Archiwum dla Styczeń, 2022

2022

Posted: 01/06/2022 in Wiersze
*Koniec krucjat*
Nie tylko pątnicy dzisiejsi schowani w niszach swojej wiary
odkrywani są jak warownie krzyżowców,
są wręcz niezniszczalni w niezachwianej nieusuwalności prawd
a gdzież ich szlak, gdy nie patrzą w górę?
znika jak teraz, już koniec słów ważkich, krucjat koniec, czyżby?
Nie tylko przewodnicy dzisiejsi zbrojni wierzący
w następstwo wyznawców prawd na koniach równie zbrojnych,
co jak Frankowie nie znali opuszczonych
bastionów wnętrz bliskich i dalszych,
niekryjący się w wierze w myśli głębszą, nawet ze Wschodu
i walczący o pokolenia nieznane na pustynnych szlakach,
stojący na murach Jerozolimy skruszonych, patrząc w górę, po krucjat koniec,
przed tarczą księżyca jak kropka świata ich,
przed teraz, już koniec, czyżby?
Nie tylko zwiadowcy strachu w trąbek solówkach urwanych
i dźwiękach spreparowanych elektronicznie kończących dzieje,
odkrywani są jak męczeństwo strażnicze ociekające..
emocjami bólu, aż po finał oporu
– wyzwalanego w nicość eskapiczną, z ucieczką w tle bohaterską,
przed teraz, już koniec mój zasłużony, czyżby?
*Na krańcu horyzontu własnego*
Na krańcu horyzontu własnego, mojego, jedynego
usiadłszy na prześwietlonej promieniami słońca znikającego promenadzie
począłem zrywać gwiazdy do kosza wiklinowego, widoczne tylko dla mnie
zdejmowałem te kulki pachnące, kolorowe, jak z nieadekwatnej choinki bombki
gwiazdy gorące, planety, komety, astralne pigwy, granaty, jabłka i figi
ja czarodziej niebieskich ciał zmitologizowanych, zawołany z bajek selenonauta
zawiesiłem swoją sylwetkę na kanwach, jak Spiderman lub Batman,
by hollywoodzką napełnić sobą czołówkę, na drabinie wsparty Chagalla
znikały świetlistości nieba i tła kosmicznego moją ręką wykradane
i tło i horyzont i bajka i film, znikały przeze mnie ze mnie
gdy zniknęły owoce i gwiazdy, zniknąłem i ja za kurtyną
wzruszenia widzów marzycieli, kochanek, kataryniarzy, przechodniów
pozostała dłoń trzymająca kosz wierszy, świetlików,
sów, ciem, nietoperzy, trywialnych światów futurofrukto,
które już zaszły za horyzont roku tego
*Jako symbol konfesji*
Umywa ręce namiestnik Piłat z Pontu
umywa ręce malarz Merisi z Caravaggio
umywa ręce zbrodniarz, kat, król i żołnierz z bajki
umywa ręce przekupka z krakowskiego Rynku
ciągłe umywanie rąk jest konieczne
jako symbol
efektownych afektów w afiliacjach wyznawców
ku apostrofom bieli za kołem podbiegunowym natrętnych myśli
ciągnącej się oślepiająco jak plateau wydźwigniętego języka
jako symbol
języka, który nigdy
nie wyszeptał tego, co chciał wykrzyczeć
jako symbol
konfesji celowo niedopowiedzianej prawdy
*Obcowanie z ucieleśnieniem snu*
Stromo pniesz się po róży płatku
w obcym świecie ukojenia
kolce już nie ranią, jesteś we wnętrzu
oto obraz pierwocin rodziny w młodzieńcu
ta róża nieznana jest szczytem miłosiernego czekania
na wytrudzenie po kres uniesienia po zauroczeniu
wspinanie się w ramach inności i ranach naszości
trzymanie się zapachów jej przypiętych do tych lin zazdrości
asekurowanie brakiem skarg na ból, taki los
los jest jak pszczoła miodna, natrętna, dzika
twój los we wnętrzu zmysłu, co byty nadnaturalne przenika,
to twoje pachnące światy poezji letniej
strome płatki pąsowej róży ściętej, jak zboże na chleb
poraniony szczęściem widzisz prześwietleń skarb
w ciszy trawisz nadzieję, jak pokarm słońca
– czas obcowania poza edenem z ucieleśnieniem snu
*Pędzel Mondriana*
Jakbym w stygmacie pieśni wstrząśnięty zamarł
patrząc na bezgłośny śpiew twój
kobiety w kwiatach
tak samo drżąco krąży pędzel
Mondriana przedrzeźniający Kandinskiego
a ja
nie wiem sam prawda to czy fałsz
pasę uszy jak stada kóz
na stoku góry kuszenia niesłyszenia i milczenia
oto lekki wietrzyk przynosi pokusy niezrozumienia
powiew smutku
z kołyski bóstwa do kołyski snu
jestem paryżaninem tenisistą arabskim
wprost z Maghrebu przybyłym
by piłki odbijać od wież
zdziczałym koniem muz bezskrzydłym
co rży przed Moulin Rouge, jak przed Lisą w Luwrze
kankan i jazz zmienia się w punk a potem
Metallica staje w rozkroku jak pychy symbol
pręży się Hettfield grymasi Lars
zaczyna się potwornie głośny
marsz krzyży przez miasto łuków armat i bram
niewolnik z plantacji kolonialnych zawołań jak zew
wyrębuję zbieram plewię i łkam
na Moście Mirabeau staję sam
patrzę w słońce moich kolorowych ran
przez kobietę zadanych
we wszechobecnych ogrodach abstrakcyjnej ciszy
potrząsam głową w riffów takt
*Szczury kwitnącej demokracji*
W koleinie wewnętrznej mały gryzoń stołeczny,
tak jak cała kolaska trzęsie się na prowincji
dystans tam i z powrotem, wnętrze kolaski jak z filmu,
oczy, wnętrze gryzonia, foryś gladiator z tyłu, woźnica atomowy z przodu
ten z tyłu z piłą mechaniczną w kombinezonie pomarańczowym,
zakrwawiony cały, wyglądający na zakładacza
opon samochodowych – zdezintegrowany trochę,
zapewne po niejednej masakrze opozycji
gryzoń kolebie się już nie z nogi na nogę, acz ściśle w bruździe dominacji
kolaska władzy w niszach dwóch, na horyzoncie huta to bolszewicka,
czy już nowy ustrój swój?
komunizm to radziecki w Krakowie, grzyb już atomowy, czy tylko naczelnych gnój?
wielka pryzma, o którą biją się prywaciarze – kwiaciarze.. oligarchowie sanacji snów,
szczury kwitnącego demokratycznego ustroju Punk!
ze szczytu grzyba atomowego ktoś rozwija drabinkę sznurową,
dla swoich poglądów, sądów, osądów – awaryjną
to sposób nie antykomunistyczny na ruch antyuliczny
rewolucja sprytnych gryzoni bezpardonowo walczących o byt arystokratyczny
oto inny szczur prowincji podbiega, gdy kolaska staje,
wysiada przed nim I Sekretarz Centrali nowej partii:
Demokraci Tam i z Powrotem
hajluje kolegom oczekującym na pryzmie usypanej z bereł i jabłek
wszystkich już nadgryzionych, a jakże, to oczywiste
*W kinie oskarowych ujęć i ról*
Film przelatujący przez ekran w przyśpieszonym tempie
życie przelatujące, jak film fantasy przez głowę
myślącą, czującą, jak pustynia ciszy cesarskiej, władczej
w dzieciństwie hałaśliwie pragnącego przygody
kolosalne antycznie slapstickowe, tyle można powiedzieć
o premierach kolejnych odcinków komediodramatu
zamazane, błędne sezamy odkrywanych powtórzeń gagów
w śmiechu szalonym dla uczuć pod publikę reżyserowanych niecnie
z odcinka na odcinek – taki serial lubiany, aż miło popatrzeć
znudzone ziewanie, przezimowanie, jak clip psychodelii progresywnej
podrygującego w innym wymiarze czasu idola ze snu
nosem, wargą, rzęsą, opcją neutronową drgań, antywojennych śmierci
filmy pocięte, przepalone, zerwane, mrugnięcia okiem
przyśpieszane przyśpieszane, pędzące w przestrzeń alternatywną
międzyistotową, międzyosobową, międzykadrową, międzygwiezdną
w okolice zera bezwzględnego, idealnego, panludzkiego w stadzie
rekord olśnień i wyświetleń kolorowych, oskarowych ujęć i ról
zachwycającej kreacji niezapomnianego Bustera Keatona,
jakżeż śmiesznego w okopach I wojny światowej
wojna światów przepiękna w głowie
spragnionego idealnego świata samowidza,
w kinie celuloidowego, niebiańsko nierealnego,
a ostatecznego naprawdę przerażającego życia
*Symfoniczne podsumowanie wieku*
Skorzystałem z uzależnień harf od stuletnich strun
skrzypiec i fortepianów od muszli koncertowych na przykład Straussów
brzdąkając ćwiczebnie zakończyłem najpierw wiek osiemnasty
a potem wiek dziewiętnasty w forte osłupiały
lustro ichnie odbijające foyer osobowe
wielokrotnie mnie znieważyło
płaskim uwzniośleniem akordu mów refrenu laickością zniesmaczyło
za megalomanią oratorium dwudziestego wieku
stał dyrygent niewidzialny jak nów
słoje na altówce solisty
miały swoje wspomnienia z norweskiego lasu
drżałem w tym dwudziestym wieku ociężały
zszokowany nagłym echem stopnia alarmowego „Piorun”
ciężkich wód atomem spadających na bezbronnych
zdyszany, zmachany znak waltorniom dałem
– uderzcie w kominy nostalgii ostatnie i zwalcie je
w doniosłe planetarne cisze dominacji partytur nieznanych
na początek wieku kolejnego prymicyjnego
soprano, furioso molto bene koloraturowo
a potem alto dolce vita
i tu Wagner podziękował śpiewaczce z Ukrainy
zanim symultanicznie zakaszlała spektakularnie na finał
do orkiestronu wpadł jakiś martwy absolutysta jeszcze
uderzając w talerze i gong podsumowania początku światów
dźwiękiem sprzecznym nieodłącznie odwiecznym
jak w orkiestr kanałach wszelakie nałogi i obsesje grzeszne
*Inkarnacja wizji z Indii*
Takie nieba katastroficznie pomarańczowe
w dłoni mojej zamknięte w dzieciństwie
i te pierwsze jastrzębie nierealnie tęczowe jak holi
kołujące ponad orientalnymi niebami w pięści zaciśniętymi
okrutne rapsodie na sitarze wykonane nad ranem
innego dziecka umierającego z gorączki przerażenia zapomnienia
w kultowych scenach ubóstwianej przyrody
dzikiej, ludożerczej, zamknięte dzieciństwo maharadży
ja przedszkolny w diademie, na trybunie siddha,
ale jeszcze nie na stosie ofiarnym
ja po lekcjach sześciu z wuefem i geografią na końcu
powracający, jak na lotni, na szybującym czarodziejskim dywanie
do Indii, ukrytych awatarów Apostoła Tomasza pełnych
w łunach pożarów serca wokół przedmieścia straganów i sklepów
w fantastycznym mieście kolebki języka, kornak
na szorstkim szarym dinozaurze roślinożernym zżerającym przyszłe lata
klosz lampy gazowej przy barze w Kalkucie
purpurowieje w ustach, jak książka kwaśno-słodka
policzki, jak księżyce i oczy, jak płonące meteory legend
na moście westchnień przechodzę w ten sam mit weneckiej epoki,
mojej własnej irracjonalnie nadrealnej podróżniczo,
jak inkarnacja niecodziennych wizji w głowie obok
życia nad codzienną herbatą
*Na Kazimierzu z Kellym*
W tej kumulacyjnej chmurze pyłów radioaktywnych
księżyc wygląda całkiem całkiem..
zawadiacko w deszczu jak Kelly
podryguje w rytm licznika Geigera wskazówek
uderzających stroną ciemną w bolec po prawej stronie
księżyc podryguje zaczepiony
ręką o latarnię uliczną przy Mlecznej Drodze
w chmurach skondensowanych w purpurze
er zagład, z łez zwierząt Triasu,
protoplazmy praludzi lawy i błyskawic ust
a ja w szaliku tęczowym a może to wąż kolorowy, morski
dynda na mojej szyi, jak u Juliana gekon,
w każdym razie równie zawadiacko nakładam kapelusz
z gracją, samotnie, nie z Ginger jak Fred,
dołączam do pląsów strażnika ludzkości bez słowa
pod niebem przyszłości z ołowiu, polonu i radu
na przedsylwestrowym staro testamentowym Kazimierzu
*Przemiany kosmiczne*
W schematach Nebula – Syriusz
jestem zniekształconą bańką krzemową
stygnący w inkunabuł przemian Wszechświata
w wers pierwociną rozkwiecony, w strofę rozkoloryzowanych poczęć
jak prototemat historii pierwszej cywilizacji litery
w schematach Nebula – Ozyrys
jestem przekonfigurowanym wezwaniem religijnym
z błękitnych, nierealnych skarabeusza pochodów w gnoju
w rozkukaną ptaszynę wyroków fikcyjnych, jak proroctwa Europy
w schematach Nebula – Xi
jestem rozklepaną wywieszką na drzwiach gabinetu docenta Sorbony
stymulującego generacje zbyt ufne, choć nieznające ksiąg
niechętne do porzucenia słońc
wschodzących w Sparcie ukrytej za Arkadią
w schematach Nebula – Nobel
jestem rozczarowaną do przemian krzemowych
firmantką galerii i bibliotek
obfotografowaną nago przez siebie w lustrze Luwru dziupli
na pohybel prawdzie ubranej w togę
tam stabilizujących schyłkowość prawdotwórczych sił
*Przaśne sądy*
W mojej ocenie sądy nasze są przaśne, kwaśne nie nazbyt znaczy,
ale o tym mówi się na Wschodzie od tysiącleci
kodeksy spisano, sędziów spisano, a sądy są
nadal surowe i sinoidalnie merkantylne
od Sasa do Lasa poglądy przysięgłych biegłych, ot problem –
tak mawiał Syrach moralnie bezsądny
leśne duszki w mojej ocenie są bardziej rozsądne, ale cóż
pokochaj wyrocznie bezzębnych starców, bezczelnych staruszek,
bezgłowych rządów, bezgrzesznych nastolatek,
kapitanów bezzałogowych statków, beznamiętnych matek,
bezrękich katów, bezusznych twardzieli, bezstułych napominaczy,
bezkostnych atletów, bezosobowych ludzi
albo ostań się bez kryterium
schlebiaj w mojej ocenie lepiej odwiecznemu prawu,
bo nawet osąd sądu to, ha ha haiku
*In sanguis veritas*
Skoczyłem z dachu winnicy, skoczyłem w mroku,
wprost w prasę tłoczni, biblijnego niesyty trudu
przecisnąć się chciałem przez zmierzch greckich bogów,
zmierzchnąć z nimi w poznaniu siebie jeszcze chaldejskim
i zmiażdżyć się dałem życiu w słowach wszelkich starożytności
rzeką wina jedynej prawdy popłynąłem do ust nowożytnych
i z ust wyszedłem płomieniem zażegającym wszystkie lampy ducha
samobójca w zamyśle, zwycięzca dzięki znakom odkrytym
oto winnica płonie, ale wino już gotowe
oto w głowie ocalałej świat jak rozkołysany ocean
żagiel stwórcy na horyzoncie uległości stworzenia
bijcie w dzwony majtkowie łacińscy, hiszpańscy odwag rozbitkowie
uderzcie w dzwony rurowe na statku – Filharmonia Sztuki
płynący w soku krwi błędni rycerze na błędnym statku
po ofiarę runa Prometeusza łagodności do cna zjednoczonego z ludźmi
jak ja, jak moja żertwa świadomości wspólnego mroku
*Hipogryf na Mokotowie*
Wyjdź z labiryntów Knossos
na Mokotowie pobudowanych przez komunistów
weź tylko za rogi pół-skina pół-Rosjanina zbyczonego hipogryfa
spożyj na ołtarzu Putina żertwę
ptaków nielotnych już,
która zmieni się w ognistą kulę w przełyku
tak poczujesz w sobie gwiazdę 2A
przejrzałą zapaść Wschodu
w smaku jej rozkalibrowanie mordem emocjonalne
Minotaur razwiedki greckiej zdejmie z ciebie
mundur eliminatora czekistów
i myślnie ubierze cię w epokowe szaty
Wakemana na koncercie Topograficznych oceanów
w 1981 roku w kinie Moskwa
gwiazda spęcznieje do rozmiarów
czerwonego olbrzyma
tak ci się przed wygaśnięciem wyda
w ustach wypełnionych śliną Zappy i śluzem Verdiego
rozpuści się, potem zmaleje, jak Jeżow będzie
i zniknie jak tenże
na plakacie już zerwanym Stalina
przełkniesz to, mit obalisz i labirynt ochronisz
przed trzęsieniem Ziemi
a, gdy potem Ludy Morza wyruszą po swoje ziemie w Europie
ty po Czasie apokalipsy z nicią wolności
pomkniesz do Ariadny tym słynnym skotem na czele
*Henrietta*
Henrietto, dziecko moje, boże
na łożu skał, czy kwiatów,
na którym boku się położę, bym widzieć mógł cię
taterniczo ścięty, święty śmiertelny
Henrietto, skarbie, omijasz zbójniczy szlak śmierci
wśród południowych tras
kraju tego, co do morza roluje swoje sny,
jak chodniki czerwone wszego bytu
ty symbolu tęsknoty, dziewczyno biegnąca po zbóż falach
Henrietto micie i legendo praludu,
tego, co z chat, jaskiń, piramid
wytoczył słowa gliniane, jak
oblężnicze machiny dusz
wykuta w górze z bazaltu, twarzo
opowieści uczucia, co
wywołało wojnę światów nauki o
wyspę
zmarłych z nadmiaru patrzenia na życie
w trwania pięknie ukryte
z wyrzutem sumienia wszystkich, efemerydo
Henrietto tytoniu zbieraczko,
pierwsza dziecino losu nieśmiertelna
*Jak pomidory na polityków (od A do Z)*
Wciąż lecą przez świat
kamienie wyrzucone w kierunku Neandertalczyków
przez pierwszych ludzi zręcznych i myślących „A”
nie chcą upaść na ziemię
wciąż lecą przez świat
oszczepy z kamiennymi grotami w kierunku
rodzinnej grupy zbieraczy nomadów
wyrzucone przez pierwszych rolników z Żyznego Półksiężyca
obawiających się o swoje marne zbiory orkiszu
na poletkach przekopanych radłem z gałęzi pobliskiego świętego dębu
wciąż lecą przez świat… Neandertalczyków
wciąż lecą przez świat
fale dźwiękowe, unoszące echa rechotu milionów Miedwiediewów
po to, by zagłuszyć przeraźliwe jęki torturowanych
w podkijowskiej Buczy w kazamatach „Z”
okrążają wielokrotnie planetę Ziemia
jak tsunami fale masakrują delikatność historycznego kosmosu
kamienie ignorancji i niepamięci jak pomidory na polityków
lecą nie robiąc na nikim wrażenia
wciąż lecą przez świat
jak te na Neandertalczyków
*Trzeba być ślepym*
Trzeba być ślepym
w sensie pozytywnym
nie widzieć zła
nie widzieć podszeptów krwawych warg
nie widzieć koszmarów burżuazji i proletariatów
a ja muszę się przedzierzgnąć nie w ludycznego komisarza
ale w wielkopańskiego strojnego kominiarza
a ja muszę wymieść z kominów sadzę wieków
jak malarz dusz lecieć nad dachami miast
Londynu, Lisieux, Leverkusen
na płaskowyżu Tybetu musnąć chorągwie Lhasy
przedzierzgnięty w nie,
nie będę widział oszukańczo zrewoltowanych mas,
nie będę słuchał Prometeuszy zagład,
nie będę skakał w przepaście źródeł burz,
świadomie licząc na natury cud
oto niewidzącym zastał mnie koniec wieku
słupnikiem eremitą mnichem
oto koniec ery zastał mnie o rzeziach piszącym
za mną dialogi, epopeje, monografie sympatycznej niewoli
gdzie cisza brzmiała początkiem swawoli
koni skrzydlatych na trawiastych wzgórzach Baszanu
kangurów pokojowych na torfowiskach Shire
złotorunnych owiec na preriach Dakoty
konie nie są dla wstępujących do nieba
z góry Moria, z góry Karmel, z góry Montmartre
konie do rydwanów tonących w falach potrzebne są
muszę wynieść ponad to wszystko, co tonie,
i świat i siebie podpalającego go realnością
– suchy dach schizmą pokryty, suchy step świata,
świata Syberię i Alaskę zieloną, globalnym ociepleniem obnażoną
z kosturem w ręce i lampą naftową w drugiej pójdę
niewidzący, wychodzący naprzeciw pędzących koni, nowego porządku Ugedej
*Onomatopeja wieczności*
Onomatopeja wieczności przyczaiła się w tkankach, gdzie
depczą sobie po piętach obrazy ciała wewnętrznego
pędząc ku nanokracji mikroszeptów w konkluzji braterstw krwi
zwierząt, roślin, kamieni kanionów, dzieci gór i chwil
w funkcji: akcelerator podniesienia chwalb egzystencji
poza światem widzialnym
penetracja pojęcia: teraźniejszość, rozświetlanego
własnym echem dni, wysiłkiem, tęsknotą, ułudą tylko
życia w strukturach logicznych, gdzie chaos myśli się zatraca
tam sens słów wyraźnie ubogaca obrazy każdego pokolenia,
kto pędzi szlakiem nie czasem, szlakiem nie atomem,
szlakiem nie energią srogich zim bezkresnych,
szlakiem nie dni permanentnych piekła pustyń a ledwie ciepłych
skrajności świata nieomylnego w neurotkankach nieobumarłych,
gdzie myśl pierwsza i ostatnia poezją przyszłą krzyczy
*Moje żurawie*
Dziwią się moje żurawie przelatujące nad Himalajami
dziwią się przelatującym obok spodkom z porcelany
spodki lecą z konstelacji mgławic i galaktyk rozumowych
niosą na swojej powierzchni wizerunki planet
misterne ornamenty są przekazem natury planet tamtejszych
psychologia żurawi jest ludzka prawie, pośrednio i nie tylko
chłodna mechanika spodków tudzież
spotykają się nad Himalajami – spodki myśli i uczucia żurawie
spodki kryją w sobie nie tylko porcelanę idei i ich wzorzyste przesłanie
i jedni i drudzy są w drodze na Syberię serca
lądowisko naszości dla obcych obecnie i przelotnych obcości czeka tam
kto kieruje instynktem ptaków?
kto kieruje lotem spodków-dronów kosmicznych?
czyżby ten sam malarz chiński z epoki Ming
a może ja z enceladusowej Metopii
*Królowa epoki wciąż czułej*
Królowa epoki poznanej
usiadła na kolanach moich
włosy, och tak, jakże długie
musnęły policzki i wargi moje.
Królowa epoki odmiennej
przytula plecy do mej piersi
i głowę odchyla w tył kładąc na moim ramieniu
sen Rilkego staje się snem jej poddanych
sen Bismarcka moim, który
nie jestem jeszcze jej poddanym
lecz boję się tej władczej presji
tych żądań poddaństwa
choć nie widzę jej oczu
to przecież czuję jej zapach
choć nie poznaję jej twarzy
to jakbym uznał jej emocjonalne feudalne epoki
za życia moich pokoleń poznanych.
Królowa epoki wciąż czułej
pozwala się objąć rękami
mogę dotykać jej kształtów
ciepłych jak płynna stygnąca stal
ona na tronie moich zmysłów
obserwuje nie mnie a królestwo swoje
jak miłości harpia
nie spuszcza go z oczu
a ja?
ja ją
*Nastawa*
Alegoryczna nastawa ołtarzowa sacrum
w ciemni fotograficznej pojawia się nad ranem
kuweta rozjaśnia się powoli zdjęciem
z uroczystości wewnątrz pokoleniowej kultu ujawnień
misterium odrzucenia witrażowego demona naśladowcy
prześmiewczego peregrynującego czasu w teraźniejszości
o poranku pięknieje obraz bez kolorów jak greckie ruiny
w bieli i czerni kłamstw i prawd
obraz tak i nie czci godnych niezmiennych
która wyzwala swobodny oddech podobnie jak
zamierzchłe nagrania dźwięku dokumentu
z wyboru papieża i kanonizacji zakonnicy z XIX-wieku
zapisane nietrwale na walcu woskowym
oto odtwarzają je publicznie w sali zgromadzeń ONZ w samo południe
jak western – wciągające w fabułę pojedynków i pościgów dobrych i złych
jak teleturniej – zastanawiające pytajnikami dat bez szybkiej odpowiedzi
ja śledzę stające się piękno utrwalone rzeźbą w marmurze na zawsze
ideę, która nie istnieje ani w czerni ani w ciszy
tylko wstając takim mozolnym świtem w jasności i głosie
*Klęska wolnomyśliciela*
Z czystym sercem wsiadłem na ten statek w Hawrze
nie zabrałem Statuy Wolności, niech mi Nowy Świat wybaczy
zanuciłem za to melodię z Tańców Połowieckich
i coś z Dvoraka chyba
wspiąwszy się na mostek kapitański popatrzyłem
na portu redę i horyzont zamglony
chmary przede mną Chimer zalotnie na masztach śpiewały
pieśń rozstania z Europą skostnień
zanim zadrżał dzwon i rozległ się okrzyk marynarzy
zamknąłem oczy swoje i zacząłem marzyć
widząc w fantasmagoriach przepowiedni
tsunami portów wyklętych
tsunami portów niemiłosiernych
tsunami serc sprzysięgłych
tsunami narodów zalękłych
uniosłem w górę rękę i
zaśpiewałem: „cumy oddać, cumy dać”,
protest song zbuntowanych światłych ciem
odpowiedziano mi z górnego heroikomicznego pokładu
hymnem emigrantów esesmanów Galicji
wypływających ze mną na morza wolności,
ku ojczyznom wolności bez pytań o wolności granice
więdnące państwa zagrały na powietrznych trąbach tolerancji fanfarę
i rozpoczęły znów wojnę światową ostatnią w sumieniach
ale zobaczyłem to już z morza, z morza klęski wolnomyśliciela
*Miłość na Powiślu*
Lew Lechistanu położył się obok Pomarańczarki wśród Piaskarzy
nad dachami Powiśla zakołował smok historii, smok miniaturka
gdy zbliżył się do lwa w locie koszącym,
lew strącił go niedbałym ruchem łapy i runęła cała powieści konstrukcja
chmury jak sterowce Tytanki i Gigantki, a jakże, współczesności miniaturki
przesuwały się po powierzchni Wisły w refleksach dyrektyw obcych
na Moście Kierbedzia stałem wtedy powstańczo oczywisty
w swój płaszcz żołnierski zawijając jej ciało szkolne, Nimfy stuleci starożytnych
w moim wierszu o dziecięcym rozkochaniu, rozbudowanym w cykl elegii
Lew Lechistanu rozleniwiony wśród gimnazjalistów zaczytanych
wstał niemo jak pomnik, jak burza, która miała nigdy nie nadejść,
a potem nigdy nie odejść, ale nadeszła i odeszła, zaistniała
z prochów Warszawy zburzonej nawet spora Godzilla niewoli powstała
w panoramie Styki na tle odbudowanej Itaki, wydawała się mała
wyciągnęła ręce do sfinksa Lwa – mój żeś ty, mój przecie, odrzekł – precz
nad plażowiczami wschodniego brzegu zawisł dron gołąbek idei
poczułem usta dziewczyny na swoich .. ona też mnie wreszcie objęła rękami
ciemne samoloty gasnącej tęsknoty stanęły ponad miastem
bez możliwości wylądowania w sercach oczywistości
słodkie usta oderwały się nagle, wiatr zmian zepchnął mnie do rzeki
w wodzie odmieniony poczułem grunt pod nogami, podniosłem się,
dźwignąłem jak łuk triumfalny, stanąłem w szerokim rozkroku
trudu codziennego i siły nieujarzmionej naszego wiślanego ludu
marmurowym zwycięstwem zachłysnąwszy się po polsku antycznie
wieki niepewności spoiłem miłością wspomnienia i pocałunkiem artyzmu
Lew Lechistanu wcielony, jak milenijna salwa zaryczał we mnie
*Uśmierzyć pragnienie buntu*
Wypić tę mgłę cierpienia, która znów pochłania
wnika w kości, w komórki, w pęcherzyki sumienia
otaczająca obezwładniająca lepkim hałasem od wewnątrz
hałasem, ludźmi, złem, powietrzem, głodem, spokoju brakiem
Wypić tę mgłę lub wchłonąć, jak oddech wstrzymany na chwilę,
który potem staje się głębszy, gwałtowny, niebezpieczny jak sporysz
i zasysa pragnienia czułości odrzuceniem zmienione w gorycz
Kosmiczne ciemności cierpienia, namacalne poza Ziemią zimnych rozświetleń,
odczuwalne w świeżej ziemi zakopywanych po szyję
tortura nie tortura, sen nie sen, tężejące widziadło w głowie rozmyślnej,
po północy nad przypadkowym ranem, o świcie,
własne, wykarmione, wyniesione poza obręb spokoju
zbudowane jak szklany pomnik dla krwi na rynku upokorzenia
W pożodze mgły wciągnąć w siebie poddania się uśmierzeń nocy zapał
jak pelikan wypić siebie zbudowanego ze wzgard, uprzedzeń, odraz
zmieniając się w synonim hiobowo ludzki prawości stworzenia
zaspokoić winem wstydów pragnienie buntu i zasnąć
*Aksamitne planety epikurejskich słońc*
Złudzenie mentalne jest jak kwiat ezoteryczny
w puszce Pandory
niebezpieczne w swej obłudnej zawiści
do świata czynów obiektywnie nieskazitelnych
amora polującego jak kuguar bezlitośnie nieludzko
kamień młyński dawnego wodnego młyna XIX-wiecznego
z czystego niklu jest surrealistycznego
przynajmniej na tym obrazie przynajmniej w tej wizji
a jednak w ruchu obrośnięty mchem cały
jedna woda kropli w przezroczystym promieniu
ścieka z niego jak deszcz kwietny
płatki symbole są jak aksamitne planety epikurejskich słońc
przynależące do ciągłej grawitacji zła
mielonego właśnie nie przez amorów kręcących korbą złośliwości
lecz przez aniołów skazań niedwuznaczności
poruszających uczuciami mocarne kamienie w miłosnych aktach
kruszących złudzenia dla szczęścia
*Apokalipsy*
Skutecznością apokalipsy Judasza jest warunek agonii
rdzenia Ziemi scalonej ogniem
serca jej demonów rozpędziły wojnę jak światło
serca skamielin urodziły zarazę błędu
serca wód rozkołysanych w gotujących się oceanach zrodziły głód
serca ludzi nienasyconych wywołały śmierć z pragnienia
apokalipsa Judasza poza czasem, jak pożądanie trwa
dzięki snom o potędze nawet jednego człowieka
w nim, w nas, w pytajniku, który wciąż jest w jądrze Ziemi,
niezastygłej nienawiści do zmian (ognia, siebie)
podczas gdy skuteczność apokalipsy rezygnacji
to nie brak samowiedzy,
ale brak miłości,
ale przecież, jak wiesz,
serca aniołów oddanych otoczyły już płonącą Ziemię
*Odwety natury*
W Klondike nad górskim strumieniem poszukiwacze złota
przyrządzają sobie na ogniu pośród kamieni zażegniętym
strawę z zebranych ziół i suszonego mięsa
żartują i zaśmiewają się przy tym, paląc oszołomienia fajki
lub czyszcząc wysokie skórzane buty, otrzepując bobrze czapki
nad rzeką, wokół ognia, liczna grupa poszukiwaczy zbieraczy oprawiaczy
poszukiwacze przygód bezpłatnych ciągną za pierwszymi śmiałkami
wyrzutki, biedacy, sekciarze, pijacy, wszyscy z nadzieją, iskrą w oku
i zawadiackim uśmiechem kołyszą się w siodłach
lub trzęsą na pojazdach jakichś
w promieniach zachodzącego słońca pośród wysokich traw
poszukiwacze mamutów, walk, zdobyczy, z całym dobytkiem na plecach
wędrują przez równiny ku rozlewiskom rzek
w blaskach słońca wznoszącego się jak balon, jak pęcherz
napełniony powietrzem cisz ocieplanych nadziejami
ludzie w skórach surowych z tobołami i kamiennymi oszczepami
toporami serc rozcinający dzikość kraju, jak powalone bizony i bestie
grają z losem w kości o kamienny rozgłos, o kamienne jutro
w kamiennym wyobrażeniu bóstw rodzą nadzieje przetrwania
w losie chaosie odwetu natury
pod kamiennym słońcem kamiennych dusz wyzwolenia
nie wszyscy stają bogaci u wrót Alwerni i Altamont, Altamiry i Alty
wszyscy pozostawiają ślady odciśnięte w kamieniu śmierci
*Elokwencja sfinksa współczesności*
Namierzyłem z góry obskurancką elokwencję sfinksa współczesności
detektorem, trąbką słuchową z mosiądzu oczywistości
taką zwykłą do nasłuchiwania nadlatujących wrogich samolotów
(przeważnie na wybrzeżu)
później jednak odkryłem, że w pajęczynie rozstawionych radarów
sfinks smoczy już złowił się we mnie i szamoce się
rozgwiazdy panowania smok, mglistych obietnic konstelacji,
groźna chimera rozkrzyczanych racji, strachu,
wszechpotężnej niobowskiej utraty, rozpaczy,
przewrotnych pytań, wszystkiego negacji
gdy wyksztusiłem go w końcu, jak tuf z serca krateru
a siebie samego zobaczyłem z góry
– siebie zaułek miasta na Korfu
(nie, to Ragusa była chyba)
zaułek anioła Platona – zrozumiałem, co to uskrzydlony byt
o tak, już wiem, żaden gangsterskich mit,
władzotwórcza baśń, oratorska fantazja, każda
nie jest mojej greckiej wolności warta
*Modlitwa ptaka w sen powracającego*
Niesiony miłością oszczędną, zwiewną
zaledwie docieram do myśli dziecięcych
wewnątrz różanego kwiatu
czule napomniany przez zapach
i przeblask płatków, jak firany
z gazy emocji nieustannych,
otwieram usta, by wyszeptać wyznanie
spadającego pyłu
(czy to modlitwa ptaka w sen powracającego?)
myśli tworzenia cudu
tężeją w oparach słońca już ejakulującego
w pąku miłości drżącym w niewiedzy spływającego zachodu
prężąc się stanowczo
zdecydowanie kreatywnie aprecjonowane myśli w ich życia mocy
rozchylają ten kwiat różanego oszołomienia
i jak pszczoła miodna z korony on wychyla się z tęczy rabaty
nieskończonością słowa najczulszego wyznania
skromnego miłosnego uczciwego przekonania w wieczności
dla wieczności oświadczonego
(jak modlitwa ptaka w sen powracającego!)
*Radosny czas wieczystości*
Po nieskończoność przyjdzie czas, który ją odmierzy
jak można zniesławić miłość uderzając w zegary sromoty,
tak koniec beztroski stanie się początkiem słodkiej przyczyny
nie masz postaci, jesteś tylko dzwonem, sercem, ustami, jarzmem
nie, nawet nie dzwonem, tylko echem słodyczy
w nieskończoności widzisz swoją sondę nieciągłą
emanację oddalającą się od duszy każdą świata podłością
sonda z pajęczyn spojrzeń, anten uczuć, kłosów męskich traw
wymyślonych na obrzeżach smutnych dni,
melancholii, fatamorgan, sprzedajnych zórz
po tobie przyjdzie burza światów ciągłych
niewidzialnych, acz stworzonych z niezmysłowych ech
światów wykupionych z przestrzeni – cierpieniem, ideą wymiaru
czas będzie dzieckiem nieskończoności i będzie nieznośnie prosty
czyżby?, jakimś rodzajem obiektywnej radości będzie czas wieczystości?
no, właśnie..
*Ten, którego serce czuwa podczas snu*
Ten jeden, którego serce czuwa podczas snu miliardów
Znamienite oblicze zakryte w złudach wielu onych pogrążonych na zawsze
Obraz jego wyryty w krajobrazie świtu nowonarodzonych
Mniejszości koniecznych skarceń wieczyste westchnienie
Dla ukutych już wzruszeń kuźnia matka
Spowolnionych zaklęć w zaszłościach czarne kule dusz w kajdanach
Mniejszości zełgań, jak topory w locie przez las jawy
Odkupień niecnych słów święte sadzonki sekwoi prawd
Aktualne ahistoryczne daty rozpoczęć w unii z losem
Pokut nieodbytych w pożarze zgliszcza biblioteki objawień
Mniejszości milczące, jak nacje nieskończonych zewów krwi
Wędrówek ku obiecanym ziemiom karawany śnień
I ten jeden, którego serce czuwa podczas snu miliardów
Wybrany, jak kotwica ludów w zgiełku odejściem skażonych
*Balony kryptografii*
Pokurcz krajobrazu przede mną tajny
gnom percepcji czasu i miejsca w serca sercu
jak mam wyzwalać się z imaginacji, gdy
oklapnął mój świat w balonach kryptografii
tych skumulowanych proskryptywnych zapatrywań
na popołudnia i zachody ich
w zmysłach mych odjęzykowych
gdybam o schronach w Wenecji nad kanałem Grande
gdybam o skrytkach patrząc na Zatokę Neapolitańską i Sorrento
z zacumowanym w wizjach lotniskowcem Nimitz
z mojego balonu przybycia w nostalgię z ukrycia schodzi powietrze
dobrze, że miłość własna nie dymi jak Wezuwiusz nocą
mogę malować miłości na zimnej Grenlandii
mogę malować miłości w gorącym Gran Chaco
mogę malować miłości siedząc w pilotce na galerii świata opery
jak Twardowski na pędzlu księżyca w wierszu zaszyfrowany
*Inkunabuły róż*
Gdy serce liczy płatki róż kolebki,
w które układają się uczuć zmierzchy małe jak kartki
myśl kojarzy inkunabuły ze skrybami podstawówek
one w podstawówkach na półkach kamienne
a płatki żywe nakładają się na siebie kolejne
róże nie pachną jasno i w różu nie rozpływają się bolesne
oto cierniowa róża czarnego koloru
nie dążysz za myślą a ona za tobą jak mnisza śmierć
zeschłe liście w pamiętniku rozczarowań zielarza snu
założyciela botanicznego ogrodu na książęcym księżycu
róże wołają do ciebie jak miłość –
marzycielu: a marzenia, marzenia, pamiętaj
a ty myślisz o śmierci, bo w wolności nie masz nic,
choć zasadziłeś planetarium wyjścia planetami
kosmicznych zbóż, duchowych nieświetlnych róż
siew był nie sadzenie, ziarna nie sadzonki, łzy
sadzi się myśli, które potem nakładają się na siebie, by
zakryć szczęścia elementarz nocny
kieł w róży czarnej jak szerszeń wróg
ząb w czasie dojrzałym fajerwerków pyłków
zgryz pąka w więdnącym bukiecie ostoi
nie zasypiając marzysz o poprawnej miłości
ogrodu rajskiego, gdzie wciąż odkrywasz dziecka zgon
w inkunabułach dantejskich róż
*Efemerydy marzeń w nieprzewidywalności zdarzeń*
Zderzenie efemeryd ludzkich marzeń, każdych zbyt odważnych, kusi,
jak każda fatamorgana oaz szczęśliwości podwójnej
na skraju wyobraźni kończącej się przepaścią zjawiskową
jest most wiszący, przejście jedyne ponad wszystkim ku sobie,
w tym, wzburzoną rzeką rozpoczynającą właśnie powódź poszumie słów
– dla modlących się przed śmiercią niechybną wyobrażeń i postrzegań uczuć
w nieprzewidywalnościach nieprzedawnialnych niealtruistycznych.
Ekshumowanych strachów przemijających dzieje przednie
rozpoczynające się też tak, zagrożeniem nieoswajalnym,
dla osób i darów przyrody, nieludzkich potęgą pozaziemską,
to złudzenia wyposażone w trąby jerychońskie, bywa, że nieskuteczne.
Oto stoją nad rzeką zmartwień w ciszy kryształowej chceń, cierpiąc,
gdy pobliskie góry wątpliwości napełniają powodziami każdą ich rzekę,
Jerycho wyłania się z woli tamą wszelkich przełomów,
za tą efemerydą ludzkich marzeń,
Jordan wezbrany niesie jętki zwycięstw w sobie domniemanych.
Zgnuśniałe od złud promy, kiedyś wojów pełne w deszczu,
przewożą teraz żwawo dusze malarzy spoczywające dotąd na brzegach,
w ruinach warowni okrytych całunami niewidzeń dopełniających tych, którzy
ludźmi są z marzeń, przesłoniętych kurtyną współczesności malowaną antykiem.
Kto tańczy w promieniach strachu przed sobą, ten tańczy
też w epopei upadków dla zmartwychwstań sferycznie genetycznych,
porwany przez niefenomenologiczną miłość,
na śmierć prób mistycznych marzeń efemerycznych.
*Ten, którego serce czuwa podczas snu*
Ten, którego serce czuwa podczas snu
jak port oaza studnia ludów
znamienite oblicze zakryte na zawsze
obraz wyryty w krajobrazie chwil
niekoniecznych skarceń wieczyste westchnienie
ukutych wzruszeń kuźnia matka
spowolnionych zaklęć czarne kule duszy z łańcuchów zerwane
mniejszości zełgań jak topory omdlałe
odkupień niecnych słów ścięte nieaktualne ahistoryczne
daty rozpoczęć
nagie wstydy pokut nieodbytych w pożarze mniejszości
nacji bezkompromisowość nieskończonych wędrówek
ku obiecanym ziemiom łask
i ten, którego serce czuwa podczas snu
jak kotwica wolności onych ludów
*Armagedon i wiatr*
Skonstruowany z lekkich zapór wietrznych słów o pokoju
śmigłowiec manipulacji wśród trąb powietrznych i burz ostatniej bitwy
wzbił się z apokaliptyczną załogą, jak realna obojętność państw na głód
śmierć weszła do klinik, sądów i lóż
w informacji scalonej pseudokosmicznych manifestów polityki nieboskłonu
otwarte przemówienia schizofreników wygłoszone raz
zaszumiały, ucichły, skamieniały wśród braw
echem rozległy się w mega polis mrówek kopalnych za miliony lat
zeschłe liście wirowały jeszcze, gdy
helikopter spadł, polityk ucichł w ludzkiej urnie
wspólnych o dobrobyt walk
gdy patrzono z gwiazd zważono rozbity helikopter w ciszy
zważyli go samobójcy przyszli, wiekowi, brodaci, kościści, zwyczajni, podobni
pożar od granic katastrofy runął na suche oświadczenia ministrów
Picasso ekscentrycznie, przekornie klamrą spinający socjalświat
z atelier wypuścił gołąbka mutanta a ten upuścił żagiew,
która upuściła płomień na arkę, którą opuścili uratowani z wezbranych wód
i taka to historia semantycznych zapór zapętliła czas,
tak, przyroda znowu swoje, który to już raz
z apokalipsą mów wygrywa zwyczajny historii wiatr
z Armagedonu sztuk wychodzi zwycięsko tylko pierwotny człowiek
*Ezechielowa dolina*
W nocnych widzeniach, gdy już zniknęła
Ezechielowa dolina pełna kości, dwudziestopierwszowieczne
ożywiły się sny empirycznie plastikowe
komunistycznych kubistów i wierzących w rozwiązłość surrealistów
nawet nie widząc ich płonących gołąbków pokoju w Pradze
po manifestacjach w Moskwie kroczących znów na szczudłach Kominternu
dalej równinami Rosji bezbożnej –
zacząłem odtwarzać w pamięci obraz barokowy
sfrustrowanych wojennych dzieciństw ekspresjonistycznie niezakłamanych,
na pierwszym planie ujrzałem z maku i płatków wiesiołka
oraz czarnuszki i czegoś tam, co było w gazetach –
bogatą damę w błyszczącej sukni z dzieckiem strojnym na ręku,
perkalowa suknia koloru pistacji odcinała się
od pastelowych tapet komnat ściętych królów, carów, rewolucjonistów
ponad głową tej pary ludzkiej frunęło stado orłów z winylu
kierując się ku wulkanom zawieszonym w wysokim postniebiańskim tle,
poczułem się jak Jumbo-Jet pomiędzy nimi nienaturalnie
wielkości małego drona pierwocin wojny Czarnowrona Skowrona Suworowa
powielonego dziesięciokroć futurystycznie na emblematach parad
smutek oblicza damy był moim smutkiem widzącego,
jak zamiast łączyć rozpadają się kości rzesz, narodów, ludzkości
ścięgna i mięśnie przechodzą w reklamy, bannery, fajerwerki
i pojawiają się w bajkowym tle oświecone do cna
nagie, wciąż martwe z wysypisk praw współczesne kości
zrobiłem fotę wizji przykładając iPhona do głowy
rozsyłałem ją po zmroku prorokom i artystom wirtualnych prokur ciemności
nie licząc na wirale, serduszka i łapki obserwujących w sercu doliny
*Epikurejskość skazitelna*
Zawleczone na Parnas z laboratoriów
inkluzywne bakterie epikurejskości skazitelnej
zmutowały i opanowały wszystkie zastane tu
formy przetrwalnikowej egzystencji nie świecko artystycznej
iluzje mniejszych stworzeń ukrytych w organizmach
żywych z pozoru w pełni w kokonach uduchowienia
oto przeszły pod ich wpływem metamorfozę opiewalności
nawet roboty kolejnej generacji przestały malować i pisać
rdzewiejąc z otwartymi ustami jak lalki
bakterie same w sobie samotne nie były
samotnością nie biły egzystencjalistów na cokolwiek
w, na i pod obrastały kamienie
kamienie milowe prezentacji siebie przestały się toczyć
mile wyschły morskie, mile się już
nie uśmiechali do exodujących w święta bogowie sztuk
rzucając gromy dla ochłody, osłody i oduroczenia
bakterie laboratoryjne rosły, kwitły, dojrzewały
w manuskryptach cynizmu znajdując źródła pewności,
nieteraźniejszości omszałej w filozofów orgiach
z Parnasu zrobiły się jaskinie, a jaskiniowcy złoci
z muszkami na uszach, z cynglami na nosach, puszkami na głowach,
z parafrazowanych dźwięków strzelb z trytonów wydmuchiwanych
z bogów sztuki stali się mumiami nieprzekonywalności
nazwano Parnas skażonym Jurkowem, a otoczenie hutą tańca milicji
w końcu opisano i zdefiniowano dosadnie
wylęgarnię beta salmonelli postępowej już teoretycznie
*Nieme brutalności*
Dość ma noc swojej miłości – powtarza ludzkość promienna
twoja miłość stała się właśnie ciasnym fiordem przegadania
długie łodzie rodzinnych lekceważeń jej przejawieniem,
wypływające właśnie w niepewność odnawialną bezustannie
zgodnie z przeznaczeniem wojowniczego losu
słońce świata tego ześlizguje się z obraz, od milczenia świtu
po wysokich skałach, do studni warknięć z utajnionych grzechów
z dna czarnego wąwozu nieszczerych spojrzeń nowe światło wyławia
stare kamienie zadr i rozkołysane wody
twój świat płodowy, twoich ukryć w słowach nieczułych korowody
zmienia się wszystko w twoje siedlisko niemów
nieme fale, nieme wspomnienia
nieme żony, nieme matki
nieme dzieci, nieme statki
nimi bracia, nieme posągi
nieme sztandary, nieme ofiary
nieme konie, nieme miecze
nieme pokolenia, nieme uczynki
nieme brutalności, nieme szlachetności,
a ty z głosem jak dzwon braterskiej niemoty
jasnym dniem rodzony błogosławisz ciszę, która wyrywa się z głębi miłości ciemnej,
byś przywoływał szept wieków, pokarm dla słabnących czuć i głodnej prawdy
odnalazł na drakkarze pracy dla miłości magnetyczną rybę – ścierpienie,
wyruszył z tym kompasem w obcość domowej, niepewnej codzienności
*Jak tylko przeminie sen codziennej zażyłości*
To ja się skarbie zaplątałem w liny perłowe twych spojrzeń
kotwice mojej fregaty utrzymały mnie własne
w miejscu tak bliskim ciebie, jak stromy brzeg fali biegnącej
przez zatokę, redę, piracką tajną moją przystań
tłukę się o nabrzeże burtą moich myśli obsesji
wciąż o pomost przyjaźni biję tykwą wspomnień owych wspólnych nocy
głucho w porcie, głucho w mieście, głucho w twoim sercu
ten statek zatonie w porcie, statek pełen twoich niewolników
statek z moimi twarzami, z moimi maskami,
z moimi protezami opowieści min torped łez
moje dziedzictwo żeglarzy drewnianych latających wśród mgieł
może spłonąć od uderzenia jednego brandera
jak wyjść w morze w czasie sztormu uczuć,
gdy trzymają tak mocno tęsknot cumy
a ubóstwień grzywacze w głąb zatoki spychają tak silnie,
gdy żagli nie można postawić nawet
a latarni wyznania rozpalić w ciemności gier
czekam na kolejny rozbłysk nadziei w mgnienia świtu świetle
odplączę węzeł cumy gordyjski naszych nierealności
i ruszę na poszukiwanie miłości dla nas idealnych
na antypodach zwrotnikowych wysp szkieletów serc
zaraz, jak tylko przeminie sen codziennej zażyłości
*W miażdżących szponach*
Jasne schody wykute w skale wapiennej
zgniecione puszki po coli tutaj leżą wszędzie
relingi trwają chwacko na wolframowych słupkach rozbawień
wśród dymów w gajach oliwkowych porzucone oskardy,
płyty winylowe, walają się fotografie doryckie i ryngrafy
twoje słońce u wejścia do jaskini jaśnieje, jak neon życia lekkiego
arkadyjska niby grota wykuta wysoko nad półką z dolomitu
dla ciebie tylko, byś mógł cienie rozpoznawać realnego bytu
szemrze strumyk wypływający z wnętrza gór Epiru
wpadający wprost do zatoki ukrytej za przylądkiem każdej nadziei
ty niewzruszony jak skała, nucisz jego zaczętą myślą piosenkę
oto hymny me Enki, songi Dawida, Wergiliusza dumki szczycą ciebie
gołąb spaceruje po grani, to grzywacz ukrywający gniazdo
melodię twoją podchwycili żeńce i korybanci przechodzący obok
pieśń rozbrzmiewa coraz głośniej w dolinie
pieśń jak sztandar rozwiewa w kruchościach słowa i dźwięki
gołąb staje się orłem jej treści, przyzywa młode
zmierzasz do eremu pałacu po schodach wśród hymnów,
jak Job już w strupach, cały poraniony wewnątrz,
z przegniłym światem w sercu
u wylotu jaskini podchodzisz do ołtarza wzniosłej pokory
składasz na nim zmysły, kat ich orzeł wieczności nadlatuje
w miażdżących szponach zaciska, unosi, jak żertwy
*Sukcesja łkań*
Zamknięto źrenice podległości
wyuzdany w wolności świat za to patrzy
widzi się oko skrzata poniewierki
odwrócenie do wnętrz wojennych złudzeń
umilkły obskuranckie patrzenia podległości
uznania za spadkobierców pokoju domagają się
ciała w czasie rozkawałkowane
sny namiętne rotujące wonnościami prokreacji
pomagają ukoić rozpacz
a ta wnika w kość klasy wariatów
w żyły wariatów klasy
w neurony sprolongowane unicestwieniem klasy klownów
zdecydowanie septymowe akordy już niepewnych kroków
na schodach ustępstw z platyny i irydu
sukcesją łkań ucieleśniona podległość odwieczna kwili
w beczce Archimedesa, w beczce Diogenesa, w beczce śmiechu Kaliguli
na Capri przestrach, rozlega się wystrzał
to eksplozja nieuznawanej miłości
*Plateau nihilizmu*
Emanacje uczuciowe skonfundowanych
zapaśników życia i śmierci
kołaczą do serc tak odwiecznych jak skały
wyrzeźbione w kształcie ojców założycieli beznamiętnych
wielopoziomowe ambicje kumulują się w eksplozjach
wywoływanych przez nadętych strażników pogrobowej ekstazy
w ciszach nisz glacjalnych głów
pierwotny walec rozległych serc
przemierzył plateau nihilizmu
ubijając głosy z ust bezgłowych
powstało (pozostało) lotnisko lasu wgniecionego obok w lód
mnisi wyrzeźbieni w górach
w czuwaniu posnęli jak niewolnicy (głodu snu ciszy)
aprecjacje snów ich ożywiły rytm po wchłonięciu miasta
lód zdziecinniał w klubach jazzowych
jęzor czoła lodowca wyrzucił rocka
nieartykułowane dźwięki ekstaz
nadeszła epoka jąkań
nie tyle gór z ich posłańcami pospołu
ile raczej światów równoległych zamkniętych postoratorskich sztuk
w odwiecznej zmarzlinie myśli nie wybrzmiałych
myśli nie podniosły się już z plateau obrazoburczości
*Poziom kopalny zdradzieckiej cywilizacji*
Poziom kopalny zdradzieckiej cywilizacji
to pierwsze szczątki umysłów bez intuicji
militaryzacyjnie absolutyzacyjnej manipulacji nauki
kolejne poziomy są już dostępne
dla was czcicieli,
dla was wyznawców,
dla was owoców
odwiecznej preorientacji beznadziei
gdzie wasza kopalina tam wasze korzenie,
dostępna już dzięki maszynom palców
wyposażonych w tytanowe szpony
poziom kopalny cywilizacji zdradzieckiej będzie eksplorowany
rada komisarza zasugerowała decyzję, by
zaakceptować wypowiedzianą opinię przywódcy
kopalinę ową odkryjemy, kopaliną się podzielimy, kopalinę uczcimy
czas na szczątki odczuwania, czas na ich lansowania
poniżej poziomu człowieczeństwa
zdumienie to moment nie najlepszy,
lecz zdumień nie będzie wiele
kopmy bracia, kamraci, ziomale, wytrwale
oto dzięki eskalacji ejakulacji eksploracji
poziom zdradzieckiej cywilizacji dostępny znów
dzięki maszynom umysłów bez intuicji
wyposażonych teraz w lepsze, irydowe szpono-pazury
*Eon hadeiczny duszy u mnie dziś*
Detonacja głośna w kumulatywnych pokładach prekambryjskich – moje przedmyśli
znika era owa (składaj życzenia erze każdej na pożegnanie, pamiętaj)
– a węgiel i jaszczurki, jeszcze nie, OK (czekam)
– są na razie cyrkony, K.O. (duszy, cóż)
eksplozja jurajska gromka, eksplozja historycznie histeryczna
na murze jakiś napis rozchlapany sprayem, chronologiczny wzór – moje panmyśli
a potem – już Kain i Abel, ech
Kain i Abel to mało – tam był zimny kamień woli, tu są wtórne detonacje wulkanów radu
w skumulowanych pyłach zniszczonych metropolii w głowie samotnej, zagubionej
kaktusów ekspansje, zmierzchów ideologie techno, gdzie absolutnie wszystko tonie
takie to zmienności brzmień wewnętrznego kosmosu,
jako takiego na planecie: OTO JESTEM,
czystego jak łzy jakieś australopiteka
w pokenozoicznej ciszy łzy spadające spajają struny
i pudła przyrody w jedną gigantyczną wiolonczelę rodzącego nowości nieba
w pojawiających się zamysłach kolejnego człowieka w tobie i mnie
daje się usłyszeć – nie Manhattan Transfer, ani Hendrix i Davis Miles,
ale omijając oczekiwania – Eon ciszy z nieba
(„4’33”Johna Cage’a)
*Jak to jest?*
Jak to jest? – pyta biolog..
kaczuszka za malutką kaczuszką płynie przez staw
takie wszystkie żółciutki i zabawne
pilnuje je matka kaczka
kręcą się jak bąki czarowne w sielskiej bajce
Jak to jest? – pyta matematyk..
sarenka przybiega nad staw
pije cichą wodę z głębiny,
wydawać by się mogło bez dna
czujnie podnosząc głowę, strosząc i kierując uszy
na szelest każdej witki
Jaka to jest? – pyta filozof..
trzy dziewczynki wychodzą z lasu
zmierzając do stawu w kolorowych sukienkach
starsza niesie najmłodszą na prawym braku
średnia idzie obok jak nimfa uśmiechnięta
niosą leśne owoce, całe w wiankach
z paproci i kwiatów polan i miedz,
przystrojone latem i miłością z dzieciństwa
Jak to jest? – pyta poeta
takie arkadyjskie widoki są odwzorowaniem
nie rajskiego, czy narodowego ogrodu,
czułości przetworzonej światłem gwiazdy i elektrycznością mózgu,
nie platonicznego umiejscowienia napięcia myśli w idei,
tylko parafrazą zuchwałości mistrza widm
Jak to jest?
– pyta astronom wzgardzony,
z pękniętym astrolabium duszy
jak to jest tam, gdzie obrazów i myśli nie ma?
.. i znika
*Echa z jeziora marsjańskiego*
Zanurzony w czymś, co przypomina echa z jeziora marsjańskiego
płynę pozbawiony ciężaru
płyn, który mnie unosi lepki jest jak sok wiśniowy
wlewa się we mnie jak we wrak powoli tonący wśród mgieł
kołaczę drewnianym dzwonem, zanurzając się
wzywam pomocy z dna marsjańskiego jeziora
onegdaj płynąc dumnie, jak galaktyczny wieloryb
lotniskowiec burz własnych i poznania światów wszelkich
świeciłem moimi latarniami umieszczonymi na dziobie
onegdaj byłem nowatorskim rozwiązaniem technik tysiącletnich
kontrolowałem przestworza żyzne w siły przyrody okazujące moc
teraz powoli zanurzam się w pianie soku wiśniowego
na odległej planecie stojąc na bocianim gnieździe
wystając ponad powierzchnię światów odchodzących
kołaczę drewnianą kołatką ludzkich cywilizacji ech
przed ołtarzem kolorów przedzmartwychwstałych
*Cisza serca otwartego*
Moja górska emanacjo miłości zestalonej w głuchy kamień,
jak osnowa lodowa grani nieistniejących bólów po upadku lawin
polepszające wezgłowie dla Trytonów młodości zdradzanej,
dla których te szczyty były podłożem,
gdy śniłem bezustannie płynąłem nad ich dnem syrenim
oto luksusowy świat szczęść nowych utkanych pod chmurami
oceanami błogich, rozwiewanych w opar nagi, namiętności
oto staje się on ułożeniem poziomym uwzniośleń odwiecznie chwilowych,
wypiętrzeń namiętności koralowych raf zakotwiczonych na zawsze w człowieku,
zestaleniu przeżyć kulturowych mozaiki nieodwołalnie dziewiczego umysłu
społecznie ahistorycznych afirmacji w lekcjach poruszeń olimpijskich serc
Arkadia bóstw starożytnych umarłych dla piękna w jednym wezwaniu ciszy,
oddaj mi ją, głębio
odsłoń mi ją góro
odpłacz mi ją, pieśnio,
odkryj miłości emanacjo,
ciszo serca otwartego,
wszechkochającego
*Serce planetarne*
Włożyłem serce w Ziemię, w jej kształt ciągle nieprzewidywalny
nie ustała na szafce jak globus zimny
roztętniła się eksperymentalnie
od Sum do Summerville, a ja z głębin
patrzyłem sam na moje serce planetarne
i zapuszczałem korzenie, by zakiełkować i zbawiać
włożyłem moje serce w Ziemię
zaludnioną noworodkami, choć doskwierającą samotnością czaszek
polegli we mnie nie byli wojami,
byli odkrywcami i przodkami w każdym calu
niechciane kondygnacje serca w umarłych wulkanach
teraz tak bardzo się przydały poznaniu
po katastralnych powierzchniach przyszedł czas
wstąpił na immanentne struktury przeżyć
– od uczuć do myśli z logiką w tle
moje serce ziemskie nadało nią kształtu polityce państw i władz
ślizgających się po teraźniejszej powierzchni widzialnego dobra
ostał mi się jeno szkielet ducha, gdy zawisłem nad Ziemią serca
jak słońce nad sobą samym, wypełnionym ludzkością,
przezwyciężonym delikatnością law,
które wzeszły jak ziarno
niezniechęconym przecie kolebką plugawą stanowionych praw
*Muskularna przekupna śmierć*
Muszelki i sznurki zamiast pieniędzy, gdyby
zgromadzić w bankach, te wykluczające akuratności mowy, gdyby
ziścić w feminizmie nepotyzmy i sitwy niemowląt, a gdyby
we flakonach wciąż umieszczać bukiety namiętności
zamiast zimnych kwiatów wołaczy – precz do mamusi, gdyby
imperia falujących prosperit się w sklepy bebiko konieczności zmieniły
i cywilizacje doroślejąc uskrzydliły nie tylko estymacje wojen krwawych,
to dobro i zło nie zniknęłoby z powszedniości witraży,
chociażby we wspomnieniach robotów sumiennych, i nawet gdyby
roboty same się zaprogramowały na urok doliny i piękno góry,
a owe stały się kreacjami ludzi oderwanych od powietrza,
które zastąpiłoby pustkę tchnień Nirwany
tej, co to lasy szumią o niej jakąś odą odwieczną,
jakoby próżnią w świadomości subarktycznych cieplarnianych pingwinów,
to niegdysiejsze racje nacji idących w wyzwoleniu,
ku wolności bez pieniędzy, a nie muskularnej przekupnej śmierci,
ot tak, szczerze przemówiłyby jak dzieci
*Nie zaistniejesz w jej świecie*
Nie łódź się, nie zaistniejesz w jej świecie
to jest i będzie ekstremalne niezaistnienie
twoja okupowana wola śpiewa jej puchową pieśń,
ale to ona jest właścicielką więzienia z dnia w dzień
uczucie nie może krat słów pokonać
ani murów więzienia na skale, nad przepaścią, murów tysiąclecia gróźb
ona jest epoką, w której smoki wyginęły, twój też
smok nie ujeżdżony, ale zjawił się św. Jerzy – jej św. Jerzy
pozostało miasto jego imienia i twój czysty dzień
nie łódź się, nie zaistniejesz w jej świecie
nawet gdybyś przekabacił jej anioła redagującego przesłania
to jeszcze jest twój demon – on kręci głową i kiwa palcem – nie
ona jest więc więzieniem, w którym z ciebie nie opadną kajdany
te kajdany to puch jej słodkiego spojrzenia i tyle
wejrzenia samolubnego w głąb dusz niemych, a ty
takowej nie masz, więc nie zaistniejesz w świecie jej
choć to ekstremalne niezaistnienie – to pustelnia wolnych
*Śmierć wtóroustych*
Pierwotny skoroszyt z kompletnymi notatkami szkarłupni
zaginął gdzieś w Rowie Mariańskim
szkielet konika morskiego upadał z nim,
tuż przed metą wyprzedził go
równie szybko sięgnęły dna rogowe zęby śluzic
oraz szylkretowe płytki z pancerzy żółwi
nawet Cameron nie odnalazł tam tych notatek,
i cóż teraz? wegańskie awatary na Pandorze?
w skoroszycie były szkice wierszy, szkice obrazów,
szkice partytur, szkice końca świata
czy tylko wtóroustych? – pierwotna szkoda
*Totemowe ekstazy*
Podwójne widzenie w czekaniu na totemową miłość braterską
w konglomeracie szczepu każdego, przy palu emocji oświecenia,
niezłudną czasem nawet ejakulacją lampy cywilizacyjnej konieczności
chrystologicznie internacjonalnej w kuluarach wioski
tańczącej taniec ducha w ucieczce
na krańcach uprawnego pola zdecydowanych marzeń odrodzenia
we wszystkich regionach nowych światów
pędzącego podrygująco w pląsach z nędzą do bogactwa
ja widzę jednak tylko drżenie ciała czekającego na śmierć,
bez której prawdy nie ma,
symboli nie ma,
sztuki nie ma,
choćby i ulotnej jak taniec ducha,
w ekstazie totemowej po unicestwieniu szczepów
trwającej nadal
*Los człowieka łez*
Sto tysięcy łez, które pomieściła jaskinia,
wydrążona w tej górze poznania siebie
wydrążona w ciszy wieków obrażonych na naturę okropności,
w eremy nieubłagania zmieniona
łez wylanych miliony nad losem człowieka w cierpieniu przytłoczonego sobą jak górą
nieprzezwyciężalny los losem człowieka na zawsze drążącego bóle
los pod ciosem człowieka niecierpliwego padający,
zaciętego w szukaniu złota w sztolniach umysłu niezgłębialnych
próśb brata dziecka ojca niesłuchającego z wieczności słów
sto tysięcy bezpotomności skarg, które zaklęte zostały w górze
górze losu ciemnego namiętnością niezrozumienia, nieodgadnienia lub przypadku
w zdradzie koniecznej nielogiczności, nieuporządkowanej nonszalancji
w ogładzie sędziego i kata, w wyroku w jaskiniach ukrytego
w kaprysie pogardy nieubłaganego kochanka sów i nietoperzy
*Za milę, za chwilę zginiemy*
Za milę za chwilę zginiemy
wyprzedaż ciał, nadwyrężenie losu w epidemii
to jest strach ekskluzywny, eksklawa nadziei zużytych
za niwę za chwilę za ułudę zginiemy
zdejmiesz nogę z gazu i nic
śmierci pędzącej w getcie przyrody
zamkniętym jak silos atomowy
z ramion się nie wyłamiesz i tak
zdejmiesz nogę z gazu i nic
zdemolowanych rakiet impulsywnych
w dzisiejszej autostradowej rzeczywistości
rozpływających się w słońcu na końcu drogi drgającym
nie zatrzymasz i tak
to film z apokalipsy sądów ostatecznych
za milę za chwilę znikniesz w tym kinie akcji
wygaszającym ekrany projektory światła marzeń
nieśmiertelności bohaterów celności innej
nie zatrzymasz i tak
*Tędy przeszły dzieci Jafeta*
Kapadocja przedmiotem żartu, a przecież
w wigilię brązu miała znaczenie nie turystyczne,
późno hetyckie aczkolwiek, lekko elamickie,
a u schyłku chrześcijaństwa znaczenie
wczesnochrześcijańskie patrystycznie jednakowoż
dzisiaj mówi się – tędy przeszły dzieci Jafeta,
i cóż z tego, kto o taką pamięć encyklopedyczną zabiega
tak, dzieci Jafeta to jeszcze nie dzieci Lota, ni Mieszka
spójrz – balony nad Kapadocją zmieniły się w bajraktary
różnokolorowe, prawie niebojowe
o, jest też jeden świerszcz
na szczycie kamiennej wieży usiadł
o, jest drugi, wleciał do wnętrza klasztoru wykutego w skale
o, jest trzeci, czwarty, to zawody jakieś, balonowo-świerszczowe!
o, to już chmara znad Martwego Morza
o, nie, toż to szarańcza
Kapadocja cała szarańczowa, cała nie szmaragdowa,
a była alchemistycznie zalążkowa Ibn Sina
schyłkowa w okowach śniegu być by chciała,
a teraz w spiekotach usycha już jak trawa
cała kultura modlitewna Ur usycha naprzeciw upadłego rychło Jerycha
w wigilię jej końca – wszystkich er słowa mają znaczenie zaklęcia
kulfoniastego jakiegoś, jak rogi renifera i narzędzia z kamienia
oto przybywa z Północy na saniach ciągniętych przez renifery
sam szaman przeinaczania
wczesno dynastyczny rzeźnik samookaleczeń rzeczywistości
jak szarańcza ona dzisiejsza na lotniach
*Jestem i już*
Nie mówi się – jestem, w dniach jednostkowej pokuty
nie mówi się – ja, w dniach okrutnych, końca samotnych ery
homo homini.. tylko w oni czyni wolnym
tyle z ciebie zostanie, co wojna z sobą nie zabierze
tyle twego, co z gniazda oni, wypadnie
i pokorną myślą w sobie, niesforną, umyślną, rozbłyśnie
ty wiesz, gdzie twój gorejący krzak, który nie spala się za dnia
i gdzie czeka śmierci kołyska cna,
ta jestestwa, burz, dzieciństwa, nacji kremacji, bezimienności w my
ileż razy wśród mas uczestniczyłeś w bitwie o przetrwanie ja sam?
ileż razy zakrzyczany przegłosowany, obśmiany, wiecowaniem czerni?
ty i te twoje otwarte usta
w gnieździe osnutego legendą marzenia mówiłeś – ja
mówiłeś – jestem, mówiłeś – na zawsze
stałeś na krawędzi historii internacjonalizmu wybranego plemienia
i prawie zostałeś pożarty przez nikt
nikt nie jest tobą, to już jedyny pewnik w grze
tylko – jestem i już – uratowało przyszłość lotu twego,
co prawdą zabłysnął Feniksa jak fajerwerk
*Haiku sprzeczności*
Trzeba opuścić strony rodzinne,
aby zostać żyjącym prorokiem
wędrować, wędrować, wędrować
gdzieś tam nauczając kreatywnie, kreatywnych kreować
sokratejsko ośmieszać profesorów z agor i forów
nawet, gdy sława cię wyprzedzi o jardów tysiąc
nic to nie zmieni w aforyzmie multikulti,
w przysłowiu mądrości skorupkowego narodu
twoje ostatnie haiku sprzeczności jak neon zabłyśnie:
prorokiem byłem, wszak zginąłem z rąk rodaków
*Parafinalna planeta przyjmuje mnie*
Kosmiczną miłością odurzony
stąpam po piasku odludnej, dość chłodnej planety
parafinalna planeta przyjmuje mnie,
jak swoje atmosferyczne uczucie i oniryczne objawienie,
choć tak oba obce w ekstazie
oddalony od pylonów skończoności
pędzę za miłością nieskończoną
i detonuję zapłon w rakiecie dziecka z przeszłości
nabieram pędu i wysokości
z niebieskiej powierzchni sypkich uczuć
wznoszę się ku centrum tej mgławicy
zbudowanej z serc gazowych, płynnych i skalnych
w krytycznym położeniu cierpiąc
w krytycznym stanie marząc
w krytycznej żyjąc fazie
miłością kosmiczną dziecka
poastrologicznego rezonansu w peryhelium emfazie
*Oniryczne wnętrze wieloryba*
Oniryczne wnętrze jonaszowego wieloryba
w Tauron Arenie krakowskiej czernieje
metalowych dziwaków arcymistrzów wokalu kaszalota
instrumenty zwisają z góry, głównie flety, głównie fletnie,
chyba tylko fletnie Pana z Krainy Ozzy
patrzysz oniemiały, skostniały, zasłuchany
szybkie dźwięki przechodzące w echa, echa, echa z dna
wnętrzności nieludzkich lub częściowo nieludzkich
wieloryb jonaszowy stęka, dźwiga się w mękach
przewala się na drugi bok, pod wpływem strasznej fali dźwiękowej historii
osiada na piasku dni źródeł rzeki płynącej obok Moskwy
wybrzmiało wszystko krwawo i epigramaty katedr duszy zmięte
słoje sosnowych desek oprawnych zmieniają się w płomienie
waleń jonaszowy osiada w Bramie Smoleńskiej
piaszczystej łasze, co jak susza nikogo dzisiaj nie wzrusza
manifesty duszy grają jak surmy
tęsknoty wolności grają jak fanfary
upragnione miłości brzmią, jak piszczałki organów, choć to struny ze snów
rejestry basowe, akordy szorstkie i na Moskwę spada głos z nieba
przepowiednia Jonasza z paszczy wieloryba wybrzmiewa
wychodzisz z niej i ty ogłuszony, po chwili za tobą śledzący obcy
Mamelucy, Janczarzy, Banderowcy, Wagnerowcy milczący
*W nędzy*
W nędzy ja jak w kwieciu łąk snu się nurzamy
brodząc w ciszy oliwnych lamp
naszej niezłomnej dumy osobowych czeluści
nieprześwietlonych spazmem żadnego płomienia
w nędzy, jak w płytkiej zatoce somnambulizmu brodzimy
uspokaja nas ciepłą falą laguny skinień mnogość gestów,
wahnięć ku słabości nie swojej
gorzkniejemy na chwilę zdejmując potem ze stóp sinice,
oblepiające sińce nieodpuszczenia
w nędzy jak chmurach bezprzytomności z wiatrem pędzimy
intelektu rozmarzonego panowaniem pychy
rozgwiazd i świec w niebie zatopionych
widzianych pod kopułą własnej nieustępliwości
wobec dogmatów świata nierozumiejącego zmysłów,
ale w nędzy nie pozostaniemy, bo
wijemy się w niej nie zastygając
pod powierzchnią zmierzchu w obrazie swoich piękn
*Do usług mądrości stałej*
Jestem do usług Panie
siedzę na progu pałacu retoryki i czekam
świat się kończy mowami zasobny
wezgłowia ciszy zmieniają się w thrashowy materac
dla śpiącego rycerza jobowej machiny,
antyproroka apokalipsy muzycznej nadto śmiesznej w głupocie
tylko ja tu zostałem, jako taki?
przed sypialnią Wszechświatów, w sensu pogruchotanych progach
opustoszałe komnaty rad przerażającą pustką straszą
i ostatnie zjawy wojny o szczęście wyją w niebogłosy piekieł
jestem do usług Panie
siedzę z zakamarkach schowków na antyki i mihrabów na precjoza
czekam na zmiłowane zadanie podźwignięcia myślą brata
czekam na ostateczne bohaterstwo tarczownika dla zlitowanego świata
w sali jadalnej szaleje wicher pustyni otaczającej cmentarz
ludzkości artystycznej bratersko nazbyt
z firmamentu plafonów spadają szczątki przywódców ludzkości,
znicze, kandelabry, płonące oczy, maszkaronów głowy,
a za nimi spływają puchowe nadzieje celebrytów i naśladowców,
to styropianowe sierpy, cepy, wiejadła, awangarda,
majętności władcy zasad, którego nie ma tu od lat
(The Fate of all Mankind is in the Hands of Fools)
chyba jestem tylko ja i Ty Panie logicznie wyrozumiały
czekam ogłuszany, jestem do usług mądrości stałej
*Mistrz stróżów*
Stróże epoki kształcą narybek podobny do kijanek
narybek w wiadrze krętactw zakręconych szaleje
narybek prędkich postaw nieograniczonego apetytu na wszystko
mistrz takich stróżów epoki zaspokajania publicznego
kojarzy Nabuchodonozorów niecierpliwości z bóstwami
o nogach z żelaza, rękach z żelaza, piersiach z żelaza
sercach z tytanu, płucach z tytanu, wątrobie z tytanu,
uszach z miedzi, oczach z miedzi, nozdrzach z miedzi,
rzęsach z aluminium, brwiach z aluminium, pejsów z aluminium,
o grdyce ze skalpów, języku z popiołów ludzi, wargach z trumien,
duszy z przetopionych protez skradzionych kalekim mnichom
przedsionki grozy nawołują i witają mistrza stróżów
przedsionki władzy nad światem wzywają i witają mistrza stróżów
jezdni wjeżdżają rydwanami, piesi wchodzą, na dywanach wlatują latający,
pręgowani się wczołgują z pręgierzami w ruiny dobra rządów i pilnowania
oto w Pangei złudy panteizm egzystencjalnej buty
stróże epoki w przedszczęściu mdleją ze wzruszenia
mistrzowie z głowami podniesionymi maszerują potrząsając berłami sławy,
pośród spadających odłamków murów, szkła, żelastwa, chmur,
powietrza, moru i fragmentów gwiazd bez ducha
w pakietach z wojen emanacjami
mistrz stróżów koordynuje przemarsze sugestywnymi gestami
i wszechobecnymi plakatami wynurzeń gołosłownej nauki
marsz, marsz, marsz – odwagi, odwagi, spójni
na dnie wiadra do cna wzruszona cnota zaklętej uklei
*Dni bez wojen*
Przelotnia dziejów, dusz indywidualna, dusza chciana
w imiesłowie twojego dnia krystalizuje się
jak w pajęczynie świtu jedynego
jesteś tkaczem przysłowiowym w cząstkach-wątkach
inkluzywnych dni bez wojen
twoje bezkresy w modlitwach asekurują upadki
świeczników wyzwoleń
zawieszonych na galaktykach przenikających do absolutu,
który je stworzył w dniach bez wojen
przelotnia dziejów, dusza indywidualna, odnajduje się w faktach,
skruszonych datach krwawienia w upadkach
będąc chcianym prorokiem miałeś w przedsionkach łez lat siedem
w przybytku ran mając lat dziesięć
ukochanym żołnierzem tęsknot bezgrzesznych
w katedrach błogosławieństw glorii
pojmałeś sieci pokojem swoją ziemską miłość
jak jutrznię rozbrzmiałą złapałeś kandelabr, który
upadał na ziemię, nie roztrzaskał się
w tym dniu bez wojny
jak kometa feniks przezniebny pęd
*Niknąca galaktyka drzew*
Odnalazłem złamany kwiat mistyki w centrum odszkodowań lasu
załamany las zobaczyłem skupiony wokół krasnali lapidarium
zewsząd zbliżali się wyrębu egzekutorzy, najeźdźcy lęku, który
paraliżuje nieświadomych życia w kamieniach omszałych
i pniakach zmurszałych, ot tak
kwiat ów paproci w zarodku zmienił postać na odlotową, świętojańską
ostęp się zarumienił owocami czereśni ptasiej, dzikiej, zapylonej myślą
podniosłem złamany kwiat, jak ostatni dinozaur podnosił sagowca liść,
delikatnie nabijając na pazur
unosząc wzrok popatrzyłem na niknącą galaktykę drzew,
jak moje życie w ostojach i ostępach kniej
kołująca samotność gatunków wnikała do nizin lub raczej nisz epokowych
nisze odludków i wyniszczeń ich cywilizacyjnych
to miejsce kosmiczne, magiczne, mniej grzeszne,
mniej zabójcze, niż się wydaje z pozoru, ale kończące procesem
wabiące uleczalnie chorych na depresję mchów i sekwoi ojkofobię,
może dlatego tu jestem
*Kombinacje rozkoszy*
Po to, by skumulować odległe od siebie i Marsa
nieodrodne uczucia ludzkie
zmarłych przed epoką kosmiczną
skonstruowano hiperboliczną maszynę agregatywną
arytmetycznych algorytmów sumowania nieskończonych serc
tych źródeł uczuć, jak się wydawało demiurgom
efekt przeszedł wyobrażenia najśmielsze
Marsjanie Delt pojawili się w snach wielu, a tożsami Sumerowie Pisma
stanęli w bramach lwów, bramach Jeruzalem, bramach wiecznych miast
i zaintonowali bramne „Imagine”,
kultowe w kulturze przed monoekspansywnej, emocjonalnie niezbieraczej
która, wiemy wszyscy jak się zakończyła,
no przecież tym wbiciem w Słońce jak w dumę serc sytych,
spłonięciem przedwieczornym nieakceptowanym
z uwagi na kombinacje wynikowe filozofów
rozkoszy samej dla siebie
walczącej z dobrem uczuć wszędzie
*Kreator ożywionych komet*
Z wymuszonym, nie do końca smutkiem,
stwierdzasz – wniebowstąpienie poprzedzać musi zjawienie
a zjawienie twoje, niedokończone jeszcze, cóż..
już odrywa się od ziemi niepoddanej
nie, ono to nie Parnas, Olimp, Hades, Olimpia
i Madison Squer Garden, Audytorium ONZ.., Hollywood Bowl
raczej motyle i scena w filmie – Łapcie tę kometę w siatkę uczuć
planetoidy wstępują do nieba jak meteory w przemienieniu,
kwarki wstępują w przebraniu, jak leptony
a ty ciągle tkwisz pomiędzy sercem żywym i atomowym,
instynktownie, jak krowa łaciata Pink Floyd na łące ziemskiej w Grantchester
Łapcie tę kometę – prawie na ukończeniu, skręcone finałowe sceny,
ale scenariusz koślawy, wykoślawiony męką motyli, takich jak ty,
jesteście raz motylami, a raz bykami zabijanymi na arenach
teraz masz być paziem torreadorem przed koncertem świerszczy,
bo korrid już nie ma, i nie będzie, zapomnij
twoja śmierć po południu, zapowiadana w pismach piewców rewolucji,
nastąpiła podczas jednodniowej wędrówki przez Nowy Jork w Nowy Rok
zmartwychwstałeś z widzami, powstałeś dla nowego początku
z rozentuzjazmowaną publicznością euforycznie w czasów schizmie
teraz zjawiasz się i mówisz – smutno mi,
przed zjednoczeniem ze sobą, kreatorem ożywionych komet
*Powtarzalna monotonia*
Znam te szczęśliwe topograficzne oceany
uderzające falami w falochrony obrońców woli:
yes, yes, yes
koniki morskie i rekiny stabilności unoszą ich fale wnikające w ląd
jak w gąbkę weń wsiąkając nie wracają
żywioły wesołości poszukiwaczy niezmordowanych runa złotego
zadamawiają się na płaskich odpływowych zapatrzeń plażach
poszukiwacze ark zastygłych cisz wychodzą na nie, by
zatrzymać winylowego przypływu gramofonowe płyty
a bestie konieczności wbite w klif rżą:
no, no, no
w lśniącym mapowanym oku demona nauki nikną
zmysły uporczywie radując powtarzalną monotonią
*Skumulowane nastroje – daremne obsesje*
Kompulsywnie skumulowane nastroje
w rynnach kolosalnych emocji
w tunelach zniesionych powtarzalności uniesień
w zwężeniach neuronowych śmierci unieważnionych natręctw
niosąc epigramat z nowych związków słownych zadośćuczynień
wpływają na areny upadku niedowiarstw,
wysoko ocenianych z płaszczyzn anielskich,
– wprost do zbiorników prostoty chcenia
potem wyrywa się im z oczu – spojrzenia zamyślenia
cierpią i znikają miażdżeni na kowadłach kłamstw przeczuć
oto zbezczeszczony miazmat Eko proweniencji maltretowania koni
staje się wyzwolicielski dla wielu pokoleń
oto sofizmat śmierci staje za marksistowską rzeszą uratowanych Zielonych
lekko żywych, tylko lekko, gdyż w niewiadomej dekompozycji generacji
generalicja gladiatorów duszenia dusz wypości
nowe ofiary do miażdżenia zdatne w eremach
a słowa klucze rozdadzą papieże platform i prezydenci infołask
powstanie z przedmieść cesarzowa układania się z emocjami
znikającymi, jak na arenach komety niedowiarstw,
gdzie walczą giganci antymaterii dla antymyśli stworzeni
w piórach chwał zdobieni cwałem, w wietrze ukryci,
jeźdźcy pędzący ku bogom wymyślonym obok Boga
dla nastrojowych fal czci daremnej obsesji
*Skoordynowane poruczenia Ziemi*
Skoordynowane poruczenia Ziemi są dla mnie
wyzwaniem nie lada, kołyszę się w ich takt,
działam jak wahadło w zegarze magm
zmuszają mnie do tego jakieś nieuchwytne litosferyczne głosy:
we wanted to keep the soul of the clam bar,
to do something beachy and casual,
but to bring in a sophisticated feeling from …
.. a flame that flickered one day and died away
sofizmat uczoności astrologicznej to ich wyróżnik logik
ja jak rycerz błędny z Manchy snuję się
po tej części galaktyki, wypatrując pod ich wpływem
znamienitych udobruchań władców niezaspokajalnych niczym ,
mazgajów jakichś mentorsko, jakżeż obcych mi jednakowoż
poruczenia jednolitych sił wewnętrznych niezbadane są,
jak mogiły Wandali pod autostradami,
jak abortowane dzieci w szczepionkach i kosmetykach
pokusa wpisana w zarys czołgu i nie tylko jakiegoś ruskiego
od spojrzeń płonącego o słońca wschodzie
ale czołgu planetarnego, masywnego jak konwój planet
rozpalonych słonecznym i wiatrem i pyłem i sprytem
poruczenia zespolone we mnie grawitacją,
jak każdy nieopanowany odruch
spustoszenie czynią na granicach, w strefach, trasach celu,
tarasach państwowych agencji, pod balkonami urzędów niecnych
jak cisza, która wybrzmiała w nieopanowaniu gestu,
kciuka skierowanego w dół, ku abnegacji Ziemi tej nierozumianej,
gdzie jądro płynne szaleństwa kolebie się w niej niespokojnie
ku centrom poruczeń rezygnacją nabrzmiewa
eksplozywnie, acz wciąż nierozumnie
*Kora przenika przez ubranie jak woda*
Przed oceanem zniesławień stężałym przyklękasz
na plaż samotnych polanach
w jednej ręce trzymasz patyk, który jest laską
dla faraonów z jadowitego morskiego węża uczynioną
w drugiej trzymasz konar
z litości wybuchającego płaczem dziewczęcia,
losem i lasami znikającymi przejęta
kora ich przenika przez ubranie, jak woda
czujesz zamkniętą sferyczną miłość do niej z zielonego dzieciństwa
ciężkiego bytu drzewnego słodkość w sokach płynących do głowy
ocean zemsty powraca i uderza ze zdwojoną siłą tsunami
w twardości twojej skorupy przechodzi wyimaginowana czułość nadludzka
ludzka swoboda płynie przez ciebie, albo płyniesz przez nią ty
dziewczyna w kapliczce z gęsiarki świata staje się figurką z lipy
lipa szumi, jak morze dobrotliwości wszelakiej
piszesz o masce z kory wszechwładnej
zamiast o misce kaszy dla każdego ostatniej
rozchlapują zaciekłości oceanu sekwoje ostatnie nieustępliwe
w namiętnościach dzieciństwa z bajki o wciąż żyjącym
w ostępach miasta samotnym leszym aniele
*Architraw dla idei*
Złożyłem na architrawie całą moją miłość
stał się wezgłowiem portyku mojego wzniesionego dla niej
kunsztowny, podparty ozdobnie, bogaty roślinnie
mój słowny podest dla myśli zwyciężających brutalną śmierć
jak przyszłość nieznana,
zwątpień przedświątecznych, zmagań z mgłą, zanim przyszła
wzmocniony tymi kolumnami portyk wyroczni wciąż nadchodzących wojen
trwa już drugą dobę jak wieki w modlitwie mojej,
co wyraża się w tkaniu łkań serca powolnym nieszczęśliwie
choć szczęśliwe fale wysp łagodnych klasycystycznie
pieszczą marmury moich pałaców w centrum łaski,
która wyniosła mnie dawno ponad wyrocznie antyczne
i ołtarze zdobione uśmiechem i życzliwością z północy barbarzyńców
nagle zachwyconych stoicyzmem stabilności
nad zatoką winnic, w centrum ułożonych psalmów z kamieni i mórz
krainy błogości zaklętej w Arkadii idei nadziei i wiernych ód
*Emocje interwałów*
Zanurzonych w nocach poniedziałków emocji,
tak niecnych, jak jakaś spodziewana śmierć wiosny stulecia,
lewitacja tygodnia nie zniesie
ten gbur nów znów na czele
dla obserwantów przeznaczone zdecydowanie klarowniejsze nieba
utracjuszy czwartkowych, zamieniają się w kurtynę
z antycznych motywów zapominania o wybuchach gniewu
przed dominacją niesfornych algorytmów upadku
kwot wszelkich końca wielkiego zgorszenia policzeń
sotnie apokaliptycznych pochodów spodziewań przez Galię, Galicję i Galację
sotnie zatrzymań wschodów i kwadr dla wykrwawień i holocaustów nastrojów
cesarze, ludwisarze, krypto waluciarze, snycerze, kacerze
u wrót tygodnia stają, jak koryfeusze wszelkich zniesień
cyrylica zachodów, jak kiedyś na czele
doprawioną zorzą zgorzknień ośrodkowych
zaniemagają w ciszy korybanci dnia ostatniego wyrzutu lawy
zwiastującej poniedziałek następny
i domieszkę zawiści odwieczną w otrębach dla osłów, mułów, perszeronów
dając znać o sobie w spodziewanym spazmie interwału
*Świece wulkanów*
W powstańczych przemyśleniach sumień, w ciszy wybuchów
po bitwach strasznych, jak prace atomowego Herkulesa,
unurzane moje smutki umierającego kirasjera metalowych cnót
zgasły świece wszystkie, zwierzęta nocy sczezły, ich straszne ślepia
zgasły może na zawsze, w wulkanach jarzące się walki woli
boję się teraz ładunku pozornie wygasłych wulkanów
i świec niedopalonych w subtelnościach duszy
za mną ogłuszające triumfy niezadowoleń i buntów
przemierzam dywan czerwony świata świętych w garniturze jaskółek
teraz nie ważny jest cień smoczy
nie istotne są wejścia do jaskiń i grot, pomnikami zamurowane
bezbłędna cisza w echach mitów ostrzega
Herkules zakończył podróż do środka Ziemi i z powrotem
pogasił świece wulkanów jaźni i ożył smutek snów przejściowy
mniej metalowy, dziś plastikowo sztuczny
przekleństwo zgrzebnej ciszy stygnącego rdzenia istnienia
wypalonego buntu i przekleństwa wieku złotego niedokończonego
*Film o klimacie na wyżynach rewolucji*
Strącona rosgwiazda wyżyn Jego Ekscelencji
z Ałtaju wpadła do Bajkału
czkały wtedy zimnolubne jeżowce strachu,
przez jeżyny Czuwaszów dostarczone nie w porę
one też trafiły do Bajkału nocą ślepą, choć nie czarną
skumulowane klucze żurawi rozpędzone jak sen
ponad Himalajami utworzyły eskadry sterowców,
potem dokując byle jak spłonęły nad Leną,
tą rzeką portów i umocowań wszelkich w tej części planety
nieczynne dotąd wulkany w Syberii jednostkowe rozpyliły pyły
zapylając koralowce zmienno gatunkowe
czepiające się od czasów zamieszek wszelakich
zboczy dla zboczeńców przeznaczonych na wyżynach
Attenborough i Merkel skręcili wszystko na taśmach Agfa
te udane rozruchy i ta niby dokończona rewolucja dobra
październikowo-listopadowa, gdy padały jesienne
pyły przez Lenina rozpylone jeszcze
zmieniła klimat światowy gwałtownie, acz nieodwołalnie
na dnie ciepłego Bajkału film o tem był wyświetlany ciągle,
bo dogasająca gwiazda zrobiła swoje
*Oblicza chimer*
Kamienne twarze epok nadchodzących
skruszone oblicza propagandowych chimer, ich
tronów i zwierzchności zasłony
noszą długie rzęsy doklejone do męskich powiek,
wydymają i tak nabrzmiałe wargi
o jakże kruchy ten rozejm jawnych uśmiechów z tajonymi łzami
oj, kruchy
zamierzchłe to czasy, w których
znienawidzeni dziś tyrani masło i sery
z koziego mleka robili dla ludu,
gdy jeszcze bez masek słów byli eremitami
prorockie oblicza same odmieniały oblicza planety
na tyle, ile wulkany i trzęsienia ziemi
dziś muskularni nosiciele zwad
z pochylonymi głowami w kapturach mnisich
atlasów miłości udający anachoreci oligarchii
dźwigają czasy współczesne bez twarzy
nie na grzbietach jasnych prawd
ale na kolumnach pik kamiennych banków i giełd
nawet kramy z kamiennymi kołami czasu otwarto
kamienny czas dla kamiennych rąk
kamienne spojrzenia chimer dla oczu kamiennych
kamienny przepowiednie dla kamiennych wolności
przyłbice tytanów gigantyczne – dni naszych maszkarony
to zastygłe dusze współczesne, wieńczące
propagowanej przyszłości grymasy
*Teleologia*
Skierowanie kumulatywnych penetracji instynktów
ku niezabudkom miłośnie oczekującym owadów,
potrafiło zjednoczyć świat ożywiony oraz wyzwolić strugi deszczu,
zwanego okresowym monsunem akceptacji wykluczeń
dla arbitralnych jego zachowań,
i tych wiernych pozwalających sobie na wszystko rozczarowań,
do uznania niezaspokojeń za uzasadnione teleologalnie
w etosu kompletnym, nie tylko ożywionym, świecie
*Przedtamie w Asuanie*
Mrówcze porównania czasem są jak ekscesy
hipopotamów codzienności, tych walecznych z tymi długowiecznymi
drobne pracowite porównania i osądy
okraszone kwasem mrówkowym
walczą w tobie, jak górskie lwy w Goszen inności
krytyczne osądy schizm bliźnich
będąc lekarzem z dolin mrówcze oswajasz zapędy ocen
na porcje dzieląc cyjankali zawiści
w faraonów boskich diademach ukrywając je
dla dziesięciu plag
a potem niecierpliwie pełzniesz ku sfinksom kołysania
w rdzennych kolebkach robaczywych rozlewisk Nilu
nie najdłuższego już, aczkolwiek katastrofalnie
zamulonego o sobie snu,
jak przedtamie w Asuanie
*Wtrącenia pierwotne*
Skrócone wersje przyrody w przydomowym myślniku oczu,
takiego miejsca mogli pozazdrościć marksiści czynownicy
nam wydłubanym mozolnie z marmuru karraryjskiego,
tytanom greckiej logiki – oni cywilizacjom nie ufni
myślnik to przyroda w wolności kajdanach – rzekli
– albo zgaduj-zgadula popędów i poruczeń atawizmu zmienionego
w tymczasowo realny szał materii
a ten myślnik w zagrodzie intymnej Posejdona?
to dziwne, takie podwodne groty pełne instynktu pierwotnego,
żadnej konkluzji, uogólnienia, wypłynięcia na powierzchnię,
zbyt rzadko bywał ci on u Ziemianek na godach w chmurach?
zelżał wiatr zaciętości przyrody w opłotkach zmian,
dlatego można było zejść z transcendencją do rozumu dna
okowy wolności przykuły żołnierzy fortuny do skał Kaukazu pręgierzy
do masztów niezłomnych spojrzeń poza ból rodzenia
niecały kamień toczony we wnętrznościach natchnionych, tocząc dopełniał się
trwały po brzegi pakułami wypełnione
serca akustycznie wygłuszone do cna
tych, którzy zdawali się absolutem
śladów z ziemskiej skorupy zadeptani
a pawie poranka, pierwszego poranka wolności,
wydały pisk dla tych osuwających się z lawin oczu
w tęcze słyszalne prawie – mitów
pozostawionych w ostępach wyżyn instynktów nie omieszkali
porzucić marksiści betonowi – ociosani
zbudowali ołtarz tolerancji moralnej biedy,
to wystarczyło dla bogaczy świata materialnego, by
znów zbudować dla myśli – ciszę – myślnik uszny
*Grawitacja i kosmoloty*
Skonstruowałem kosmolot, jakich wiele
skonstruowano przed mną
z tych prototypów nauk odwiecznych
jak Gilgamesz, jak Izajasz, jak Petrarka i Dylan
nic takiego, zwykła maszyna do podróży w czasie nad ziemią
ty i wy, którzy się na tym znacie
spójrzcie na mój kosmolot z lubością jednaką
niechętnie go wytoczyłem z hangaru,
bo jakoś obawiałem się nieważkich śmiechów,
półuśmiechów, przeddrwin i poklasków
graniczących z gromem i gromnicą nieba
na pohybel antyaniołom wilgotnych słów ciążenia
kosmolotem nadziemia ludzkość pierwsza zleciała z zigguratów,
a wici z rozmemłanych tez i radosnych łez rozesłała,
co utwierdziły słowa w korytach reliefów
wzruszeń alabastrowych sumień,
jako dna ciążenia stałe, a ja w zachwycie
znów zlatam polatam po latach
nie w zigguratów cieniach,
ale w pędzie planet osiodłanych smugach
ku czasom najodleglejszym – wczoraj nieznanym jutro zapomnianym
dzisiaj balansującym na krawędzi końca i początku
skończonej grawitacji nieskończonego ducha
*Na Wyspie Wężowej*
Znużone robotniczymi dziełami napoleońskie przywództwo
rozpościera nową krwawą płachtę schyłkowej rewolucji nad Ukrainą
płoną cerkwie i kościoły, to znak patronatu sankiulotów
jakobin Putin przyprawia sobie wąsy wyrwane z trumien carów i genseków
krąży wokół bastionu Samojedów, jak wokół Łubianki
z gniazda żmij wychyla się ich król dwugłowy
nowy Napoleon siedzi na saniach zaprzężonych
w czwórkę koników garbusków rozszalałych,
od ukąszeń gadów mafii spienionych, jak Białe Morze
w ustach uśmieszek nieodłączny, jak cygaro Churchilla
w oczach wędrująca upadku gwiazda Cezara
jego stacja kosmiczna Mir i tysięczny szpiegowski sputnik Sputnik
zaraz rozbije się i spłonie jak tunguski meteoryt
ludyczne konie wydmuchają z chrap kłęby resztek pary czerwonej
w swoim rodzaju jedynej, rubinowej jak gwiazda Marksalenina
jak Posejdon na Wyspie Wężowej powstaje już Atlas
Metallica i Judas Priest na Kurhanie Mamaja
grają razem diaboliczne melodie kremlowskich kurantów
w zmierzchających słońcach rewolucji wszelakich poblasku
Halford trzyma trójząb i klęka przed strachem swym
klęka w życiu raz pierwszy i ostatni
*Propriocepcja prawdy*
Czarna noc, tytan czucia, konfesjonał prawdy
byk trójdzielny torreadora na skrzyżowaniu uniku i błędu
perfidia, rozbrat z.., okrucieństwo dnia
w kroplach widzialności ścieka ból z płachty nieskończoności
do miski plus minus próżni istnienia
po przegranej walce z muletą i szpadą świata
to zew odwiecznej niezgody światła
ech, kolumna bycia w zespoleniu wymiarów trzech plus trzy
bez duchowości noc w kluczu zmysłów pięciu plus,
a apokalipsa energii w propriocepcji
cudzoziemska nagła głęboka otchłań decyzji przed..
dla najbliższych stworzeń przed.. ożywieniem
okazałość niezmącona dźwiękiem, co wymknął się
z rozedrganego atomu przed.. słowem – już
nigdy nieidąca za ani przed..,
a raczej nigdy nieistniejąca czerń odwrócona
– antyprawda mechaniczna
*Poranne niskotonowe ledwo zdziwienia*
Niestrudzony poranek zadomowił się w górnym uniesieniu brwi
chmurnym odwinięciu rzęs, machnięciu ręką księżycowi na odczepne,
w krowim człowieku ariańskiego znoju
sprzeczności doktryn nurzają się w jego niepokorności
szeroki wdech, wąskie spojrzenie i odruch strzelania z palców, rybich płetw
ryby w górnym pułapie poranka powoli poczęły zanikać w świątyniach
podwodnych różowych jaskiń, by człowiek tracąc brwi ludzkie zyskiwał krowie
człowiek z pokrzywionym nosem i spojrzeniem zakasłał przebudzony,
zdziwiony na wyżynach codziennego logik zniechęcenia
pralnia łez na akumulatory i akumulatorki domagała się prania od zarania
dni dziejów, zrywów rzęs, omówienia pseudo dogmatów oczu,
odzewu na niespójności w jedności takowych światów
prześmiewca troll, co już niejednym w uchu krowim tuptał, jak
wszyscy na koncercie Zappy w podsceniu zapytał
– gdzie ten przybłęda odwzorowań ksiąg upiór?
zmrużył brwi człowieka wyrwanego ostatnio z nich,
a ten od niechcenia splunął na świat ów
i wyzwolił się z okupacji bajkowej natręta
a przy okazji wszystkich ambiwalentnych fanów trolli
z natręctw zbyt niskotonowego poranka
zapomnieli więc o ramionach wężowo niemuzycznych
oplatających materialnie, jak wążosłów bez sensu tchu
człowiek niskotonowy popłynął na powrót
ku truciznom oportunizmom schizmom snów
i dokończył w mig animalne nocy niestrudzenia
w górnym uniesieniu normalnych krowich brwi ledwo zdziwienia
*Kariatydy i tak..*
Konglomerat fraz Alkifrona
Kariatydy łączą w strofy ludycznych cytatów i aforyzmów
ze zdrowych ich poruczeń swawolnych codzienności
podnoszą się stropy posępnego horyzontu
mniej autorytarnego w nowojorskim salonie bitnych poetów stwórców
i tak na greckich wyspach powstaną wieżowce wiekopomne,
gdy Morze Jońskie burzliwie wystąpi z brzegów filozofii stworzonych
na świętych górach sedna zostaną podniesione iglice niebotyczności
w słowach nieprzebrzmiałych jeszcze całkowicie w świeckości
jak wiek do wieku morze do morza chmura do chmury hetera do hetery
tak lgną do siebie Kariatydy i frywolne aforyzmy
łącząc siły w unoszeniach religijnie istotnych słów
wydających się błaho oddziaływującymi dla przebrzmiałości indywidualizmu
w próżniach rymów
*Na drodze siedmiu kolumn*
Szedłem drogą siedmiu kolumn dysputy
w lesie postasyryjskim aramejskiej Palmyry
miałem plecak Platona z manuskryptem Flawiusza
i Cervantesa w zwojach jak Torę
w wersji demo byłem ja Don Kichot
w wersji hard grecka Persja, rzymska Iberia i ruski Bakczysaraj
ułożyłem się na noc w przydrożnych harapuciach
nieopodal Gór Tarnowskich
przeczekałem zmory, maszkarony i smoki krakowskie,
które atakowały sny moje w teatrze nieszekspirowskim
jak wiatraki i pasterze zewsząd atakowały,
tylko nie z góry
nawet z
Gór Magnetycznych Okolicy,
ale nie z góry,
jak harpie i ptaki.
Ku brzegom zaufania doczesnego płynąłem znów drogą jak łódź
z Fajdrosem płowowłosym i Afroamerykaninem z Kentucky na czacie,
ale nie na dziobie
solo pędzącym przed wszystkim i wszystkimi
anioł pisał na plecaku moim,
węglem i wapnem
ręką, którą widzieli ziomale wszyscy, gdy
doszedłem do celu przeczytałem napisane –
nieś arkę zaufania zawsze
– koślawym pismem klinowym napisano tak,
koślawe zostawiające znamię,
ale nie kryptograficzne logicznie
przeczytawszy zmieniłem się
wreszcie w słup kredy jasnej aksjologicznie
na zawsze
na drodze kolumn z marmuru,
ale nie było już lasu.
*Wnętrze Ziemi pełznącej*
Widzisz wnętrze Ziemi pełznącej ku historii samej siebie
ono zastyga w milczeniu
ono zastygając w drgawkach milknie
ludzkość: ja my – obserwuje siebie,
Ziemi spazm ostatni ignoruje skromnie
ty nie ignorujesz, widzisz samotny rdzeń cichnący w skowycie wojen: oni, oni
oto wojny są elektronami bytu,
a nienawiść neutronami każdego pierwiastka agonii
w akceleratorach i zderzaczach ludzkiej oziębłej duszy
patrzysz na wnętrze ziemi, jakby
nie było skorupy ją osłaniającej
rozjątrzony w spazmach żalu – protonu
urodzony pełznący we wnętrzu Ziemi pełznącej
widzisz trwanie w helu niestety przemijającym
jak foton i ty przemijasz z wszystkim
patrzysz świecąc jak Słońce,
które jest matką Ziemi i twoją,
a historia i kwarkiem jednym i całym złotem
*Stop kotwicę*
Jak zeschły liść odwrotu miotasz się ty,
który byłeś miłości górą, z otchłani
wypiętrzoną, masywną jak Atlas,
dźwigający potulną codzienność i ryzykowny czas,
gdy kochałeś ją antycznie,
a ich tolerowałeś delikatnie pozytywistycznie
ich wokół niej nie dojrzałeś, a ona?, ech
– dziś zeschły liść wniebowzięcia
wciąż miotany, jak nawa Odysa przeklęta
lub canoe męczennika na rzece św. Wawrzyńca,
odkryłeś stany przyszłe, ona, jako ostatnia Irokezka
stany wielkości mitycznej, epistemologicznie nowożytnej
to żagiel, biały żagiel na fali w marzeń blednących oddali
top suchy, wanty też, suchy liść zwiany na rzekę, szansę ostatnią
od tej rzeki, aż po kraniec świata przeniesie cię wybaczenia wiatr,
wiatr, który nieliczni w castellum Koblencji zwali wiatrem pożogi słów
wracaj z nim do korzeni Celtów wkuwających żelazo w brąz
wracaj dla niej z nowych ziem, odwieczności mórz i stop
kotwicę miłości – odrzucenia kres, oprawny stos
*Pożądliwości smoki*
Te strzały wciąż lecące, te lotne skały
te samoloty pikujące, te pędzące tornada i tsunami
za nami nihilistami młodzieńcami
we mnie zdają się drzemać jeszcze jak pożądliwości smoki
rzuciłem samolocik z papieru w tuman uczuć dogasającej łąki
jej list z miłością napisany do mnie
poszybował przez uczucia czekaniem zmierzoną głębię
wzdłuż równoleżnika Ziemi spłonionej upałem namiętnie wszędzie
okrążył planetę jak olśnienia sejsmiczna fala
sfrunął do moich stóp przybywszy z przeciwnej strony
niż nienawiść czyhająca już w moim życia popiele smocza
*Termo wizje*
Zuchwałe skostnienie świata w bałwanach
wobec pęcherzy złotego pyłu Celsjusza planety zaświatu
zaświat znów nadęty jak sterowiec wodorowy Zeppelina
przed eksplozją w Nowym Świecie u celu
świat marnieje w zimnych mękach zatrzymań bladomyślnych
w ich złych kociokwikach niemożności ciągłych na termo wizji
w rejestrach ikonach statystykach celebryckich hipokryzji
zmielone ciepła odleciały z wolą niewolą gatunków na plan drugi
w pierwszym polocie sterowca na Antypody medialnej ciszy
w ledwo słyszalnym stukocie mechanizmów skąpstwa umierających myśli
wyzwólcie się energie reaktorów wól rektorów redaktorów
i wszelkiej maści krzykaczy
wyzwólcie na obraz górny skąd widać lepiej
cętki pól przedludzkich nieprzeoranych jeszcze
katastrof upiornym komina znamieniem
świat grzeszno-brzusznych nadęć chęci niechęci przed potopem
do rozpuku termojądrowych rozstrzygnięć stabilnych zórz
wojen racjonalności ze zmorą zimnokrwistą północnych dobrobytów
eksplodującego nieuniknienie planety zaświatu
*Bezozonowe istnienie*
Stratosfero ciemności zakryj ziemską nędzę
zakryj księżyce odrazą odbijające się
w niezmierzonych oceanach Ziemi
jak mogłaś planeto wystygnąć tak dalece, tak odlegle,
tak do głębi
jak mogłaś planeto w oceany ciemności
zmienić swe przyrodzone uprawnione miłości
stratosferyczne nieba pełni odeszły na odległość, której
nie pokona już żadna proca prorocza, żaden lecący kamień woli
z wnętrza wyrzucony, kamień jest łzą matki samobójcy
a ja patrzę na figurę dobra zaklętą w rzednących chmurach
z brązu całą, oprócz oczu gromów diamentowych
ze stratosferą wolności wydającą mi się jak księżyce upadku ducha
lecz będące Ziemi jądrem
bólem prawdy o nędzy bezozonowego istnieni
*Zdewastowane Himalaje*
Zdewastowane Himalaje logiki są dzisiaj przybytkiem neurotycznych skał
dla Buddy legendy z legitymacją partyjną wstydu ukryciem
a Jangcy wylewa rewolucyjną powodzią czerwoną z książeczki etyki Mao, bezustannie
poprawności smoki latające są wszędzie, jak COVID, te przyjazne, milusie, jak strusie
te pióra, te strzępy od Kościuszki Góry po Montmartre Oświęcimia
zabieramy w albumach dla niedowiarków lotne pokrzykiwania na muły stalowe Kima
dajemy baty preludiami nieodsłuchanymi na orbitach
prowadzącym bez sumień, khmerskim w Sorbonach oświeconym
nawet tak będzie lepiej, w sferach najwyższej ideologicznej kultury
niech na plafony otwartości wyjdą czerwone pająki opresji oper
niech ich dorwą odkurzaczem tub i kontrafagotów z orkiestr mniej laserowych
bez batuty Heraklesa kradnącego jabłka najpiękniejszych Hesperyd
kandelabry rewolucji hiszpańskiej niech rozświetlą tarcze zła
w dziełach Malraux i Hemingwaya jawnie
dla lepszego celu aniołom mierzącym w naiwności wypiętrzające
Himalaje głupot doczesności są dzisiaj przybytkiem neurotycznych ciał
*W emiracie samotni*
Zdegustowane epicentrum twojego emiratu uczuć i ocen
to nie jest tak, że możesz wszystkich nawrócić na poezje dymne intymne
to nie ty prorocko budowałeś imperium schizm w światła fatamorganie,
ale pędzisz na wielbłądzie przez jego krainy przaśne zniewolone gustem
od nadiru po zenit, od granicy po granicę, od hordy mody po mit intelektu
pojedynczego myśliciela nieokrzesanych swobód
na majdanach, w gumnach i stajniach pseudoboga jeźdźców mniemań
zdruzgotane emiraty konwencji nie odbudują tej machiny oblężniczej udręczeń
nie udręczą nikogo według planu rewolucjonistów warowni
pustynie nastroju jawią się jaśniej w książkach symbolicznie
tam, gdzie myśli podniety zostawiają ślady wyuzdanych namiętności
prometejskich niewolników cynizmu śmierci
podnosisz księgę, czytasz prolog-nekrolog Ziemi i już wiesz
w dąsach pąsach na wielbłądzie jutra serdecznie pędzisz
ty, stalowy derwisz sądnego objawienia radości
zeskakujesz z bydlęcia zdegustowany dozgonnie smutkiem w emiracie samotni
*Pół Nike*
Zdruzgotany w ruinach niezależnej Warszawy,
jak piwnice na cokoły wyniesiony
po zimowym zburzeniu jej pamięci i siły
stałem płonąc na środku placu pierwszego bazaru stolicy
socjalistycznego, nowożytnie ostatniego
tylko po to, by przetrwać załamanie nerwowe powstańcze
i kolejnego genseka zadowolenie z siebie,
posiadacza mniemań i wszystkiego, co zjadliwe,
by dotrwać do planistycznych gromów pierwszych wolności dzwonów
rozkołysanych odbudową pałaców i warowni
już na zawsze kolumnowo polskich
jak zawsze samobójczych granitowo
jak zawsze z batutą i kamieniem węgielnym nad głową, stałem patrząc
z kamieniem torowiskowym procą wycelowanym w ZOMO,
pomimo nieustępliwości pogromów w ruinach serc
pół Niobe pół Nike
– pomimo to odrodzenie symfonicznie jedno jeno
*Black Red Metal*
Smutny obłąkany schizmatyk przewodniczący wędruje
obwiązany łańcuchem czarnym, na końcu z krową piżmową sojuza
wzdłuż fiordu, patrzy na słońca dwa –
jedno wschodzące, drugie zachodzące za górę
na ścianie skalnej zachodniej zawieszono lustro wielkości górskiego zbocza
schizmatyk płacze idąc, idzie zbaczając na proste ścieżki
w ostatniej koszuli z kłosem zboża w jednej i sierpem w drugiej w ręce
jest jeszcze podróżnym poganiaczem, kowbojem, ale
discjockeyem atomowo-zbożowym jutro już będzie
nad zatoką Linhammar w pobliskiej ruinie tawernie
fiord szklisty zwęża się u wylotu, a potem
rozszerza w zatokę niezamarzającemu morzu poślubioną
krowa wsiądzie na statek (znowu do rzeźni Burzum w USSR)
a schizmatyk zacumuje, jak statek w bistro wyrzutni na stałe,
tak skończy merkantylnie druga fala komunizmu wędrownego w Norwegii
– krytego, podszytego, na niby, krypto komunizmu black red metal, howgh,
gdy, jak kościoły dopalą się ostatnie rocksockomitety
*Piesek ze szkielecikiem dorsza*
W Parku Skaryszewskim, siedząc nad pod parasolami
nad Kamionkowskim Jeziorkiem,
jedliśmy powoli dorsza z kaparami,
obserwując białego pieska łaszącego się
do naszych nóg pod litym drewnianym stołem
ktoś zawołał – chodź tu, ty łajzo żebracza,
nic mu państwo nie dajcie
jednak szkielet smażonej ryby, na odbiór której,
jak na sąd zadzwoniono z kuchni
został już porwany z ziemi samej do drugiego nieba
wtedy od strony elekcyjnych pól,
gdzie eklektyczny zdrój i elektryczny znój,
wypłynął powoli, jak wszystko w to popołudnie, galar minionego czasu,
to ledwo widoczna nilowa stołeczna łódź rytualna,
a bliżej nas już rozpoznawalny Charon słowiański
z kapturem nasuniętym na oczy
i ładunkiem na smutnej barce jak warszawski piaskarz
przepływał obok przystani baru z zawiniątkiem ciała, płachty i sznura
gdzieś z apartamentowców za stawem
rozlegał się dzwon wielki jak echo małego dzwonka
spojrzeliśmy w górę – na jednym tarasie górnego piętra,
obserwowała nas przez lornetkę półnaga dama
na innym wdowa w przezroczystym peniuarze
machała pochodnią zapaloną, jak sztandarem
wstaliśmy, by spojrzeć na pieska uciekającego z podarunkiem
wtedy piramida Wedla otwarła się jak tajemne wrota gwiezdne bytów
w masońskim zamku kresowych esesmanów
łódź Charona popłynęła ku fabryce czekolady
czyje to zwłoki Charonie, czyje?
– wołali mieszkańcy tarasowców, z jakiego wieku?, z jakiej epoki?,
lecz cisza zaległa na powierzchni wody, ni szmeru, ni wiatru, ni fali
było jasne, że to nie pogrzeb obrońcy Warszawy przed Szwedami,
nie w całunie Powstaniec listopadowy ani warszawski,
nie ofiara ruskich na Pradze rzezi i na Woli niemieckich
to tylko i aż zawiniątko Stasia, naszego Stasia Złotka,
co z podnóżkiem powraca na chwilę do porzuconego królestwa
za jakieś obole dziwne właśnie płynie ze współczesnego Petersburga,
ucieka z niego z resztkami, ze wszystkim,
jak piesek ze szkielecikiem dorsza
*Zorze nad gettami*
Krótkowzroczność stwierdzono pacyfikowanych obywateli strusio nośnych, gdy
elefanty dozbrojeń podnoszą się w gmachach organizacji narodowych
oni w końcu widzą też tylko piach skłaniając karki
zamiatając trąbami przed kornakami, maharadżami za jedno
śmiechonośne pawiany telewizyjnych epok,
lekko komentują ich niewybredność w uników eskalacji
tak, jak krokodyle czekają, czekają na tę chwilę
zbyt długo świadomie, i to, gdzie ..
zasłużenie nie dostąpią cieplenia zapowiadanego dusz
polityków zgromadzonych w okolicach biegunów drogocennych złóż
przemagnesowania wszelakie unicestwiają ich
zorze nad gettami uniżonych wskazują Armagedon dla nich
żaden jeździec apokalipsy nawet przybywający na strusiu,
nie wzbudzi namiętnych przestrachów,
choćby był pędziwiatrem galaktycznym wprost z Hollywood
a tam w alejach zachodzących gwiazd
pornograficzni narkomani metal grający
śpiewają unisono, jak latające ryby hybrydy
etapu wstecznej ewolucji
*Podźwignięcie Atlantydy*
Lot ducha historycznej sztuki nad wyspą współczesnej poezji
to dla mnie homerycki opis tarczy Achillesa wyśpiewany altem w La Scali
to dla mnie mozaika bizantyjska uszanowana przez mahometan
to dla mnie fresk barokowy zatynkowany a potem odkuty po latach smuty
wreszcie niespodziewana solówka Coltrane`a na festiwalu w Newport,
gdzie właśnie wlewają się mistyczne fale tsunami
wzbudzone na Atlantyku przez podźwignięcie się Atlantydy
na dowód potwierdzający teorie matematycznego Platona,
co do samodzielnego lotu idei piękna, jako bytu jedynej formy
*Negacja nazywania rzeczy po imieniu*
Skrajem skutku pojedynczego idzie negacja
apokaliptycznych zamiarów ostatecznych
nazywania rzeczy po imieniu
ejakulacja nagłości jej pośpiechu
w marszrucie nieubłaganej przez zaciemnień ery
wynika z kreatywnej potencji znośności
zapisu dłużnego ludzkiej natury
zwanej przypadłością bezbłędności buntów
ale tylko w kręgach sinusoidalnie skręconych za rogiem
ku Akademii Nauk z tłumem nieuków
reszta nie znosi pośpiechu w tej skrajnej pogoni,
co nie jest oczywistością pomimo pierwszych znaków zawiści naskalnych,
i na paznokciach z tkanki rogowej w części końcowej
głównie palców stąpających ze stopą odkrywcy
lub palców ciężko kładzionych na klawiszach nagości
ewentualnie na burz wytęsknionych strunach
wyszarpujących odrobinę ukojenia w zatrzymaniu pioruna
na moment jeden jedyny
moment zatrzymania w zapatrzeniu drożnym
w praźródło pojedynczego buntu humanum
nazwanego po imieniu
*Ich nagabywania polityczne*
Ich nagabywania polityczne
nawet dla księżyca są nazbyt grawitacyjne
a epizody ich etyk w sprośnych wypowiedziach
nawet dla komet zbyt hiperboliczne
w moim reality show nie ma udawania i grania
chociaż czasem to popularnych nimf szklana pułapka
ja wciąż oddalam się od ciemnej strony,
o której oni śpiewają fałszując spięci
to patofestiwale, to patowokalizy, to patozaśpiewy
i nie chcę poznawać jej kopiąc kołderkę o rannej czwartej straży
jak w wieku przedszkolnym wielce naiwnością naznaczonym
zrozumiałem, że szczerość somnambuliczna z tożsamości ludu
przechodzi tylko w demokracji przygodę
a przy śniadaniu gigantów politycznych, których goszczę częściej
w grę śmierci prostoduszności mas,
czasem w podnietę kreatywności zła
jawnie użytą w końcu dla przychylności gwiazd
*Wspomnienie obiektywnej natury*
Stokrotki rozkwitły na początku stycznia,
rozsypały się w powietrznej bańce ciepła,
jak śnieg w szklanej noworocznej kuli
wstrząśniętej wiatrem południowym,
zaczerpnęły korzeniami w ledwo rozmarzłej ziemi
krętonocnych snów krecich
i okazały światu ciekłokamienne marzenia podziemi,
niezbywalne uczucia przetrwalników nocy uosobionych
płatek jak cyklon wokół krateru gwiazdy
w protuberancjach wiosen prometejskich,
tak niespodziewanie niekarna odmienności ekspozycja,
jak ja tego poranka wschodzący w płomień własnego wspomnienia
każdy płatek wspomnieniem obiektywnej natury,
jak miłość w komórkach ciała domagającego się nieśmiertelności
schodzącej do podziemi ducha niebywale kosmicznego
jak stukrotna kometa czasów ostatecznych
*Echem słońca tęsknota*
Idę tęskniąc, tęskniąc idę
słucham metalowych pełzających mgieł,
które wsuwają się w mózgu fałdy,
jak igła w winylową płytę
serce tęskniąc drga melodią słońc
spływających blasków w bruzdy warg
namiętnych rozbłysków w ustach nie przełknę sam
zanim zajdzie za cel tej wędrówki dzień
a droga zamieni się w czekanie na śmierć
wewnątrz ciszy muzycznych pauz
światów wyczutych przegniłych z prochu w proch
smutków dziurawych dzieciństwa
wierzb zapłakanych w kolebce silikonowych mgieł
twoich natchnień, co pieśniami się zwą,
echem słońca będzie mój cień
*Amarantus*
To serce, o którym mówią, że kona,
to serce poety
ale poeta nie zbawia jak wiatr odnowy,
lecz tylko ponagla do cnoty
usychania w świata agawach
do pilności ducha w kwiatach passiflory
do żalu pierwotnego w opuncjach zgorzknienia
do ostatecznego rachunku w amarantusa wykrwawieniach
to serce, o którym mówicie, że zbawia,
w kwiatach ludzkości kona,
by świecić mogła ona po zmierzchu,
jak z zorzy owoców ikona
*Sztuczne upokorzenia z wyrobisk górniczych*
Nieznośne rustykalne obostrzenia powątpiewań
w zgodność natur odkrytych
zakasują rękawy, zaciskają pięści
w nadąsaniach mowy,
gdy lejce popuszczasz sztygarom uczuć
zaprzężonym do kolejek podziemnych
w kuluarach kopalnianych pokładów wyrobisk
i ścian uprzedzeń i wspomnień
kawałek po kawałku z trudem
wyrąbujesz mniemania zapomniane jak skarby
po reprymendach
dźwigasz z epok minionych przestarzałe
uduchowienia obraz i zmitologizowanie pąsów
za szkół buntowników
zaginionych w miastach górniczych wymarłych
pełnych kiedyś filharmonii natury jak zwierząt futerkowych
choć bez oratoriów requiem
nieutulenia w żalu do świata nienaturalnego
godząc się na milionowe straty
w tych kanionach wyrobisk niewydobytej platyny
ociekającej słońcami zachodzących dzieciństw
jak srebrem tańszym
stajesz się dojrzalszy, choć bardziej osmolony
niż słup spalonej stodoły pełnej tańczących ludzi
na weselu upokorzeń sztucznych
*Poganie odwróconych orientów*
Niosę utrudzony kaganek idealistycznej oświaty,
jak Aleksander przez świata orienty.
Niosę spracowany kaganek racjonalnej oświaty,
jak Belizariusz przez świata orienty.
Z Google`a Facebook`a Netflix`a
wybiegli poganie Zachodu goniąc mnie borealnie,
realnie lenie.
W swym merkantylnym majestacie
poganie odwróconych orientów,
jak Attyla Tamerlan Osman,
doganiając mnie zdmuchują kaganek niepalnej rzekomo oświaty
a kysz, a mysz, a znasz, a masz, nie nasz
a a a step by step
jak najdalej od delt i Delf