztuk
ten motek w głowie kurcząc się w drganiach, jak życie
jak proton nienadążający za ruchliwym elektronem
jawi się, jak kłębowisko jelit artystycznych perwersji
wypruwanych bezwzględnością Tatarzyna
szlachtującego słowiańskiego woja w galerii nad Kałką
ból srogi, poezja srogości, wiersz okrucieństwa
Muzy śmierci bezradne w towarzyskiej chuci
bez zaśpiewu, bez mocy zakończenia
głowa boli i pustoszeje, nikłe dziewictwo pustki marnieje
i tak, i tak, co dzień w pełnię z próżni
omotany poezją żywotną świat, bo myśli trafiają na kołowrotek
po kądzieli, czas nań, kot się nim zajmie, kot czasu
kot drapieżny, czarna Pantera Rilkego
nadchodzi łagodna, stąpa miękko
po wełnianym szalu, śmierci delikatniejszej niż wiersz
*Demiurg-sęp czyha w tobie*
Znużenie to tylko nowe przedzdruzgotanie
no dalej, kręć korbą świata ego, pomimo niego
zestawiaj niepoślednie przeżycia z konkretnymi alter światami
i kręć
jesteś poruszycielem świadomym ruchu każdego
łaską słów wspomożony kochaj lepiej przyczyny
nie skutki, bo
boleść toczy podwaliny przyszłości chorej nie tylko
każdej przecież
i to jedyna prawda o niej
czołgając się w mule psychologii
patrz w słońce wspólnoty, rozkochany minstrel
wyodrębniony lepiej kochaj
wynaturzony nawet kochaj
odmechanizowany trwale kochaj
zestalony i podzielony nieustannie kochaj
znużony kochaj do końca
zewsząd nadlatują meteory poznania siebie na wskroś
i druzgoczą Olimp ekspresji zmitologizowanych uczuć
zostaje mały zegar na korbę, oś wszechświata
na piedestale równika każdego, życia myślą opasującą
zegar, co tyka: tik tik tik tak tak tak, już tylko tak
jak kwoka gdacze, gdy pisklęta wyprowadza pierwszy raz
ech, taki to świat dręcząco-pielęgnujący, drepczący do gwiazd
półosobowy demiurg-sęp czyha w tobie, w znużeniach
na twoje niezniszczalne – rozpędy zapędy serca
*Legitymacje, znaczki, odznaki, łzy*
Za ile herodzich morderstw na niewinnych można kupić
jednego prowokatora głos pod smoleńskim pomnikiem?
za ile herodzich naigrawań można kupić
przychylność i szacunek Piłata świata?
za ile piłatowych: „Ecce homo” można kupić
cały pałac Heroda wystawiony na sprzedaż
w skansenie sofistów, przez muzealników współpracy i pojednania ze złem?
za ile annaszowych zapytań przed Radą doktorów prawa można kupić
zbrojną rękawicę jego sługi?
za ile koron bolesławowych oddanych Sasom można kupić
miejsce przy stole u Króla Stasia w czasie obiadów czwartkowych
zorganizowanych wyjazdowo w Petersburgu?
za ile legitymacji partii komunistycznej można kupić
jeden znaczek Solidarności?
za ile ran strajkujących strażaków, okupujących budynek Wyższej Szkoły Pożarniczej można kupić
uzbrojenie półprzytomnych zomowców atakujących ich z ziemi i powietrza?
za ile znaczków Solidarności można kupić legitymację partii postkomunistycznej?
za ile legitymacji Solidarności można kupić opinie przewodniczącego Bujaka?
za ile spowiedzi podsłuchanych można odzyskać wolność mas rozdaną za chleb?
za ile rozpędzonych, w stanie wojennym demonstracji, można kupić
agencję detektywistyczną funkcjonującą już w demokracji?
za ile dni w podziemiu antyjaruzelskim można kupić
przychylność Izby Skarbowej?
za ile różańców podarowanych synowi pułkownika z KG MO można kupić
dowolny czas przesiadywania w telewizjach śniadaniowych?
za ile odznak Ligi Kobiet z PRL można kupić
wulgarny słowotok przywódczyni z czerwoną błyskawicą na obu piersiach i czole?
za ile serc wyrodnych matek można kupić
wolność embrionów ich dzieci?
za ile łez niesprawiedliwie osądzonych więźniów sumienia można kupić
miecz Damoklesa wiszący nad światem zawsze mających rację?
*Odrębny surowy byt w człowieku*
Oto pomnik zwierzęcia, spiż wyniosły, zaklęta istota, odrębny byt surowy?
w instynktach, bez uczuć wyższych cały
oto praegzystencja ofiary pożartej przez tłum, bez alter ego już
dziki zwierz czered wdziera się już do jungowskiej galerii
szczerzy kły, łypie ślepiami, zemsty waży
nagle urąganie puszcz pojawia się z nim razem w centrach handlowych
wielkie bydlę ideologii i skrajnych poglądów wdrapuje się, jak Quasimodo
na wieżyce katedr świeckich organizacji, obskurantyzmu kadr sztuki, zejść w trakcie kadencji
i oto taki na wieżycach King-Kong denuncjacji zła w nas,
jawi się na piedestałach enuncjacji cnot i łask
wyzwolona ośmiornica struktur sądowniczych, oto blokuje wejście na Agorę prawu
i cóż z tego, że prehistoryczny pomnik gadzi
nie świętuje swojego odsłonięcia, martwy jest może, i bez wyrazu
razem z władzami rezerwatu sztuk odpowiedzialnymi za profanacje sanktuariów
schodzi z cokołu, zeskakuje skokiem jednym wręcz
i kadzi kadzielnicą prostackich bóstw natury, próbując wskrzeszać Peruny
już biegnie wzdłuż promenady, alejami zmierza do jakiegoś Parlamentu Znaku
tysiące myszy i szczurów ateizmu zapomnianego podąża za nim
taki chowaniec z gór manipulacji, złoty cielec ze szczytów ignorancji
w stadzie tysiąca, ryczy spuszczony z łańcuchów i smycz
goni wiatr pokory rozumu, jakiej nawet nie znał świat do tej pory
tylko przyrody zew w półmechanicznym obcym wiruje jak swój, żywy
tłum społeczny wieczny trwa brązie zła, umysłowo wyzerowany przez wojnę białych mgieł,
rozsnutą przez dziennikarzy czarnych, nad polami samej czerwieni
instynkt szumowin wiedzie na barykady cywilizacji śmierci, ty wiesz, ja wiem, oni nie
utworzonej przez embriony z ich własnej winy,
instynkt przetrwania czy zwycięży golemów bunt?
a ten pomnik zwierzęcia, wyniosły spiż, łypie oczami demona w pretensji do łzy
czy to, aby w ogóle jakiś byt?
*Moda na nowe technologie dla terapii poznawczo-behawioralnych*
Skończyłem z teraźniejszym naigrawaniem się z siebie w przeszłościach
jest w końcu czas postu
przechodzę powoli do umartwiania się i ubolewań doraźnych
zacząłem od problemu nieskoszonych głów powstańców grudniowych
małolepszy w sobie umniejszam powadze złud ichnich
tak, chodzi o to słynne powstanie grudniowe przeciw S
przeszło już do historii, no to.. przypomnijmy
wichrzyciele nie zostali ukarani, mają się dobrze
chociaż zasądzeni na ścięcie, wracają do łask
teraz w oczekiwaniach popełniają mężobójstwa na sztucznej inteligencji
zainstalowanej w łatwowiernych humanoidach bez ja
oto minęła epoka denaturalizacji, rewitalizacji reprintów pamięci
a nastała moda na nowe technologie dla terapii poznawczo-behawioralnych
z nowych wydań podręczników, te powstańcze nie są wcale ciekawsze
ostatnio dzięki SI już wiele osób zeszło z pomników, by
dokończyć dzieł (co za wstyd), za które im owe wystawiono
– no to już teraz wiemy, że na wyrost
wodzowie mają najgorzej, oskarżają ich teraz o zbyt mało śmierci na tym poziomie
powstańcy grudniowi, już siwowłosi, chodzą ukarani symbolicznie, podobni Błochinom i Breivikom
a czasem nawet tacy dzierżą miecze i szafoty sprawiedliwości – to groteska
i jak się tu nie naigrawać z teraźniejszości, ale cóż
ogłosili post i powagę Rządu w telewizjach przesądów
– nie wolno, to nie wolno, pas, i już
(ale co oni rozumieją przez post?)
*Z muślinu nebuli ewokacje*
Konglomeraty ewokacji wizji zdumiewają
w indywidualnie epokowych niuansach sennych marzeń
dziczejących bez modlitw i próśb, w komórkach zadziwień kryją się
noszą znamiona aprecjacji nieznanych aparycji kwitnień w sercach
z muślinu nebuli i komecich organów scalają horyzontu jaźń
wiją gniazda z sierści gdaczących księżyców, w rozpadlinach
zawadiacko tańcem przemierzanych kraterów minioności
dla piruetów wyobraźni to tylko snufobie
dla piruetów nieuspokojonego ducha to natręctw podrygiwania
a tu masz, introspekcja oczywistości zakazana w behawioryzmie abstrakcji
tak by się przydała w psychologii głębi nocy, głębi kochań
by wydobyć z siebie te mikroślady spięć cielesnych na ulicach kwitnących miast
przepięć sieci trakcyjnej w czasoprzestrzeni dla pędzących urojeń ciał
poza konkluzjami objawionych jaw, co są jak błyskawice prawd
*Sankiulodzka miłość*
Suwenir rewolucyjny nie bergsonowski
coś bardziej spektakularnego niż skradziona relikwia sankiulodzka
czaszka, broda, kilka piszczeli króla
dajesz mi w zamian za moją ludową miłość
uwiodłaś mnie i skierowałaś moje kroki do swojej chatynki
na jakimś cyplu nad jeziorem ognia, ot gontynka boginki
poszedłem pchany intuicją, przemożnym popędem, myślą zbyt szybką
wolałem być z tobą w okrutnej prawdzie niż sam w bałamutnym snobizmie
gdzie dzisiaj pójdę, gdy fale jeziora emocji
podtapiają chatynkę, a jedyna łódź uszkodzona na brzegu
rozeschnięta, dziurawa, bez wioseł, żywota gilotynka
a co z miłością, zdjęłaś jej flagę z masztu życia?
co będzie z sercem oddanym, gdy wściekłość lądem przybiegnie?
jeszcze jedną ścieżką, ostatnią groblą, jeszcze jednym afektem
okrutność na wzgórzach, tortury za szału lasem
egzekucje plemion i klas w przekazach telewizyjnych
i woda zamieniona w krew, a chleb w drut kolczasty
na obrazach serca w cierniach, jak ptaki szukające azylu my głodni wolności
nienawiści kawalkada niewidzialna zbliża się do nas,
a ty wyrzekasz się mnie i mówisz płacz
daję ci wieżę dar, na wyspie tam, gdzie kormoran ostatni łagodnego jeziora kat
wieżę ostatnią Popiela, protoplasty neonacji, koniec końców – dyktatorów
*Mędrzec wieku ze stulecia dziewczyną*
Mędrzec wieku ze stulecia dziewczyną
wędrują przez puszczę, bo do pustyni dostępu nie mają
chwilowo, puszczę przecina rzeka, dość spora
idą oboje boso przed siebie trzymając się za ręce
dziewczyna układa wiersze, mędrzec wije wianki z macierzanki
ukradkiem zerka na jej biust, rzeka: całkiem, całkiem – ale biust nie
przekomarzają się z lasem półtropikalnym półarktycznym, w sam raz dla centaurów
deszcz monsunowy, dziwny, półerotyczny, troszkę zabarwiony ideologicznie
pada powoli, lecz konsekwentnie, zmieniając się w grad, a w końcu w grad gwiazd
mędrzec głupiejąc siwieje, dziewczyna siwieje też, ale od częstochowskich rymów i
powoli traci wzrok patrząc na ręce mędrca ją dotykające czule
z rzeki wychodzą mitologiczne postacie przyszłości, Troilus i Kressyda
lgną do mędrca, który już nie wie nic o celach życia i prokreacji, w pamięci naturalnej zatarło się
rzadki las postamazoński jest byłą już puszczą i nadal się zmienić zamierza
przestaje być księgą prawdy i sumienia zagubionych, zmienia się w kolorowankę
mędrzec neolityczny z mózgiem neandertalczyka XX wieku, obejmuje cud piękność stulecia
i doprowadza do zwrotu w ich historii, metafizyce i estetyce – dziejów ostatniego z pisanych im światów
poezja nowoczesna szaleje wśród epifitów, storczyków, lilii wodnych
i z kobierca zmienia się w zaratana – wyspę mów Sofistów, gotową do lotów
epopeja mądrości dobiega końca, wyspy nad głową, jak żółwie fruwają
z niespokojnej rzeki wychodzi dyrygent krab i nakazuje tusz, ociekając wodą
dziewczyna stulecia staje się epoki geologicznej dziewczyną
tylko i aż, już wie, że dla mędrca zrobiła by wszystko
widzi siebie i jego na jednej z latających wysp, wysoko
*Piastować siebie*
Lustro mojej doskonałości skonstruowano tak, by odbicie
wydawało się nieostre, cóż za sztuka, cóż za kunszt,
tak ukazać lustrzany obraz, by nie rodził Narcyzów zbyt wielu
można zakochać się jednak, i w sztuce nierealistycznej, i w micie
takie odbicie, to jak nie pejzaż uczuć, to co najmniej twarzy plastyczny nokturn
za to lustro mojej pobudliwości skonstruowano doskonalej, precyzyjniej
odbicie w nim wyostrza, naturalizuje, hiperurealnia emocje, które
targają szklanymi postaciami szkolnymi moimi we mnie, każdego dnia
jak łyżwiarze pojawiający się na tafli jeziora rtęci, w pląsach odgadnięci
lustro mojej gracji skonstruowano z kolei z malutkich kamer i ekranów
jedne nagrywają, drugie wyświetlają nagrane obrazy, gdy
kroczę krokiem tanecznym w rytmie menueta, ku przepaściom wyobraźni
pozwala mi to dostrzec nieskończoność ułomności w tęczach akceptacji
i zatrzymuję się ze ślicznością nabytą, na krawędzi tejże
patrzę jeszcze w dół, a potem w górę, i cóż widzę?
nade mną też lustro odbijające prawdę miłosierną bardziej
oto posiwiały tancerz w barokowych fatałaszkach, peruce, pończochach,
lecz nie w butach z kokardkami, na sporym obcasie,
ale w pumach sportowych, wyjątkowo na nogach, o jakżeż współczesnych
ciekawie, miło i twórczo, dyga on i gestykuluje, wręcz piastuje siebie w lustrze
*Zliczeni*
Rozpoczęło się coroczne liczenie komórek ciała mego
tak zwanych milczących miliardów
świadomość to zaczęła i kontynuuje, ale
czuję, że podświadomość przez to nie przebrnie
tymczasem komórki nerwowe liczą, liczą raczej na same siebie
gdzie te smutki wczorajsze, a przecież widać już jutrzejsze
gdzie kryją się mity o przeszłości uczuć, a
gdzie wezgłowie bajek o przyszłości buntów w systemie
gdzież te komórki, co sczezły w zdegenerowanym neuronie zła
gdzie, kiedy, ile???
jak to z wiosną przychodzi przebudzenie, chęć na bilans
i potrzeba tortury zieleni constans, po której stąpasz
boso, jak po szkle albo rozżarzonych węglach sił witalnych
jak to wiosną bywa, liczymy wreszcie na siebie, jak
przelotne ptaki i szukamy, szukamy wokół gniazd nie gwiazd
a w sobie wzorca cebulicy, przylaszczki, szafranu
potem lecimy do wyznaczonego przez los lęgowiska
i docieramy przez morza słońca, przez morza chmur i mgieł
do pierwszego lepszego lądowiska
genów na tym reprodukcyjnym świecie, najlepszym ze światów
potem liczymy już wszystko, co pozostało na śmierć wznioślejszą
– słowa kochania dzieci i stajemy się cokolwiek wewnątrz policzalni
wtedy stajemy na wykształcone już nogi
stajemy się cieplejsi niż słońce marcowe, końcowo statystyczni
przewidywalni gatunkowo, jako się rzekło,
całościowo już zliczeni, wreszcie nie kosmicznie lub gniazdowo,
lecz wyłącznie osobowo
*Bodaj Biohazard w Klubie Studio, czyli przypadek Eos i Titonosa na Krowodrzy albo nieśmiertelni starcy*
W stumilowych butach poszedłem, jak zawsze z DSPiasta mojego
na koncert Biohazardu i Life of Agony, z Brooklynu bandy obie
natychmiast znalazłem się przed zimnym, jak piwo Klubem Studio
ale takie są właśnie buty stumilowe, tak działają
przenoszą jednocześnie do Krakowa i od New Yorku daleko
czasem zbyt szybko człowieka i grzechy jego
skracają drogę diametralnie wirtualnie
zgubiłem je podczas szarpaniny przy wejściu
już bosonogi, po chwili surfowałem na rękach tłumów przed sceną
nurkowałem skacząc ze sceny w fale ludzkie zataczające kręgi
i uderzające w palisady ochroniarzy bezkrwawo
bodaj jeden chłopak i jedna dziewczyna, bodaj studenci z AGH-u
bodaj bawili się jedyni młodzi w rozentuzjazmowanym tłumie świerszczy
cóż, prawda, nie prawda, wśród takich jak ja żywych jeszcze częściowo
siwe kitki i świecące glace fruwały, błyskały stroboskopowo przy barierkach
wokół tych dwojga i w ogóle wszędzie, szczególnie.. nie, nie szczególnie,
a może to były fragmenty ciał po wybuchu pocisku moździerzowego 155
a na scenie rozbiegani panowie po przejściach, wprost z metra
powtarzający ten sam taniec z pierwszego clipu, stu tysięczny chyba już raz
zasuszeni, pomarszczeni na twarzach i piersiach gołych
pod szarością już nieczytelnych tatuaży, bo jakichże by
scukrzeni przez używki, scaleni przez napiwki, rozkojarzeni przez moralne przewałki
odgrywali kawałki jakby z Wesela Figara (po wielokroć i nikogo to nie zdziwiło, że tu)
i zdało się słyszeć coś z Wesela Wyspiańskiego, kiedy na dany znak i na bis
pięćdziesięcioparolatki zmarmurowiały przerywając headbanging
przy owych dźwiękach muzyki lat 90-tych skompromitowanych, tych
jak wcześniejsze i późniejsze dziesięciolecia
hardcorowej przenośni podgłośnionej do ostatniej kreski
– a tu prawie połowa XXI wieku.. nie, nie przesadzajmy z uproszczeniem
zmarmurowienie czas nie tylko zimowy zatrzymało
wtedy centrum koła rozbujanych szkieletów
zamarło, piekło zamarzło.. nie, jednak nie
nasze nie, polskie piekiełko ma się dobrze, spokojnie
przez tego pornobasistę BIO i na Krowodrzy i na Brooklynie jednocześnie
stało się tylko to, co z Eos i Titonosem
*Słotna bezsenność*
Na sklepieniu nieba gdzie wielkie jeziora
połyskują skumulowane
czasem bywa słotnie
a woda przezroczysta przecież
przeistacza się w tło nieba
jednak gwiazdy słychać
gwiazdy mają to do siebie
że szepczą
no właśnie
na niebie jakimś filharmonicznym planetarium
z warg gwiazd nie tylko pieśni
murmuranda polatują tam i siam
na fali samotni zenitu
ale punktowe przepiski tniutni
skompilowane z okrzyków nocy
zwanej czernią Wszechświata
mówi się że to nasiona czarnuszki
tak są rozsypane gadatliwie
i dla wyczekiwania błękitu porannego najwłaściwsze
ale to może być tylko syndrom
koguta nieba mitologicznego w alter ego
nietrwałą jest ono granicą dla myśli
nie to co kopuły bazylik i panteonów
kruszeje ona czasem w snach i
z okruchów ichnich ziarna czarnuszki powstają
by sypać sadzą delikatnie jak śnieg
na połyskujące z dala tafle oczekiwanych snów
zmieniających się z dorosłych w dziecięce
i odwrotnie
wielkość każdego nieba czuwającego wyznaczają
wielkie te przesławne kry martwego patrzenia
nigdy do końca nie samotnego w kroplach
tak licznych zórz
we wciąż otwartych oczach
*Wiosna i perpetuum mobile*
Każdy płatek kory brzozowej w każdym oknie sztuki
wymyślony list Petrarki na korze wierzby spisany
wykuty wręcz, jak tablice mojżeszowe w granicie
z płatków ciemiernika i rannika ułożona tablica pierwiastków
takie konstrukcje tylko z udziałem aniołów funkcjonalizacji
przyroda przedziera się przez harapucie technologiczne
częściej przez meandry epistemologii i epistolografii sztucznej inteligencji
przyroda wiosenna stawia pierwsze kominy modernistycznych łodyg zielonych
odwiecznie i dowiecznie zaschniętych w szarości tam i tu dla snów
aktualizacja oprogramowania planety ludzkiej coroczna trwa
gestor przerywa dociekania półkul i więcej serc pojawia się na drzewach
serc ostrych, jak nóż zakochanego jelenia, daniela i łosia
brzozy upajają się nektarem swojej pamięci
skrapiają nim darczyńców treści formalnych, erudytów lasu pokoju
nawoływanie brygad informatycznych słychać oczywiście od zarania
a po zaraniu nie wiedzieć czemu nie
ożywczy powiew rozchyla i tak witki śmierci mniej ufne
wiedzieć czemu pojawia się czucie samoistne w istnieniu
dron eskalacji to świecący brzaskiem, czy jeszcze nocny herkules zimy?
cóż to tak kląska nad zagajnikiem w Jasionce, bazie antysowietyzmu?
międzynarodówki poezji buszują w brzezinach Awdijiwki jeszcze, a tu
wojna dyktatora, ślady zakochanych pietyzmem napalmu zaciera
wschodnich rezunów perpetuum mobile, co sezon ona nieustępliwsza
a odrodzenie, a życie, w sztuce ledwie?
*Życie, jak w Madrycie*
W kibucu Marinaleda życie toczy się leniwie
prawie, jak w Hawanie, a nie w Madrycie
w telewizji kołchozowej pokazują woły ciągnące pługi Międzynarodówki
i Sri Chinmoya, jako Mao po transgresji, ciągnącego się za włosy brody długie
w końcu Che ciągnącego faję wodną razem z Arafatem, po egzekucjach
nad polami wspólnoty krąży sęp, były przekręcony anioł protektor
wokół ogrodzenia zgromadzili się wszyscy postępowi malarze i poeci świata
z wyjątkiem mnie
ja już się nie gromadzę
za wiele jestem wart
rzuciłem się na druty pychy
podłączone do prądu w akumulatorowni Muska
owszem, gotów jestem pracować gdzieś dla romantycznej komuny
tak, to nie żart
po warunkiem, że będzie to Mars
*Dusza łka w zupełnej wolności*
Teoria predestynacji preorientacji rozumu jedynie, tam gdzie
prasumienie się budzi w sercu, zawodzi
portret Seneki stoika przemówił do posągu Mojżesza wizjonera
obaj zgodzili się na wspólną tułaczkę idei, już po słowach Augustyna o woli
niesie się pożądliwe łkanie spod pokładu statku wól i wiar
marynarskie tęsknoty nocne tak się filozoficznie ujawniają
wtedy kwilą pieśnią sumiennie, takjak pracą na pokładzie tęsknią
statek prze przez progresywne fale Atlantyku
marzenie Rzymian i Greków wiezie do Nowego Świata, jak certyfikaty na szczęście
predestynacja odwiecznego żeglarza, preorientacja myślenia rolnika neolitu
przekombinowanie zbieracza wrażeń objawia się teraz, jak locja nieznane
dusza zawodzi w pieśniach zawsze – a mówią one: Argonauci zmylili drogę
nie będzie złotej cywilizacji rozumu tylko strachu niespełnienia imperia
Argonauci płyną przez Scyllę i Charybdę, słupy Herkulesa
już osiągnęli mityczną Atlantydę, a dusza łka, jak łkała w zupełnej wolności
histerycznie zmienna, nikt z nich nie chce już ni runa ni złota
każdy marzy o życiu spokojnym, bez wojny
prasumienie domaga się skały, chaty, niekołyszących się pieśni chóralnych
i kobiet prawdziwych – predestynowanych do wolnej miłości
*Na krzyżu światła wsparta*
Róża słów bolesnych była pacjentem, teraz jest lekarzem
dla poezji głównie, ale i dla istot w ogóle
róża leczy cierniem, leczy zapachem, utulonych koron kolorem
bywało jednak tak w jej życiu, że
nie mogła się wspiąć na krzyż swój, potrzebowała dodatkowego wsparcia
a to przecież on miał być nim, podparciem, jako swoista woli pergola
istnienie róży poezji wielorakie, niezdecydowane, znalazło przypadłość
w staropanieńskiej modlitwie, która rodzi racje święte
rani pokolenia racją i leczy je
raczej istoty naprawia, to prawda, olejkiem różanym ód
rano świat zbawia szeptem, grzmiąc o zmierzchu hymnem świtu
z rosą bosa schodzi elegią do czyśćca osobowego, wieszcza każdego
wraca przez limbo z duszami żołnierzy miłości i prawdy z neolitu
raczej zmieni każdego w rozpromieniony owoc oczarowania, niż
zostawi tam kogoś w sobie nieukochanego
róża, cierpliwy kwiaty wyleczony z walki o realny byt
pięknym zdecydowaniem na krzyżu światła wsparta dziś
oplata pięknem, świeci i leczy, gwiazdami słów krwawiąc sama
*W kropli*
Wrogowie ciszy w kwiatach liczni – zmysłowe zakończenia kwiecistości
znośny aplauz owadzi w niekończących się pozyskiwaniach barw
brzęczenie nieustanne – rozdzwanianie się kolorów pragnień wszelakich
z hipokrytycznej palety 365 barw wybierają błędniki, zmylenia, opuszczenia
mozaiki, witraże przeważnie symfoniczne, polifoniczne. polikasandryczne
kondensacja sielskości na złudnym dywanie aprobat sztuki absolutnej natury
kalejdoskopowość pulsuje od krańca po kraniec
– wypełnia rozszerzenia wizji tętniącej upałem
przedczasowe uderzenia w dzwony rurowe na łące łąk
skomponowanej z prostych, najprostszych wyczekiwań tęcz
– bębnienie kozackie w kotły konieczności ptasich magle zamiera
wypełzają w znikającym świetle wątłe łodygi: seledynowych wątłości samych w sobie
w tym macierzanki i rzeżuchy, tej niewinności łąkowej symbolicznej
dla nazw tylko okrążających kwiecistości owe właśnie
nazwy osiadają na rzeźbionych liściach krwawnika i rumianku
bławat rozczula nadciągające burze bezdennością lustra błękitu własnego
mak pomarańczowieje (wieje zapachem polnym pomarszczonym) w jej odgłosach
a kąkol traci purpurę władz na rzecz wichrzycielskiego pospólstwa traw
znika gwar, tęsknota matematycznie się rozwiązuje w postrzeżeniach
płacz owadzi ucina błysk, na przepowiednię szybki nazbyt
nadchodzi elokwentna wypowiedź nieba, ale po jakiejś chwili
w nim odbija się kobierzec potrzeb i zaspokojeń odwiecznych pustyń
współczuć planety, miłośnie spełnionego marzenia w deszczu kropli
*W kopalni szkła*
Pędzę z wichrem pod kopytami
dźwięczą podkowy wyniosłego centaura
osiodłać dał się wczoraj
i zespolił swoje poglądy pierwotne z moimi inteligenckimi aspiracjami
technika współpracy identyczna z tą na Pandorze
więc pędzimy razem przez alejki na plantach w Zabrzu
gnamy przez stronice książek o kopalnictwie muz
od Sukiennic solnych droga nasza wiedzie
aż po czarną kopalnię Guido
wpadamy do muzealnego szybu traktem królewskim znudzeni
on zawisa na pasach do transportu koni
ja kieruję się ku sztolni Batmana nieludzkim lotem błyskawicznym
ale i tak wicher wpada pierwszy, ściele nam drogę sobą
widzimy oto zielone gnomy racji pracujące na poletkach
współczesnej mitologii
widzimy, że wszystko jest tu rozumom obce, nie tylko my
gnomy się trudzą, wydobywając szkło
szkło potrzebne żeby uzbroić oko
szkło jest wielokolorowe, ciemne jak wieki, których bać się trzeba
centaur już jest na dole, znów mogę go okulbaczyć
jego tak, ale jak okulbaczyć coś takiego, jak myśli wiatr
i to w kopalni szkła?
oto jest pytanie w wiedzy podziemiu, a tu wszystko gna wspak
nawet gnoza nie ta co prawda
co prawda to prawda, co gnoza to awatar Chirona
ale cisza, nic tu nie gra!
*Na krawędzi ideospadu: akrecja skrajnej miłości*
Szukam w wewnętrzności swojej samej skrajności
czy uda mi się ją odnaleźć, tak, jak i zewnętrzności antypody?
Epistemologia prawidłowa wymaga przeciwstawienia się radykalizmowi serc
wymaga poszukiwań i dzielenia na czworo, nie tylko włosa, ale i dowodów
nieprzekraczalności wyznaczanych słupami, kamieniami i sferycznością zapór
a w skrajności ukryta jest poezja prawdy światów przyszłych i odległych
zapewne jeszcze nie poznaję wewnętrzności samej skrajności
usta ułożyłem w ciup i zbliżam do warg uniwersum w zdeklarowanej miłości
czy można pocałować gwiazdę, galaktykę, usta całej ludzkości?
ot taka skrajność metodologiczna, na próbę
pocałunek wszechświata jest możliwy, gdy będę
w centrum idei nieskończoności realnym człowiekiem myślącym
to znaczy, gdy moje ostateczne, dokończone ja
na brzegu skrajności przetrwa zniszczenie i włączy się w ideę
nie zawaha się na zdefiniowanej krawędzi ideospadu
– z najpospolitszego przed niewyobrażalnym strachu
*Sądy, sądy przesądy*
Jedność w kwestiach umownej niezawisłości sądów przedwstępnych
– osiągnięto ją na ostatnim zlocie neotranscendentalistów
gdy Sulla powycinał już drzewa w Gaju Akademosa
niewielu przewidywało takie rozwiązanie, jak rozwiązanie Akademii
złożono papirusy w urnach, pergaminy, także perypatetyckie, pocięto na fiszki
i odesłano do Egiptu wszystko, co wydawało się nieeuropejskie
sądy starożytne zawieszono do czasów bardziej nowożytnych
Rzymianie sądzący na zimno powoli zmienili się w podsądnych
brewiarzy nie tykali już z salomonowym zacięciem
a wiązki i topory przechodziły z ojca na córkę
i potem z rąk do rąk po śmierci demokratów
postulował to Dante (ten od Wergiliusza, nie Witruwiusza)
by zaufać jednowładcom, postulował Platon wcześniej
sądy pozostały sądami, nawet te skorupkowe, elitę wyniszczające
w czasach dyktatur sądy mieszały się w głowach, a głowy pod sądami
dziś padło pytanie: a może ordalia? może rozstrzyganie walką?
czemu nie, ale może jakieś bardziej klasyczne, więzienne
nie te od Berii i jego dublerów z obecnych partii sloganu
chwila, chwila, a truci, ścinani, końmi rozrywani, spalani
– mieli tak samo, jak w czasach rozbicia i chaosu, to jest republiki
jedność przesądnych przyniosła śmierci tamy, czy raczej w Bieszczadach łuny?
ale w bardziej artystycznej oprawie żeńcy siedzieli na ścierniskach potem
i łzawie patrzyli na neobociany wracające z Sumeru i Egiptu
umierali rycersko, symbolicznie, z głową sceptycznie podniesioną do góry
gdy jednomyślni ławnicy trzymali kciuki skierowane w dół
ci w poselskich ławach, ci bezpardonowo socjalistyczni i narodowi
żeńcy z Pokucia to jednak nie rezuny z Wołynia, na razie, cóż
*Moje locja somnambuliczne*
Wybrzeże snów moich, cóż to jest? wybrzeże omamów?
dlaczego płynę wzdłuż niego, a nigdy ku niemu?
moje locja są błędne, czy tylko to somnambuliczne treści?
kolorowy kubistyczny statek mój, jak prawdziwy
przesuwa się przed linią brzegową nierealną
fraktalicznie perfekcyjną, jak idea Platona
a cóż to takiego, ten mój statek?
to urągające mi zjawiska bytu nieuznającego istnienia mojego
pełnego zachwytów nieprzydatnych do cna
zachwytów żeglarza nad dziewiczą przyrodą
światowych wysp widzianych z morza
na środku Pacyfiku ostatecznie niespokojnego
żeglarza wychylonego przez burtę swojego brygu krańcowo
ten żeglarz odkrywca w pełnym słońcu, a wyspy we mgłach
tylko ta nitka, tylko ta linia brzegowa, drażni ta geometryczna doskonałość
sny kolorowe a lądy szare, mapy kolorowe, a brzegi realności strome
stroje żeglarzy, piratów kolorowe a ziemia obiecana armady, nieokreślona we łzach
wychylam się i ja przez burtę, wyciągam rękę jedną
z drugą na locji, na sercu – do załogi krzyczę: tam, tam, tam
kotwiczymy, lądujemy, przybijamy – tam i oto jesteśmy tu
wiersz, werset, strofa locji rozstrzyga
we łzach czeka ona, moja dziewczyna tubylcza, miłość wymarzona
dziewczyna z księżyca wypływa, trzymając w zębach rekina przebudzenia z mórz
rekina mojego lirycznego nieopisanego ja
*Rzeka z dziecięcych snów*
Bystrze, które przepływa przez mój mnisi pokój
pełne jest jakichś rybek z epoki krótkich spodenek
latających w powietrzu, cudem niewyłowionych przez lata z rzeki dzieciństwa
zmagam się ze skurczem ręki odkąd zaprzestałem połowów
może to jest powód przetrwania nienaruszonej pustelni żywiołów
a one figlarnie poruszają się pod prąd nurtowi
dzielące ze mną słońce na trójkąty coraz mniejsze
zmieniają się w dzieła Braque`a
i zastygają w końcu na samym środeczku koryta
a koryto, to spora, ale jednakowoż rynna w pokoju, jak w Rydze Dźwina
ale Dziwna jest ogromna, zwłaszcza u ujścia
pod prąd płynie czasem zapomnieniowo, czasem zapamiętale
a pokój mój jest malutki, jak
przystało na celę, erem, na Morzu Północnym platformę
rzeczka jest na tyle dziecinna, że nie ma w niej
larw komarów, ważek i skrzeku ekologiczne nadzieje skupiającego
zielone trzciny nie porastają brzegów typowych
śmiga ci ona wśród starych olch, po dość płaskiej równinie Jezreel
księżyce rogate do niej nie zaglądają, ani piżmaki buntu się tu nie kąpią
ot, bez jednej chociażby czapli, bystrzyca pięciolatka z opowiastki dziadka
bajki wydanej w niezbyt twardych okładkach
dużo później w serii „Poczytaj mi ..”
bliżej końca nie ma wodospadu, tylko za zakrętem
rozlewa się szerzej, jak w deltach imaginacji aryjskie dunaje
w małomiasteczkowym bluesie odkryjesz może jej nazwę
taką, co to Loebl wymyślił dla Nalepy
najpierw nazwa, potem poszum wody czystej, jak kryształ
skończy się w wielkomiejskim korku i uchu Irka Dudka
zniknie z oczu przed katedrami i straganami, zabudowana książkami
i ocementowana intencjonalnymi zranieniami, jak Kocyt postindustrialny
Rawa każdego dzieciństwa wpływa do kopalni w miasteczku górniczym
przed wzrokiem żywych kryje się, jak Tyropeon pod Świątynią
albo Cedron – w dolinie wyroku
a tu widzę dzisiaj: ofiary z dzieci zamienione na ofiary z ich snów
*Rzeka płynie na północ, wiatr dmie na południe,
każdy człowiek ma swoją godzinę*
Jaką czcionką Bóg napisał 10 przykazań na Tablicach Mojżeszowych?
jakim językiem posługiwał się patriarcha
po wyjściu z niewoli, po latach posługi pasterskiej u Jetry?
– te pytania mnie nie dręczą
w sercu jestem eremitą uciekinierem spod Góry Synaj, jak Eliasz
przechadzam się wśród jej egipskich skał dzisiaj
nie widuję tu Pawła, Antoniego i innych
oni Morza nie przeszli stopą suchą, bo i po co
za to kruka mam na wyciągnięcie ręki
chleb i ser i owoce i śpiew, cały współczesny zestaw
wiatr ze szczytu wieje na mnie radośnie, nie żałobnie
miło łaskocze uszy, tarmosi siwe włosy na głowie
proste już, jak trzcina nilowa ta moja strzecha
zadaję sobie wtedy pytanie – skąd u mnie
tyle wizji, przewidywań i pewności
po Wulgacie Hieronima i biografiach pustelników
przyszła moda na Księgę Umarłych, amulety i zaklęcia agnostyków
tu na Synaju każdy chce być pochowany wśród światowych lwów
w piramidach ze swoimi bogami kont, samochodów i telefonów
i to nawet w wykopanej przez demony jamie, tylko ja nie
teraz Google map przez Riwierę trasę wyznacza do raju
kilku starców stuletnich, w tym ja, ogrzewanych ciepłym wiatrem tylko
półnagich w każdym aspekcie słowa tego
nie marzy, nie myśli, nie mówi
o wątpiach z piekieł świadomości wydobywanych i nieokiełznanych
z Synaju patrząc na gruzy Sodomy, szczęśliwie głosuję na ptaki i chleb
nie moje te Pola Jaru, nie moje kratery wrzącej smoły
nie moje przechwałki grawerowane na sarkofagach trumien przez 5 tysięcy lat :
(Nie grzeszyłem przeciw ludziom, nie szkodziłem poddanym, nie czyniłem nieprawości w miejscu prawdy, nie znałem zła, nie popełniałem grzechów. Nigdy nie starałem się być pierwszym ani też, by dzieła rąk poddanych moich dawano mi wobec innych ludzi, nie stałem się przyczyną nędzy biedaków, nie robiłem tego, co jest wstrętne bogom. Nie oczerniałem sługi wobec przełożonego jego, nie stałem się przyczyną głodu, nie stałem się przyczyną płaczu, nie zabijałem sam ani nie kazałem zabijać, nie zadawałem cierpienia nikomu. Nie pomniejszałem ofiar w świątyniach, nie umniejszałem chlebów bożych, nie zabierałem placków duszom zmarłych. Nie oddawałem się rozpuście ani samogwałtowi…)
czekam na kruka i cud, białe włosy moje wciąż rozwiewa wiatr wiar
*Noworoczne przedpołudnie*
Jak o poranku na łące zapomnianej przez zające
jak w noworoczne przedpołudnie na plantach w Krakowie
jak w Gdyni, w opuszczonej łodzi podwodnej, co
opadła w akwanarium na dno
po ekspulsji załogi spacyfikowanej przez różne trans prądy
tak ja odmieniony, w wianku z rumianków stoję półnagi
w muzeum cieni ponadnarodowych, jak śnieg biały
czekając na pierwszy czerwony pociąg w tle
i oto pierwszy z kolei marznę ukwiecony przez Kupidyna
styczniowy poranek nareszcie we mnie brnie po swoje
funduje mi bicze wodne i chmurne i piaskowe i po ludzku durne
w swej filo coś tam lub fobio coś tam, gorąco czekam
zimno się niecierpliwię z moją przemianą
z nadzieją na pierwszą, drugą dekadę czegoś tam
na pierwszą absolutnie szczęśliwą Idę
pierwszą córę Psyche ze mną
na skraju wielkiego zegara serc
w noworoczne przedpołudnie
na zapomnianej przez nienawiść łące
nieśmiertelnieję ponownie
*Zmielone skały prawd*
Zmielone skały snów niebieskich gór
są dla mojej myśli
tym, czym dla ust otwartych nagle burze i trąby powietrzne na pustyni mów
wielki młyn do mielenia skał wymiarów i prawd stoi
w każdych górach poznania od zarania
niebytu zenit nad nimi się pochyla: dolina logicznie kosmologiczna trwa
tu młynarz krajobrazów nieskończonych poczyna sobie śmiele
nadchodzi czas, gdy piaskowe burze polemik zawisną nad każdymi wzgórzami
życia każdego słowa wyzwolonego, jak para z ust, jak obłok nad wulkanem
góry pewności najwyższej przemienią się w organy grzmiące akordami
dźwięki toccat nieustannych dadzą znać o końcu somnambulicznej abstrakcji
życia naszego powszechnego, z szeptu codziennego poczętego
i młynarz w zieleni z drewna puści w ruch żarna skrzypiące
– te kamienie i spiże młynów niebieskich życia wiecznego
różowy pył pokryje wyrównane doliny, nie tylko myślenia na wyrost
ojcowizny wszelakiej pamiętania statycznego
góry pozostaną bez skał, jak symbol, a kolor upomni się o prawdę
góry dywanami zaścielą świat zrównania i płacz filozofów jedynie da się słyszeć
w kościołach ostatnich kubistów słów rzadkich, jak witraży etyka
ostatni oddech skał będzie melorecytacją, modlitwą wzmaganą
wymazana empiria przestanie być faktem poznania siebie na kliszy
bezwymiarową prawdą nie do podważenia, jak proch stereometryczny
geometryzacja, synteza, a nawet odrzucenie perspektywy, wymiar jeden
czy ciało jest maską czy przestrzeń? czy wypowiedź obrończa zbawionych?
ja sam już nie wiem na jawie
*Asocjacje i aprecjacje nowonarodzonych*
Asocjacja nieprzyjemności w krainie pierwszych chwil życia
nowonarodzonych
ze zgiełku narodzin wychodząc
porzucili siebie ulotnych w skupieniu i ciszy matek
w przypadku użycia sieni rozegrali kwestie poczekalnictw i zniecierpliwień
oświeconych
od chwil pierwszych narzuca się im nieustanność bierności artykulacji
wyruszają z bierności kości szczegółowej żuchwy
ku przegadaniom wymuszającym
konglomerat rachunków wyprzedza zamierzenia światów
i stąd ten płacz i zgrzytanie zębów
zesłanych
krótkie chwil przemieszkiwania w warunkach słodkości
okoliczności prób wybicia się ponad przeciętność niedojrzałą
zmieniają się w nie do zniesienia ból pierwszego spojrzenia nazbyt
przenikliwych
jeszcze prawie ciągłości nie ma, jeszcze jest mur zmysłów, zupełna niewola
a już kroczy definitywność dzieciszczka ku starczym brzegom pojednania z wolą
aprecjacja przyjemności w krainie śmierci otwartej na oścież jest, jak
słońce nowego horyzontu myśli nieokiełznanej
jest absolutna, jak można się było spodziewać
a wynik liczenia cieni rozpięknień dodatni
zmieni się niejedno w owej sieni, ale zdefiniowanej na nowo
tej oazy zaspokojeń, z której karawany w wieczność wychodzą
ożywione argumentacji i artykulacji życiową wodą
nie do zastąpienia niczym bezgłośnie bezwodnym
wyłącznie pełną pieśnią planety, słów i dźwięków asocjacją
wszechświat ów nieskończony w wodach płodowych
utracony
*Maski w książkach*
Szukasz repliki świata w uczuciu
potem we wspomnieniu zimnym, jak lód
jak góra lodu oderwana od znikającego kontynentu
werbalnych zapewnień o stałości, stabilności, stacjonarności
coś, jak Antarktyda i Atlantyda
– niepoznanie i fikcja uszczuplające lądolód swój
coś, jak Arktyka roztapiająca się w szklance herbaty
niczym kostka cukru
tak naprawdę jesteś twórcą repliki tej przemiany
masz ją w sobie, albo gdzieś w mieszkaniu swoim najdalej
czasem jesteś sam tym płynącym białym niedźwiedziem
wychodzącym na ląd stały po przepłynięciu
dwustu kilometrów potopu
rozgrzanych wód płodowych jutra w głowie
potem leżysz na tej krze przekazów i odpoczywasz
potem leczysz uczucia, potem ściągasz tą ciężką
przemoczoną niedźwiedzią skórę
potem wyjmujesz harpun tkwiący w boku
polujesz dla bycia na czasie, jak wszyscy wokół
twój Moby Dick znika w powieści Melville`a
a ty pozujesz do selfie z uczuciem repliką
godną litości wyczerpania kukiełką
przysuwasz do niego, co?
przytulasz do niego, co?
dotykasz policzkiem swoim, czego?
uczucia się roztapiają
zostają tylko maski siebie samego w książkach
*W oratoryjne noce nie całkiem bezgłośnej grawitacji*
Nie tylko ja wyczuwam obroty Ziemi pod bosymi stopami
i nie tylko ja słyszę, jak planety krążą wokół gwiazd
nie tylko ja słyszę delikatny poszum przelatujących meteorów i komet
nie tylko ja muzykę galaktyk odbieram zmysłami wszystkimi na raz
leżąc latem na wzgórzu w noc ciemną i gwiezdną, jak światowa wojna
nie tylko ja słyszę zawodzenie słonecznego wiatru w górach wiosną
nie tylko ja przysłuchuję się zapalającym się Aurorom
na miliardach planet miliardów gwiazd w wyobraźniach dzieci
nie tylko ja wzruszam się symfonią kosmosu graną dla każdego
każdego dnia i każdej oratoryjnej nocy nie całkiem bezgłośnej grawitacji
i takiegoż światła
nie tylko ja rozwijam i ubogacam teorię poznania przez eksperiencję drgań i fal
ale co z kakofonią atonalną Ziemi?
tak pytam dla wprawy, sam
uważam, że akurat ona jest nieznośna
ot, rutozyd nadwrażliwca się odzywa
*Znów pod Megiddo*
Obserwuję przez lornetkę ziemię przedpotopową
wypatruję znaku, zastanawiam się, kiedy znowu nastąpi Armagedon?
Brytyjczycy, jak faraonowie walczyli pod Megiddo, i co?
czas Rosjan i Chińczyków tam też już minął
a tu kolejny nadchodzi potop dla potęg
mój rower z Sumeru trójkołowy, symboliczny, mezolityczny
czeka pod ścianą płaczu dla każdego tą samą
dzban z winnicy patriarchalnej pęka na dwoje, tak samo jak świat
dziesięć dzbanów, dziesięć latarni morskich, dziesięć strażnic i oaz ostoi stoi
tam ruiny Megiddo słynne we mgle majaczą
płoną moje oczy oddane dziecku dziesięciorękiemu w zwojach
o której godzinie nastąpi zaćmienie Księżyca pierwsze?
a potem Enceladusa? a potem.. ostatnie
wypatruję znaku, zastanawiam się, kiedy znowu nastąpi Armagedon?
pytam, obserwuję ciała niebieskie
ustawiam ostrość w mojej lunecie na słoneczne baterie
trochę za jasno w tej pełni szczęścia i pełni czasów, to tylko przemijanie może
znad powierzchni morza słowa, znad powierzchni pustyni życia
znad wojny, ognia, głodu i powietrza, znad płonącej Ziemi Boga
znad grobu Europy zeświecczonej do cna obserwuję świat przedpotopowy
martwiejący powoli, świat nienawiści z odwróconych Indii
palących słońc w swastykach powszechnego kultu
przez lunetę moją, co jest teraz, jak peryskop
w batyskafie hollywoodzkiego reżysera potopów
wędrówki ludów się nie zakończyły – i ludów morza, i ludów ziemi, i ludów podziemi
choć runęły mury Jerycha i Kremla, runął przynajmniej w części mur chiński i berliński
trąby jeszcze grają, jeszcze gra harfa dziesięciostrunna Dawida
Pink Floyd jeszcze coś sugeruje w coverach
kałasznikowy Arabów w Londynie strzelają na wiwat
Mongołowie złoci szyją z łuków w górę, obok jurt komunistów ostatnich
kule i strzały lądują na Księżycu, drony AI atakują mojego Enceladusa, mój azyl
wypatruję znaku, zastanawiam się, kiedy znowu nastąpi Armagedon?
nie pod Megiddo, nie pod Dachau, nie pod Mostem Poniatowskiego
z wężowych iFonów, z pychy, z buntu, z grzechu najpospolitszego
z obnażania płyną rozkazy nieme
apokaliptyczne duchy influencerów skojarzonych z piekłem
walczą już z nami wszędzie
na miecze świetlne
*Świątynia*
Wiele jest opcji kultu, tak, jak rodzajów kolumn
i porządków w architekturze świątyń
choć niewielu Bogów żywych w nich, wbrew pozorom
moja zachłanność dla indywidualności nie oznacza rezygnacji
z wyliczalności symetrii świętości
twoja twarz niby idealna, nie jest aż tak zharmonizowana
z odbiorem piękna przez nastawionych grzesznie prokuratorów abstrakcji
tyle się mówiło o wolności, a ty z tą twoją twarzą
podważyłaś porządek klasyczny życia mojego, przewróciłaś kolumny odwieczne
jak kariatyda stoisz i podtrzymujesz miłość moją sanktuaryjną, a ja
bez osławionych regularności akceptuję wyłącznie światło prawieczne we mnie
bez formy, bez schematu, bez narracji matematycznej
jakbym duszę widział, a to nie jest możliwe przecież
widzę twarz twoją wyciosaną dłutem, rylcem zakochanego anioła w marmurze
mogę dyskutować, podważać, wyśmiewać teorie
pitagorejskich mistyków i jednocześnie uznawać coś, co jest
alternatywą rozumu – piękno samo w sobie, niewidzialne a świetliste
co to za oczy mam, co to za zmysły – sensualne receptory tylko
co to za percepcja w umyśle moim, nie widzę cię z bliska przecież
a widzę świątynię indywidualności twojej
*Zniczegoja*
Stworzyłeś osoby z niczego
raczej, a może dokładniej – z niczego materialnego, na początek
w idei powszechności absolutnej – niestabilnego,
niestabilnie emocjonalnego, co
jest widoczne dopiero po wywołaniu klisz, naświetleniu przeszłości kart
jako mgławice milczące pragmatycznie, wokół galaktyczne, po wschodzie słowa
stworzyłeś osoby, jak koncepcje w społecznym wymiarze miłości i wiar
niewidoczne są bez nadziei, gestem myśli sławne błogo
stworzyłeś byty ze słów, tyleż niewidocznych, co niezapisywalność wiar owych
służenie spiżowym regułom kosmosu do granic grawitacji,
to je charakteryzowało przed ucieczką wielką materii,
gdzie pieprz rośnie przed formą
stworzyłeś przejście dla wolnych cnót, tunele czasoprzestrzenne
dla śladów nazwanych później duszami wyzwolonymi z niewoli but
i przejście się dokonało, przejście istny cud,
tak sławne w każdym zakątku wielowymiarowości
na koniec, by go odkupić dopuściłeś ból
z paru embrionów kwantów odrzuconych precz
rozczuliłeś tym uczuciowe matki ludzkości już cywilizowanej, z ark
i wyrzekły się buntu, tego pamiętnego, wyrwanego z czasu
poleconego pustce kolebki planety czekającej na ród
strąciłeś osoby szkodzące sobie, z rzeczywistości ramion i włosów
rozmnożyłeś ludy wybrane ponad równowagę cnót
tak, powszechność niestabilna, powszechność przewidywalna, i dobra i zła
i wciąż nowe odkrywamy mgławice nacji przesławnych, emocjonalnie rozchwianych
z but, buntu i słowa trójdzielnego: zniczegoja
*Mediany opinii*
Przechyły lub raczej odchyły od mediany porównań opinii
i potem zafiksowanie jednostronnego wyniku
niweczy poglądy na równowagi
i opcje doniosłości utrzymywań balansu
taki balans w konglomeratach ludzkich wyborów
jest przecież zawsze potrzebny
uniknięcie dyskomfortu i spadku nastroju wybierających
przy jednoczesnej dominacji założycielskiego mitu
w okolicach październikowych wieczorów i kryształowych nocy
pałacowych skazitelnych żyrandoli opiekunów
wydaje się być niezbędne od czasu do czasu
jeżeli szala wagi zostanie na dłużej w pozycji nierównowagi
trzymająca wagę osoba w imieniu nacji polucji policji
oślepnie całkowicie, nie rozpozna nawet cieni w lochach Bastylii
snuć się będzie w wątpliwych informacji labiryntach, jak Belfegor po Luwrze
w zakazanych czasach republiki bezideowej wciąż
przechyły korygowalne są ważne
ruchy magnetycznej igły w lewo i prawo są ważne
płonące rzeki zacietrzewień są ważne
kołysania fal ludzkich tłumów, piania kogutów niespodziewane
i loty balistyczne śniegowych kul
wyrzucanych w kierunku galerii wielbionych dyktatorów również
*Koraliki z laki*
Wyprzedaż pereł, artefaktów umysłu:
koraliki z laki nanizane na sznurki, haiku proporcji i elegancji
(paciorki te może nawet przeznaczone dla tubylców dzikich, półnagich
– dar obcych, uzbrojonych po zęby)
pęk ziół suszonych związanych rzemykiem ostatnim
na kolec tarniny nabity kwiat lewkonii
róży kwiat odwrócony, zastygnięty poza czasem i światem na amen
ziemia w woreczku złożona dwukrotnie do wieszcza grobu
rzemieślnicze historie bajkowe neofitów piękna, strażników sezamu
z halabardami stojących u wejścia do groty
zatarasowanej ostańcem opieczętowanym przez imperatora snu
i
cóż przechodnie
– przechodnie powiedzcie światu, że
na takich halabardach nabite martwe motyle spisanych wspomnień są
a wydarzenia byłe są, jak lont
złość podłożona pod skałę naiwności to kapiszon
wydarzenia przekute w pancerz wspomnienia egzekucji uczuć
z czułością się nie liczą
gwiazdy rozliczne na firmamencie im w głowie
i strażnikom i przechodniom
wybucha ciekawość tylko, jak zwykle
i tak powstaje noworoczna parada sercowych chceń
na niebie niezbyt odległych idei
spadają potem z nieba na wpół nieme
dogasające miłosnych liryk ogarki
te postfajerwerki to prezenty, podarki, nie towar wymienny
artefakty czyjegoś życia i śmierci
*Haiku zmierzchu*
Czas mija blask mija
zawierzenie żywych po kres horyzontu
zamierzenie słońca wspólnego żywym
zdradź nieśmiertelności sen przebytu
chronicznych postaci syzyfowego rytmu
i świtu
*Rzymskie kopie wedle greckich kanonów*
Znów siedzę na płatku róży nieopodal Pompei
czekam tęsknotą czkając, myślę o czymś, co
ma nastąpić zanim odejdę stąd
stado szczygłów przylatuje, siadają na mojej głowie
ramionach, skubią otwierając dzioby, połykają szybko
owoce głogu, które ze mnie wzrosły dla czerwieni samej ostatniej
we krwi patronimicznej zasady matematycznej
nogi spuściłem swobodnie do wnętrza kwiatu symbolu Empireum
zapachu tajemnicy uroczyska nieziemskiego w rezerwacie Uniwersum
ptaki niebieskie przemile szczebiocą i łaskoczą moje ciało, szczypią włosy
zapuszczone specjalnie na takie okazje
zapatrzony w przyszłość, wyrwany z kontemplacyjnego otępienia letniego
słyszę oratorium rytuału stada kolorowych ptaków ciernistych krzewów
z planety dostrzegam gwiazdy w czeluści piękna, jako takiego
gwiazdy zmieniają się w galaktyki i mgławice nabrzmiewając szybko
tak też ubywa czerwonych kulek głogu
przybywa czerwonych olbrzymów sławy nad głową
ptaszki szybko odlatują do Sorrento i na Capri rzymskie już
latynoskie wiersze pozostają w głowie wyłącznie, gdy
róża eksploduje świetlistością dla barw palety i słowem początku
erupcja Grecji klasycznej wtórna w porządku korynckim
staje się faktem powszechnie akceptowalnym i dziś
ja szybuję w niebiesiech razem z kawałem marmuru sporym
na pomnik chorega odkuty przez Myrona – już przewidzianym