lecę jak meteoryt wstrętny przestrzeniom wolnym w kajdanach
wypluty z teraźniejszości atlasów podtrzymujących sklepienie owo
– sztywnych osnów upadłego buntu niemego żywota
lecę kwietnie, jak na sługę przystało natury
lub na czarownego niewolnika zguby
i przeleciawszy Italie oraz Sybiry Europy
upadam w krater pełnika, co jest jak dolina wspólnoty
w żółte płatki kulawych lekko różowiejących słońc,
co zamykają nade mną swoją ułudę westchnieniem
pochwycony jak trzmiel obskurant graniczny
w poczuciu końca czasu swego wiecznego
zdziwiony euforyczną chichotliwością pręcików
nie w empatii, a w uwielbieniu życia masztów stłamszonych
moim ego zbyt lotnym
jak na przestrzenie w kajdanach
w embrion zmieniwszy przepych początków osoby
siebie dla zachwytów unicestwiam
*Szczyt głupot *
Na sam szczyt tego masła góry
z Dylanem w wannie
niesiem go z osiełem – napisali
tak, tak, nieśli osła żołnierze, choć to dziwne
pomógł on bardzo na szczycie
w barciach Benedyktynów na MC,
gdzie ukryli broń jak V-2 oni z SS
prozaiczne to takie, nienoblowskie, nie muzyczne, acz..
Potem ten szczyt smalcu, w Brukseli,
bo powiedzieli, że,
gdy odbędzie się ostatni Summit
nie będziecie już sami
powiadali, w Północy Piemoncie
Parlamencie.. UE.
Dylan zaśpiewał protest song – World War III
zrozumiałą tym czasem wyśpiewał zapowiedź,
a może on tak tylko na Key West jak Ernest,
a może jak Jackowski jasnowidz pnie się w Onecie
na głupoty szczyt.
Z gór w Dolinę Łez płyną znów
pieśni Rilkego ze starej wieży Muzot,
któż pokolenia zawierzy jemu
i jego paneuropejskim skargom
– tylko ja?
sam na szczycie karmelu
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
*Liści osady*
Letnie liści osady świecą na skarpach nadbrzeżnych zimy
a my w pidżamach na lotniskach podziwiamy pustych łkań samoloty
jak w klatkach spacerujące tam i z powrotem czarne pantery
my znosimy ten płacz w sobie a samoloty pomrukują dziko
kołując jak nad padliną lata orłosępy
ta zima płynie z wolna korytem po śmierci startowym pasie
ludzie krzyczą w wąwozach skażonych oceanów miejskich
na siebie zarzucają sieci ośmiokrotne
fala epidemii wzbiera a cywilizacja oktagonalna spływa do słońca delty
ja, ty i my miotamy się w klatce sczepionej z miastem przyrody
urosną nam kły i szponów zgrzebne smutki do zimy
wychłostają witki wierzb płaczących w dziczy kosmodromów
i domów wielopiętrowych, domów starości złotych zbożnych myszy
do mów ciężkich dorastamy z balkonów ciemniejących świtem
a serce snu i jawy czuwa nad światem
serce obce dinozaura czasu czule zjadającego liście paproci
ze skondensowanej w smogach, zestalonej schyłkowej stali
*Splecione ciążenia ulotne*
Zadośćuczynienie uczyń spleceniom wiklinowym ciał
duszom w hołdzie zaniechanych wyznań
sercom w hołdzie przeczytanym wyznaniom
– zechciej pozostać dłużej po spektaklu serc,
który zmienia się w ofiarną ucztę..
to obrzęd miłości
zwany inicjacją zasupłanych
ale zdarzający się tylko w kurortach bezodpływowych marzeń
skazanych klimatycznie na wyspy zakazane niewtajemniczonym
ech, wyspy nasze na rzekach dni porośniętych wikliną spojrzeń
w wiklinowym koszu spławiane powiek drgnienia
w wiklinie wzrosłe i z nią spokrewnione gatunkowo westchnienia
przez rękodzieło słów niewypowiedzianych
uznanych za ważne przez pierworodnie zakochanych
w rękach księżniczek uzdrowień
spolegliwość uczuć i historii osobniczych
ciał i osnowy bytu – splecionych ciążeń ulotnych
uzdrawia
*Horacy*
Horacy, Horacy, ty znowuż, czego chcesz?
ze stoickim spokojem zaakceptowałem
wymuszającą propozycję twoją, aby w wierszach
wspomnieć o Masadzie,
tym symbolu beznadziejnego oporu Żydów przed rzymskim porządkiem
jednym dłuższym atakiem wzniesionym, nasypem,
usypanym po sam szczyt góry i murów na niej jak wulkan
– symbolu przełamanym
rzec można cierpliwością republiki, która już tkwiła w cesarstwie
tuptając miesiące całe wokół zbuntowanej góry legioniści i wódz
Flawiusz późniejszy, jak Flawiusz wcześniejszy, cierpliwy do bólu,
palący niechcący Świątynię zbędną już na nieodległej Górze Moria
– stali się symbolem konsekwencji w uczuciach
i porządku w celowym myśleniu
Horacy, Horacy (złoty środek słowotwórstwa w marszu każdego imperium),
ty przełamanych oporów zdyscyplinowany piewco
nie kieruj łodzią moich wierszy zbyt często
dotrą do namiętności same płynąc lodowatym oceanem Charona
i za obola
wykupią utracone miłości, beznadziejne,
które jak ogniki pogasły w ciałach zaraz po erupcji emocji Wezuwiusza
Horacy, Horacy, ty we mnie jak ster jesteś
– ster przełamany,
gdy jestem pusty i losem zniewolony,
nad przepaścią serc bez jednej łzy
*Ucieczka od rutyny*
Poruczone sanie przez kogoś, kogo, uzurpatora Christiana?
oto ja śnieżny, oto ja Kaj taki trochę
a ona do Śniegu przyzwyczajona Królowa
pędzimy przez Kalahari Pustynię
zewnętrznie wyglądamy jak Baudelaire i Safona
nic nas nie łączy, nawet śnieg
emocji żadnych nie ma, w sercu lód
ścieżka życia przez pustynię wytyczona
dla jakiegoś proeuropejskiego samochodowego rajdu
korzystamy skwapliwie w ucieczce od rutyny życia
ja rozpamiętuję nasze niezbyt emocjonalne zakochanie
ona nie wie, co to miłość taka jak moja
jest oddana na zawsze jak er kometa Bogu,
mnie i moim wielbłądom przy saniach
– wierszom
pędzimy na Święto Ludzi
zdążyć przed czasem, zdążyć przed pracą
wydorośleć na starość myśli
*Deska surfingowa”
Błękitne niebo spada codziennie na mnie gwałtownie
jest płaskie jak deska surfingowa
robię, więc uskok w bok a potem
wskakuję na nie z rozchlapem przytupem
popycham je i skrząc się w nim
rozlewam sobą i zjawieniem jego ogromnym
błękitu falę po krańce rozjaśnianych drzewosłębów raf
mitochondrialnych przyczółków jestestwa
w koralowych już wargach uśmiechu kobiety
w nocnej koszulce machającej do mnie z oddali
z księżyca bezludnego wciąż
skalnego bezkształtnego wybrzeża nocy
*Cztery helikoptery* Skromne uderzenie gorąca do głowy było pierwszym akordem na klarnecie zdawało się zrazu, że będą większe takie nie były po tej libacji (lekcji homofonii) ot, libacja na koturnach, a może to nie była libacja tylko taniec pingwinów po… powrocie z morza od czego pochodzi słowo libacja? od libido? bilokacja? rabacja od odrąbywania członków, tak tak, strachy na lachy przed drzwiami naszymi zastano dworce niesamowitości zastane spalono a lewitacje sów, które wyleciały stamtąd były jak sabat nietoperzy przed… zjazdem… nastroju byłem tam jak przystało na zoologa po Botanice pasjonata unurzanego w czci do mechanizmów przyrody i podziwiacza Kwiatów Zła w Ogrodach koncentracyjnych na zewnątrz ogłosiłem zaręczyny z piękna gwiazdą narodzoną a wewnątrz zbratanie z bólem czarnym tła i jak trasy mrówek rozległym od horyzontu po horyzont albo grzech pierworodny od czynów od razy pełnych tak, z parasolkami i wieszakami na dżdżownice poszliśwa do Rycha i wracając utknęliśwa w słowach: rewolucja aliteracja oto siedzim w bajorze i patrzim, a tu wu wu wu… Bayreuth, Wozzeck, tu Stockhausen i cztery helikoptery w głowie tożsamej, te pulsowania w uszach-skroniach-nosie sama już tylko depresji demonstracja odbija się w lustrze wody fuga w atonalnych bulgotach w łazience ludzkości (Sulima-Strawiński) ech, … na klarnecie… te akordy
*Ponad powierzchnią* Twój anioł nudzi się w tym mieście od lat przesiadujesz wciąż na ławce obok jakiejś żeńskiej zawodówki twoje usta są tylko dla dorosłych dziewcząt zamykasz oczy, spuszczasz powieki jak klapy czołgowych włazów a w głowie twojej mały kulawy psiak zdycha ranny pod płotem – to ty nurkujesz w puch listopadowych dmuchawców, znikasz tam nagi i nie byłbyś sobą gdybyś tuż przed Dziennikiem Telewizyjnym wieczornym nie wystawił na świat wskazującego palca prawdy ponad powierzchnię tej miękkości opuchłej obłudy tej społecznego wszech bezpieczeństwa ułudy
*Ofiarowanie niewoli*
W miłosnej rozterce wielkiego drona ludzkiego przysadkowego klona
jest wmontowana, jako symbol, kusza
tak, więc jest zgoda na strzały Amora z kuszy diabła
wielki dron pożądania najpewniej skorzysta
uprzednio z hymnu siódmej galaktyki szczęścia
przechwyci jedno i drugie z potęg i zerwie z miłością jedną dla drugiej,
by załopotać flagą potworności nad Białym Domem Kremla Zdrad,
albo nad światem pełni władz,
strasznym bez miłości jak Mechagodzilla
Rzym wolności i rozwiązłości to była wiązka strzał, a Europa to nawiązka
duch poleci w końcu nad Górami Skalistymi życia i śmierci,
amerykańskiej twórczości i serc postkontynentalnej samotności
nie będąc niczym innym tylko ostatnim latawcem
życia bez oznaczeń wartości i historycznych przynależności
we wciąż nieokaleczonej woli, oby kontroli, oby ofiarowania życia niewoli
*Wielkie te ptaszyska* Wielkie te ptaszyska – rzekł Baldwin nie dosięgnę ich mieczem są w filmach na zakrętach dziejów epizody z nimi to sceny iluzorycznie fabularne celebryci zaświatów zwą je epickimi walkami smoków, gdzie same katapulty nieobsługiwane wyrzucają bluzgi ludzkich ust w kierunku murów Salem jeszcze takich sobie usta nieme strachliwe też splugawione jak ostoje Gehenn w księgach Dostojewskiego i Camusa znudzone diabły w duszach zaafektowanych morderców i graczy telewizyjne pogadanki o sektach wrażliwych dusz – głowy wrażliwsze, jak sowy wypatrują w nadrzewnych gniazdach: opuści je kruk, opuści Trocki, opuści Etienne-Emile Baulieu, opuści Obama, opuści Mahomet, opuści Nobel, opuści Achilles, opuści Marduk, opuści Titow, opuści Hu Jaobang, w końcu Wasilij Błochin a zajmie go papuga spadająca z nieba jak błyskawica albo jak myśliwiec odrzutowy, wręcz z Marsa przybysz: „Tajemniczy Podróżnik Kresów RU-486”
*Świat bez żywych ludzi*
Ani Kerouac, ani Bukowski, nawet Apollinaire
czytający na Moście Mirabeau „Mein Kampf”
nie mogliby zszokować na tyle Trockiego, aby zwątpił
w komunistyczne idee Marksa, który do końca wierzył w kapitalizm
za to dzieciak przestraszony kominów zmową
przy fontannie na Piccadilly Circus
przeklnie pomnikowe idee Nelsona Johnsona zaraz, gdy mu
powiedzą, że słynny Manifest Lempart
jest więcej niż jednego tynfa wart,
a zamieszki wzniecone jakiegoś Thora zaklęciem
celem wyzwolenia świata z ucisku faszystów intelektualistów
Zdobądźcie więc pikantne kawałki buzujące wciąż w wierszach Petrarki
i udajcie się z nimi do globalnej drewutni w Kutnie,
by tam wśród ciem i pająków pod wieczór,
wdychając zapach schnącego drewna grabowego
czytać je powoli i zamyślać jak zmienić świat
jak go zamienić na coś innego
niż świat bez żywych ludzi, których świat nie nudzi
*Jadeistyczna*
Jadeit drzemie w niej i czeka jednak
na hasło by wyksztusić poezję leczenia wulgaryzmów
rozerwać ulicznych burd niewolę
śmiecie i popioły z niej wciąż lecą lawiną,
co jadeitu nie znają prawdziwego piękna
jej dusza krwawi w myślach ściśnięta
kolczastą nimfomanią otoczenia
o naiwności społeczna w krematoriach mateczniki masz
o jakże on piękny ci się zdaje nagle ten ateistyczny sznyt
ale budzi się myśl w wewnętrznym sezamie olśnień mistycznych,
jadeistycznych: ja deistyczna? wolna?
– płodna, władcza, mądra, tak!
– chcę być taka! jadeistyczna!
*Odwrócenia na Jasnej Górze*
Zamówione Harpie nieprzystojności weszły
nienękane do stołówki paulińskiej
nikt ich nie zatrzymywał, gdy przenikały przez mury Jasnej Góry
zjawił się jak Obi Wan Ariel i zatańczył na blankach
taniec zasłon w wielobarwnym sari z mikrofonem w ręce wśród dział huku
strzelających do ponownie oblegających mury Szwedów w abajach
ci, gdy się wdarli za Harpiami na wały stali się światowymi dziećmi
wymagającymi opieki jak sam dowodzący Miller i zdrajcy mniejsi
Harpie nagle zmieniły się w karpie i zaległy posadzki wszędzie
zastygły zdradziecko w tych kolorowych mozaikach jak wota
ksiądz Lemański ogłosił się jeszcze Ojcem Kordeckim Strajku Kobiet
i wszedł do Kaplicy Obrazu po Harpiach
przerwano na chwilę transmisje, smoki przytuliły się do wież jak koale
skądinąd wierzący w cuda Rzepliński, autorytet większy, zaniemówił na ambonie
błyskawice były zębami niepewnego smoka, który czezł w zawisie
i wtedy pojawiłem się ja ze smoczkiem greckim, filozoficznym
jako wnuk Wazy, tego z szablą i krzyżem, wystrzeliłem od niechcenia z odwróconej kolubryny
teraz w obronie Szwedów już odwróconych przeciw Harpiom
odwróciłem tak bieg historii narodowej od niechcenia
pod prąd z wiatraków z Wysp Owczych
ocaliłem ten kraj jeszcze raz dla odwiecznej przystojności
*Ledwo detektowalne*
(Absolutnie zmienić ból w zapamiętany sen w Acapulco)
całokształt tego nocnego czuwania w wydmuszce zapamiętanego snu
jaki pozostał ze skamlenia ledwo detektowalnego
cząstek elementarnych przedistnienia
w obliczu jej potęgi całodziennej niezauważalnej w słońcu
naiwnością niewinności wykarmiony byt
przebywasz z nią razem bez zrozumienia konsekwencji
energii z cząstek tych pochodzącej, niewybieranej z piękna ust ani oczu
ale energii zaniechania uznania zgryzoty rzeczywistych
ziemskich nawoływań eschatologicznych
(Na Aleutach pamięć wspólną w adekwatności pieśni..)
wobec ciszy przeinaczeń chwil wspólnych, godzin bólu
tak nieznośnego jak pamięć twojego ludu wyruszającego w nieznane
pełnego ufności w miłość stadną jakżeż energetyczną
twoją jaźnią pełną odległych miejsc dla pokoleń ona żyje,
a ty jej prześnioną podróżą do nich w tobie
*Niemożności salto*
Słuszność z wyżyn niemożności
uderzyła błyskawicą,
a jej wysublimowany braterski pat wzajemnej nieuznawalności
dosięgną elokwencji ciszy w kuluarach bzdur i roszad
słuszność uderzyła nocą, gdy byli zbyt zainteresowani
prawie nicością swoją w geście i minie niezbyt racjonalnej
każdy swojej dążności
ale ten migocący chwytliwy wyraz twarzy
jak skok z wysokości chęci na poturbowaną prawdę
z kaburą w jednej ręce a pistoletem w drugiej
był słuszności samobójstwem
ewidentnie niedokręcone salto mortale
było jak scena z Amarcord w zamykanym sklepie
emocji chwile i ziąb
słuszności skrzynka cebuli
i wstręt
*Przeszyty beznadzieją nie jątrzącą*
Potencjalną ledwie uchylność systemu odchyleń
telewizji komercyjnych rozklekotanych,
upudrowanego i umalowanego jak kurtyzana
na wprost zmierzchu bogów celuloidowych jednakich,
na wskroś poranka holograficznych stworzeń tożsamych
do szpiku przemarzniętych i dobrych w ocaleniach kopii
dzieł wycofanych z publikacji i podziwiania – obserwujesz,
oto zamszowe świty systemów wynaturzeń w sinawych ocknięciach
kadłubów pozostałych po satysfakcjach Nietschego
i szmaragdowe zmiany systemu odznaczeń
a ty na dywanie czerwonym czekasz na nie ze wzgardą
przeszyty beznadzieją nie jątrzącą blokujesz uchylność stopą
*W zaciśniętych ustach* Emulgatory elipsoidalne ciszy w zaciśniętych ustach twoich, co są jak assemblery podstawówki front jakiś się odzywa dudnieniem gęsi wciąż nawołujących Rzymian z Zachodu gęsi w butach żołnierskich maszerują same na Galów ze Wschodu kapsuły czasu w rękach onirycznych selenonautów w podstawówkach (wojennych) wyuczonych przez funkcjonariuszy nowej oświaty, w piórach miękkich a nie mundurach sztywnych zagadujących: ten tego, panie, akumulatory naładować trzeba na nową rzeczywistość, tym tego, panie, e-lekcje odbyć na Skaryszewskich Polach Przeoranych, dzieciom jak w latach pięćdziesiątych podarować aparat pojęciowy Błoński i Włodek początkującym ładowali aparaty zdefektowane reinkarnacją zawieszonej ciszy – tyle zostanie: padnij w rozgarniętą mgłę bierności, strzeż tajemnicy strup osiały redaktorze widmo naszych en cyklop edycznych wiadomości z 47-go z Rakowieckiej Rakowski cel nauczanie w oleju onomatopei bez względności bez wartości znika powoli w zaciśniętych ustach
*Oświadczenie*
Wielce szanowny Panie Saturnie Saturnalito
i ty Plutonie Ciemności Ekscelencjo
kolejny zamach na mnie
ze strony waszych służb astralnych
odebrałem jako niepotrzebne spięcie
na linii (unii) człowiek nicość
i nie chodzi o byty moje
lecz o nią beze mnie
o świcie
*Przez dzięki odrodzone*
Błyskawice Hitlerjugend w każdym mieście polskim
podłe i niecne zamachy zakapturzonych
karłów wolności na rycerzy prawd nieosiągalnych dla nich
dobić dzieci chore, zamęczyć słabe – oto, co jest możliwe
(atak terrorystów na szkołę w Kamerunie, otwarcie kliniki aborcyjnej w WTC)
piorun z jasnego nieba nad pomnikiem Kopernika
śmierć bliska umysłów omdlałych od pychy lub naiwnej próżności
przez dzięki płaszczem okryte szkarłatnym
warstwy klany klasy kasty
przez dzięki wieków średnich odrodziły kompleksy Edenu
i zawyły demony rewolucyjnej Francji w miastach niecopolskich
lud podwarszawski wdarł się do Bastylii kłamstwa
i wywlókł robaki, larwy nietoperzy, wypuścił czerwone gołębie komunizmu znowu
muzyczne piekieł echa jak sztuczne ognie wybuchają na niebie
przez dzięki wieków oświeconych powstały pierwociny Imperium Onego
i demony bolszewickiej Rosji zawyły znów w miasta okołopolskich
to nie fajerwerki świętojańskie nad Wisłą pod Wawelem
to błyskawice staro nordyckie i ognie taoistyczne dzikich stepów
dzisiaj nad uśpioną Brzezinką, zamglonym Sztutowem,
Wolą sposępniałą w smogu, Galicją polsko-ukraińską
odrodzone w okrzykach potwornych rzezie
pamiętne pamiętane zapamiętane
przez dzięki
*Zdrowie wasze*
Ze słów zbudowane zdrowie wasze
postać ciała niezniszczalnego jak zorza nad doliną życia
przy zwrotniku Koziorożca, który nie przesłania Krzyża Południa,
gdy Walkirie warczą na Platona, a on pisze Fajdrosa i zaczyna się uśmiechać
jest czerstwy, zdrowy i długowieczny, jego Grecja też
nawet dzisiaj, chociaż złożone zdrowie światowe zdaje się znikać
w pysku Walkiri Thrud, gdzie młot Thora, gdzie młot na mit, na starożytność
Platon właśnie wspomniał nie o Atlantydzie a o Augustynie, który żyje w wyznaniach
zdrowie cud – krzyczy tam Augustyn, zdrowie nie modern dogmat
nie na Morzu Chorej Pustyni Percepcji, nie na minach Troi, nie na Kartaginy błędach
zdrowie wasze w piórach piszącego Wulgatę Hieronima
składa się ze słów przetłumaczonych już w Charanie i Egipcie w metodzie akadyjskiej
zorza nad miejscami, gdzie nigdy jej nie powinno być ponoć
zagłada też gdzieindziej
*Do wieczności*
Stąd do wieczności pędzisz od lat stu
a urodziłeś się lat temu raptem osiem, a może osiem do ósmej?
jesteś jak melodia akordeonu rzewnego
biegnąca po falach wzbudzanych przez rowery wodne
na fali jeziorka w Okunince
masz już lat osiemnaście, czy osiem do ósmej?
akordeon uroczysty niesie celuloidowe
wspomnienia bitew stuletnich nad Bugiem
a plaża wzdycha gorącem ciał prażących się w kafkowskim słońcu
pomieszanie Okudżawy, Straussa i kopyt tętentu koni jeźdźców Apokalipsy
na falach Okuninki tańczą panowie, tańczą panie na różowych flamingach
a oni skądże to? wyłonili się z twoich lat ośmiu, czy stu?
a skądże to? z pobliskiej Włodawy, Majdanka, czy Sobiboru?
ten koń, ten motyl, ten czołg, ten gaz, ten rytm
z wieczności – szemrze akordeon samotny chagallowski
całujesz ją, masz trzydzieści osiem i tylko tyle?
przechadzacie się objęci Marszałkowską, skręcacie w Kruczą
lat masz symbolicznych 58, całujesz ją na molo w Pucku, to zaślubiny?
i wreszcie masz osiemdziesiąt, grasz jej: sto lat, sto lat, sto lat
– na starym akordeonie dziadka trzymającego wciąż
bolszewicki sztandar po bitwie za Bugiem,
zdobywczy jak melodia znad Wołgi, znad Donu
na lat tysiąc hymn, jak wieczności raptem osiem do ósmej
zawiść o miłość – nienawiść do czegokolwiek niczego
*Góry żalu* Są takie góry żalu, których nie rozetniesz żadnym toporem uśmiechu nie wyrąbiesz żadnej tam trasy dla wysokogórskiej kolei zapomnienia, gdy każdy wagonik jakiejś kolejki linowej przekraczając grań zamyślenia oderwie się i przepadnie za ścianą powieki cienia tych lat rozżalonych, rozpłakanych, rozpłatanych, jak nartostrada w górach poprowadzona aż po sam szczyt, nie unicestwi żaden stalowy mega robot strącający lawiny, wywołujący wichry, raniący niespokojnymi gołoborzami podgórski świat rozczulenia niw zastanych w rozpamiętywaniu skutków kataklizmów i wojen, wywołanych słowem jednych lub milczeniem drugich akupunktura lecznicza na zdrowym ciele wycieńczonych wspomnień, przebicie tunelu, uszkodzenie aorty w najwyższym punkcie wyniesienia, urażenia ambicji – niech ambicja nie stanowi wyłącznie o piorunochłonnym ja – niech ja będzie krzyżem troski o wszystkich na szczycie, który się ostanie i pod ciosami natury człowieka nie upadnie w żal
*Do windy etosu*
Złote kręgi wieszczów narodu ale i pasożytów społecznych
widzę wydeptane w zbożach
nadnaturalnie wyrośniętych z nizin aż do księżyca
i to walec słońca nie ma z tym nic wspólnego
draft i drift na przedmieściach półpustynnego żyznego nieba
taki arabski piaskowo-nierealny
jak kobieta w burce na rurze tańcząca
w złotych kręgach widzę jakieś drzwi do windy
może to elewator z jakiejś farmerskiej gry
może fatamorgana albo anioły Polski
znam kilku, ale to nie żaden z nich
jestem oczkiem klejnotem na głowie Apisa
tego, co w klubach westernowych rapuje Pragi
jestem wolnym myślicielem całej przyrody
(a nie pogardy i propagandy jesionów)
dobro stanu pokoleń właścicieli ziemskich te zboża
stoję w drzwiach chlebowych jak sierpowy
a kręgi jak pętle zaciskają się wokół
słońce nadąsane nieco niedocenione schodzi do mnie
otwieram jego drzwi, naciskając przycisk nerki
otwiera się powoli, coś jak neolityczne wrota piątego wymiaru
w środku słońca prawdziwe serce zranione
– wchodzę do windy powszedniości etosu
*Wybryk mózgu*
Karygodny wezuwiański wybryk mózgu
przechodzącego z fazy starożytnej w mniej starożytną
z zaklętego kręgu nieuznawań niczego wyszedłem dawno
po słonecznym promieniu przeszedłem pierzchając
orbitalnego jestestwa jak muza zatoczyłem koło
pociąg niebieski nowojorski zabrał mnie ze środka pustyni Dogonów
w tej chatynce na Syriusza planecie piorę swoje skórzane płaszcze z kóz
jak Nergal Asyrii nie ufam już muchom septym małych
przenoszącym zarazę z niestabilnych gwiazd na serca szarych ludzi
księżyc jest już zakażony srebrnym wirusem a ja niebieskim
na Syriuszu zbyt ciepło dziś, jestem na księżycu przynależnym mu
w półpłynnej kwarantannie niemożności siebie udaję na razie
w depresji pokolenia zestalającej się zarazie
*Grieg łka*
Lota dni
Musorgskiego skry
leć wietrze z ust
na smyczek włóż
dziewicze spojrzenia dziewcząt
a chłopcy
by pełni cnót odeszli z Sodom z Gomor
wejdź na lotne siarkowe proscenium
Grieg łka a ty
targasz kotar harfy
chcesz wyjść przed orkiestrę
dostrzec zagłady kres
te piargi solne już dwudziestopierwszowieczne
w asfaltach zatopione filharmonii ruiny
oj, uważaj
może lepiej pastorałem nie dyryguj tu
uciekaj, bez zachwytu
wiej, oj
smoki klaszczą, smoki latają
na balkonach przysiadają skurczone szkaradne
zejdź ze sceny wszelkiej
nie słuchaj grzmotów Zeusa gromowładnego
rzucanych pomiędzy głuchych
oderwij nogi od kamiennej płyty muzycznej
drgającej
popatrz na stiuk na suficie
na fresk na Samsona kolumnie
na sceny na kurtynie
na sceny na hymnach zagłady
zamknij zmysły przed końcem czasu
utkanego z nieokiełznanych nienasyconych uszu i ust
nawet świst zostanie zaklęty w sól
*Na makatce* Zmienione kwiaty onegdaj przysunięte szafki nocne z wazami kinkiety, kandelabry, lustra, plafony – dojrzałości fatamorgany w tym tak zwanym micie alkowy wybrzmiałym, wygranym, wyśpiewanym przez niewidzącego onegdaj w zapachu kwiatów tych zwinięte jak stare banknoty – płatki róż ona w łóżku w szyszaku z pióropuszem i półprzyłbicą nadobną jej lampka nocna cała z kości słoniowej smoczym transportem z Durgi indyjskich świątyń wprost dostarczona jeszcze prycha lotny słoń za oknem słoń zbrojny Hannibala, inny niż mój słoń szczudłonogi, zasłuchany w nokturnie Chopina rozpisanym na tapecie, w Sonacie Księżycowej na drumli na jednym wydechu zagranej, w strofach Norwida wyhaftowanych na makatce, czytanych przeze mnie zamiast pacierza, by zasnęła
*Satysfakcja pokracznych wynaturzeń*
Taka niewdzięczna zestrachana satysfakcja
utknęła w tunelu Marsa,
i co?
błądzi, błądzi, a ja w dąsach
miernik ekskluzywnych pokracznych wynaturzeń
działa na odwyrtkę wobec celowości
górnik dołowy na Enceladusie
to już tylko maszyna, ikona socjalizmu industrialnego
chociażby żywa, ale machina
w kręgach wirtualnie niecnych
satysfakcja jak sympatia dla diabła
na kobzie w Wielki Piątek
grającego marsza szkockich kobziarzy dla sekretarzy
tak, tak, nie masz co się dąsać
wsadź nos w sos
twój własny panplanetarny w taki iście kubańsko-koreański
nos nierealnie elektroniczny, intuicyjnie kosmiczny, socjalnie robotyczny,
ale twój a nie słowotwórczo unisono – sprzężajny z onymi obcymi
ty wiesz i oni też, że
sympatia dla satysfakcji
w imaginacji błotach z Deimosa sezamów merkantylnych
– to tylko fobia miłosno-wojenna
o nie, tylko nie fobia!
a jeśli, to bez eksponowania w tunelach odwrażliwiania
*Zarzuty*
Zarzut, że nie chcesz a mógłbyś nietrafiony
tak, mógłbyś porzucić ich idee lawin
zakwitnąć pieczęcią dziewięćsiła
w ekonomicznej wzniosłości epoki,
co wyrasta na górach sumień odżywających
odrzuć go, odsuń od siebie daleko
choć nie wiesz, jakich długości fal
wymagają słowa poetów dobrej egzystencji
tym, co wydaje się, że spoczęli na lurach bożych
będąc samymi pod okupacją suchej zbyt
światłości jaskiń i to rozświetlanych jaźnią
stworzenie jaźni, a ty sam jak pająk dusiciel w ciemnościach
groty króla gór abstrakcyjnych septymowych
w ekonomicznych wzniosłościach epoki
zarzut nietrwały opuszcza studio grani
pokłóceni adwersarze piekieł pod okupacją jaźni
wynosisz z płonącej jaskini skrzydła przypalone
i bogobojne – niech spadną deszcze na korzenie
*Modlitwy żywiczne*
Złóż głowę na posłaniu z absolutnego błękitu
wtedy, gdy zapach drzew żywicznych
miesza się ze stanowczym zapachem miodu
wydobywającym się z ula, którego daszek
zdjął właśnie pszczelarz czarodziej
o błękitnych oczach, łypiących, słowiańskich
spod kapelusza uśmiechu
przez oka siatki do łowienia zachwytów
nad naturalnymi skłonnościami soków
do wypływania z mitologicznej przyrody
żył jak korzenie niewidocznych.
Posłuchaj ziemi, gdzie twój naród grzybnią szlachetną
rozrasta się mimo suszy dobra katastroficznej,
suszy przyjaźni w kanałach inteligencji efemerycznej.
Usłysz wśród thrashowych riffów ryk niedźwiedzia z Bieszczad,
którego głos zmienia się w warkot silnika leśnego kombajnu
do wyrębu drzew stuletnich i przednarodowych,
zechciej go chociaż zatrzymać skinieniem palca.
Poczuj siódmym zmysłem, jak zapachy żywiczne
mieszają się z zapachem spalin podpiekielnych elektrowni,
królu wspomnień – otwórz pasiekę i spichlerz,
otwórz komórki słodkości każdego owocu
w szyszce, winnym gronie i w kłosie,
skąd przenoszą z korzeni echo wieków modlitwy soków
kotłuje się natura podziemnego świata w martwocie pozornej
tak jest z cmentarzami zmysłów,
w które zmienia się Ziemia bez wzruszeń i sumień
*Arpeggio*
Arpeggio stwórzmy, z akordów górnego świata arpeggio
i graniaste, bez dyskomfortu fagocisty myśli wzniosłych staccato
w najbliższy czwartek symfoniczny
a co potem? obiad? – pytasz spojrzeniem,
dobrze, więc ćwiczę – co potem? – potem, to już wszystko jedno
niech spadają gwiazdy bez łask, pająki bez sieci i lamparty bez skór
ty zadzwoń na głodnych uderzając kluczem francuskim w srebrny saksofon
freeware by free jazz
free symphonic z gwiazd by jazz
wymachują batutą od niechcenia, jest jeszcze środa jazzowa
zdrzemnij się chwilę w loży niechcianych brzmień
zanim wejdzie ludowa orkiestra szkocka daDA
zanim się odezwą kobzy w tremolo
harfa, jeszcze nie harfa, ArPa i fletnia PanA
gdzie będę w czwartek – pytasz – czwartek ten?
– ja będę w czwartek symfoniczny na dachu operowej pizzerii,
którą zmienię za przyczyną partytur i tniutni
za pomocą zarodków filozofii przypominających gwiazdy
w Narodowe Stwarzanie Dzieci Sztuki –
zakochanych w harfach niebios odwiecznych
zostaniemy cherubami harf zaraz po fortissimo dusz
tytanów nowiów supernowych fusion w jadłodajni jaszczurów
ludzkiej zmyślności postskalnej ech wśród murów partytur chmur
zagramy arpeggio sercowych gór
*Wizażysta ideałów*
Zespolony z sumieniem anioł
leci symbolicznie ku twoim ideałom
na wernisaż duszy, na ćwiartowanie ciała poezji
a właściwie tortu sztuki
tam tylko tęczy witraż, a nie wernisaż pełny
stoi więc anioł i szepcze ochy na leśnej wieży
gdy twoja cisza spowiada się w mgłę mgle
jaki kolorowy w tym, ku światłym dniom wystawiony,
ku szarym ludziom nastrojony lirycznie, melancholijnie
witraż snu nielinearny
a ty myślałeś, że idei zapala anioł postacie kruche
rozświetla ich symbole, więc jawią się wszędzie
poblaski ludzkich zmysłowych rajów
za balaskami epopei z tytanu
ludzcy ludzie marmurowi składają żertwy sztuki na ołtarzu szeptów
wypływających z oczu niedomkniętych i łez
szeptów niechcianych przez możnych
umykających ze świata łupieżców pomimo Barbakanów
w nich spoczniesz wizażysto takowych mód
życia z łupów cnót – constans renesansu
jeden z wielu Cezarów własnego imperium obrazów
*Węgiel osocza jest na wagę cementu*
Łez dzisiaj zmierzch zmierzchł
lecz w osoczu trwania nie roztoczył się
wygadały się krwinki jak wpadkowy prezenter w TV,
że są na utrzymaniu kolosalnych cyberprzestępców
nie eksperymentów udaczników
bądź, co bądź eksperymentatorów medycznych sługusi
zachodziło Słońce strzykawek
nad placem manipulatora cięć,
och, że
och, nie
znoszą ból a wręcz przeciwnie
zostali weń wmontowani
nie eksperymentatorzy, ale testowani
śmierć to łódź podwodna czerwona
w jutrze zanurzona
pójdźcie testowani z rana na rubieże oglądania
tam widnieje jaskrawość ryzyk zdrowia
tam o efekt łatwiej latawca i o życia znaki
spodziewany rytm serca jest jak powrót do Itaki
och, jest
och, zbyt
tłucze się jak okiennice
zachwyt nad życiem swym płynnym
och, jeszcze
och, nie byłym
wiatr lekarstw zdecydował się wejść do winnicy pozostania
ale, gdy zamilkną robotów chirurgicznych wrzaski
odnowi się cisza nie w duszach
och, w ciałach płaskich
och, już na zawsze scementowanych
*Krytyki*
Są stworzone do wiekuistych analogii i przeciwstawień
bez czerwi pokory sprzężanych zwrotnie w podkorzu,
lecz głębiej już nie
choć nie mają zwykłych ujadających paszczęk
niewłaściwie bywają usytuowane w ożywionej materii
jakieś, jak gdyby wijące się eskulapy
emanacji śródziemnomorskich tchnień
w starych i pustych kamieniołomach Karpat
efektowne w podejmowaniu niesamowitych lotnych bagien z takichż łóż
i obłaskiwaniu zmoczonych pustyń
choćby w Górnośląskim Ekosystemie Nadziemnym
czuwaj – rzecze jeden z wywołanych z szeregu bojców
mistrz fechtunku niesiony jeszcze dyskursem Fajdrosa w propylejach
polskie są jednak tu tylko usłużne demony łzawe
fizykoterapeutyczne ich gry
w nierównościowych krajobrazach rwy
zrównanych z informatycznymi fobiami wykoślawionych nieuleczalnie zer.
Są stworzone na dziś, więc już dziś zamów je
– te wesołe i te smutne, nieczepialskie i okrutne
spędź z nimi realne wakacje, sylwestra, idź na mecz jakiś
wywróćcie wspólnie do góry nogami
nieupokorzony dotąd wiatr zmyśleń podczas używania rozumu
w ichnim Królewcu nagim teraz jak człowiek bez zmysłów nocą
po przeciwnej stronie bytu.
*Trajektoria nieskończoności*
Odkąd wewnątrz siebie masz komety,
które zasiane zimą wzrosły latem do oczu nieba,
jak miłości planety Ziemia
lewitujesz dziwnie wokół Słońca eliptycznie zakręcony
trudno nazwać to lotem ku lub wokół
raczej twój czarodziejski dywan kwietny
w podmuchach zapachów falujących warkoczy
skazany na ciągły ruch pomiędzy rozbłyskami westchnień
niesie cię trajektorią nieskończoności serc
*Hiszpanka*
Jesteś tam na górze – woła żona
– zejdź na dół, ktoś do ciebie, pan Kostrowicki przyszedł
wyszedłem na balkon, żeby zobaczyć go
odsuwając fotel od klawiatury, stanąłem ponad nim
popatrzył w górę spod hełmu, tam pod drzwiami
poprawił karabin z ogromnym bagnetem – witam pana, rzucił
– witam i ja, to zaszczyt gościć taką osobistość u nas,
co sprowadza mistrza surrealizmu w nasze polskie naturalistyczne progi?
– widziałem się z pana dziadkiem, który wyjechał z Paryża
bronić swojej Polski, szedł sam drogą obok kurhanów tragizmu
za resztkami Armii Karpaty i Kraków, ciągnął na Lwów,
a ja wciąż szukam frontu, który mi przydzieliła Francja
i oddziału z kosami, na dobry początek
(idę zakosami, trochę mnie zniosło z Galii w Galicję),
widzę, że Pan ma róże przed domem, chciałbym kupić jedną
na swój grób, jutro mają przysłać ambulans po mnie,
taką depeszę dostałem, pewnie coś wiedzą,
to już pewne, zabłąkany szrapnel trafi mnie pod wieczór,
potrzebuję, więc jedną różę – białą koniecznie, na grób, już mówiłem,
chyba miałem walczyć o Zelandię, chyba o Francję, chyba..
– niech pan patrzy, ta głowa w bandażach będzie cała,
jak pański dziadek wyglądać będę bez mała,
cóż, to ile za tą różę?
nic – panie Kostrowicki, łany i naręcza ich dla pana, przeżyje pan
czy aby na pewno ona róża na grób? (jak tam Lilla, Lou, Madeleine..?)
pan jest świata różą już a ja
cieniem orła wciąż, na tym balkonie osiwiałym
mitami obaj już Guernic i Wizn wszelakich
a śmierć naszym gniazdem i ojczyzną
lepiej niech nie będzie więcej w tej śmiercionośnej Europie
wie pan, co to pandemia, lockdowny, co to szaleństwa kubistycznych kobiet?
– nie, drogi panie, u nas przewagę w pląsach ma ognista Hiszpanka, widziałem się z nią..
inna jest niż u Picassa, Trakla, ochotna, ochotnicza, och..
*Wole Ewy*
Tak nie można, zaświat
tak trzeba, przedświt przedświat
zagłuszone ptaki dnia, możliwościami słów
zdecydowano się na ośmieszenie tygodni tryumfu
tak można, nie wola Adama
przedadamowe dzieci spacerują
wokół cmentarzy z kłów
przedadamowe szablo zębne stworzenia człekokształtne
niosą w pyskach koperty śmierci
są prawdziwe, stworzenia, koperty nie
tak można, wole są Ewy
przedewie drgania oczekiwań wolności absolutnej
były gniazdowane sztucznie w chcę
z dala od ognia umysłu
umysł podrósł, wzniósł się jak słup, kolumna, wieża
gdzieś pojawiły się parapety życia
tak nie można, wyświat wysłał listy bez słów
tak trzeba, popiół łask wśród wól
– co to jest łaska?
– dla pierwszych i ostatnich neon: NEON!
na drapaczu chmur,
i tak nikt go nie sczyta, nie zrozumie, nie zastosuje przestróg
tak nie trzeba już, myśleć – świt a
*Meldunek z wojny*
Pisałem nocą przy zaciągniętych storach
pod kołdrą w najkrótszą noc
pisałem to, co miałem napisać, jak wiesz, od lat
ten zadany meldunek z wojny światów, światów tylko moich
moje światowe myśli uchyliły rozkaz,
uchyliły zasłony zamysłów serc zbłąkanych,
uchyliły rąbka tajemnic traktatów,
prawa nawet uchyliły wojny
wyjrzały spod kołdry trupy wrogów wrogów wrogów
no i wtedy to zapalenie lamp oliwnych nad moim grobem, który
stał się miejscem mego narodzenia, równie spektakularne
myśli światowe odtajniły serce pełne wad, łat i strat
i wojna trwała w najlepsze w kolebce w najkrótszą noc
nad świtem, nad światem, nad stwarzaniem bytu nowego,
który miał być łagodnością łez wydobytych z serc
niech, więc pada korundowy deszcz na Ziemi już mojej, nie światowej
a tej okoliczności odkrytego światła wstecznego świata,
które chciało ukryć się na świętej górze apokaliptycznych znaków
jeż i jaskółka ciągle egzorcyzmowani za niepunktualność
też jakiś skład słów zastąpi odmowy
*Lilia o świcie* Kuriozalne niemowlę kwiatu w takim odosobnieniu rabaty kwili, gdy księżyc zagląda do matecznika lilii wtem odrąbano gilotyną głowę królowi stromych gór nocy nad smoczą jamą rosła żywa gilotyna biała pachnąca lilia kreda nienauczona wokół jaskini tak na nią podziałała, że omdlała i wybielała elewator rycerzy galopujących bez twarzy gwiazdami napędzany uniósł gapiów ku niej, skinęła zakręconym płatkiem jak duch raz jeszcze zapachniała i zapadł wyrok wieków stracono króla pod zamkiem eremem jego – brzaskiem w tak odludnym miejscu, jak Jura krakowska zaraz po wyginięciu dinozaurów krew symbolu stała się źródłem aż takim, że źródło wytrysnęło do góry, jak lawa z miniaturowego wulkanu poczęcia życie barw napełniło zbocza, zbocza ufundowały dzień nowy przedświt oświecił cudu płatki podwinięte lekko zmieszaniem cywilizowanych bytów, zakrwawione oddechem płatki oniemiałym jeszcze w czerni
*Przeczuwania zła*
Zanurzone w ciekłych deuterowo morderczych myślach
stopionych jak nie jeden rdzeń tożsamości pęt
pustynny wiatr szalony powracający jak symbol wyzwoleńczych wojen
nie jest dla nich ostudzeniem
potem się zestalają powoli, zastygają, nieruchomieją potem
wtedy w prerii i lasostepie miast byty nagłych dolegliwości
odczuwanych jak nowe rewolucyjne pomysły zmian
w jej falującej promieniotwórczej postaci
czasem cwałuje ku nim katastrofa nieprzychylności
poniekąd nazywane Apokalipsą
poniekąd się nią stają
ale to nie tylko, niekonieczne epickie,
ale nieprzekonywujące tylko
nie akceptowalne i z rzadka formułowane wprost
wiatr, tak wiatr, sekwoje, klony, hikory, męskie fantazje
usta otwierają się szeroko jak brama obwarowanego miasta
z zadrutowanego gardła
z cywilizacji głów snów słów
wysuwa się głowa koguta z czerwonym grzebieniem
wolność czy szaleństwo?
pobudka dla świata? dla mnie tylko?
* Istota ludzka może * Istota ludzka może i potrafi nie bać się niczego i nikogo zanim.. udowodnione to zostało już nie raz, że istota ludzka może zapanować nad wpływami kosmosu, może wszystkie znaki zodiaku wpisać w swoje życie rylcem lub skalpelem istota ludzka może też usiąść na kamieniu przy drodze i czekać bez końca a jeżeli ktoś będzie chciał ją przepędzić jest w stanie w każdej chwili popełnić samobójstwo istota ludzka może podzielić wszystkie ryby na nieskończoną ilość części może je też liczyć w nieskończoności oceanów i sklepień a może to robić całą gwieździstą noc pod Krzyżem Południa z otwartymi ustami istota ludzka może kochać w przedziwny sposób obrażona w uczuciach może posłużyć się gazem pieprzowym albo cyklonem B wobec innych może przeistoczyć się bardzo łagodne zwierzę lub w bezwzględnego drapieżnika z Komodo istota ludzka może chcieć coś ponad wszystko i może za to dać się zniszczyć, gdy zacznie jej coś chodzić po głowie może stać się godnym litości nadąsanym dzieciakiem istota ludzka nie zawaha się wypić trucizny życia, jeżeli tylko jej serce skonfudowane będzie na to przygotowane w deszczu słowach może utonąć na zawsze milcząc może też do końca walczyć o swój byt naostrzoną piką idei może szukać w sobie galaktyk matematyki lub małży ale istota ludzka rzadko jest w stanie poniżyć siebie przed samą sobą dlatego tylko niekiedy pozostaje wolna przed nieba bramą
*Pałac świecy*
Zanadto ją znam, by skwierczeć jak dopalająca się świeca
na jej świeczniku, to nic nie da
boleć, że to już mija, ten płomień gaśnie, a ja z nim
zanadto jej się przyglądam (w oczach widzę niebieskie znaki),
by rozmyślać jak cherubin tylko o zawartości arki przymierza
a ona arkę złożyła we mnie, miejscu mniej świętym
zanadto jej złoto przeniknęło do mnie, zanadto pożądanie
zapaliła moją milenijną świecę pocałunkiem w parku, ot tak
w dłoniach słów ją trzymam i w żyłach wynamiętniam cenny jej kruszec
będziemy ścierpiać od niej ochędóstwo ciągłych przemian pokór
w kosztownych ornatach odmiennej zwierzchności wyniosłej
dla jednego jedynego dnia wspólnego majestatu dusz
zanadto ją znam, tą moją z Saby Makedę
ja król snadnych pocałunków w dłoń umykającą ku pustyniom
nie będę podążał wargami za bóstwem jej piękności wszetecznym
zdmuchnę w sobie pałac świętej świecy
– w kopalniach bogactw ulotnych obrazoburczy
niech pozostanie tylko arka zaginiona w pamięci uścisków i pieszczot
*Pouczenia bez marzeń prawdziwych* Ze skromnych jednobarwnych, niesamowitych w usłużnościach, pouczeń księgowego marzeń zastanych wychynęli jak pokora z manifestu księcia rewolucjonistów wciąż czekających na dogodny moment do podniesienia pirackiej flagi wcale nieoznaczającej dobra ludu tylko zwykłą grabież zeznośności przewidywanego bytu przedrewolucyjnie nieoznajmianego landlordom, królom i nawet jegomościom w koronkach złotych na zębach zwykłym kryminalistom ideologii złośliwych czasu skazanego na zagładę u węgła świata zmyślonego bez marzeń prawdziwych
*Tokujące manuskrypty*
Tokujące manuskrypty, rąbki z urn
w takiej aurze lekko kosmicznej
unieś pokrywę stacji orbitalnej w kształcie garnka
unieś cylinder nad głową psa
zobacz te łzy parseków na dni kartach
zamienione na orbitę poematy hiperbol pierwszej prędkości
kiedy znudzi się komuś wystrzeliwanie stąd emocji?
kiedy nauczy się ktoś tutaj strzelać myślami przemyśleń?
znowu kukułka powiła w podmorskim kominie dzieci czyjeś
jako jak tak glob skład ziemski wulkan jeden
ciepło tu, w pęcherzykach powietrza ukryto wiersze
kukułka kuka, kuka, ku gwiazdom podrzuca serce
ty żebrzesz o miłości kosmiczne
w przebiegłej niszy czasu beztlenowej
w batyskafie zamiast skafandra okrążasz planetę
zwijasz manuskrypt, rolujesz jak Jeremiasz Torę
w papirusu wałek nadąsanych wspomnień
to twoje, nie twoje, nie, lewitujesz
nie wiesz, kto stworzył dzieła ziemi rzadkiej, obiecanej
kukułka w zegarze z kurantem w hełmofonie
bez atmosfery Bajkonuru i Cape Canaveral rusztowań
rozgłoś światu z orbity, że lewitujesz, lewi, tu
ciągle lewitujesz w głębiach swoich nawoływań z mroku
ptak niecny, zacny manuskrypt chwalby
– Ibis ich, czyj..
*Zaspokojenie czuwającego*
Zniekształcony, chociaż idylliczny kiedyś
zamysł pierwotnego czuwania
w myśli obcej światom spełnionym
w momencie tęsknego westchnienia
zakończył się eksplozją czynu wielomówstwa niemych
w uzurpującą noc człowieka światłego
na półpłynnej niwie koloidalnej metalowo-gazowej
przed wyspami, kataraktami, kometami
wewnętrznych poszukiwań stabilnych uczuć sytości
nawet bezdrzewnie wędrownych w oparach głodu mgły opadającej
i pod słońcem wypalającym ślad, który
nadawał kształt pierwszym naczyniom miłości
tych zamarłych w zdziwieniu w delcie
delcie wszechmocnie symboli
– cznej /smybolicz – nej/ symbolicznej
zjednoczenia stopienia zaspokojenia
*Po prąd* Skruchą napełnion płynie pod prąd jakby łodzią a nie łodzią zasromany sromotny Skuba Skubiszewski ten, co był przeciął pępowinę Protokraka, co ze smoka wyrasta ła zgiełk go ogłuszył, więc wyruszył łe, z jamy za miast z miasta pod prąd, co kiedyś był bystry a onegdaj będzie jak zawrót głowy świetlisty sennie kołysze się na rzece jego galar hejnał grają, podnieś się już Skubo hejnał dla chińskiego smoka to komary gryzą, oni wędkują, one wtórują cudowne bolenie wrzucają do zwykłej łodzi zapełnili ją po burty i prawie toną on na dziobie – rozpostarł ręce i chwyta wiatr historii nie ogania się ogonem złotym (jedyny) dzielnie puchnie, stoi z grzywą rozwianą, płową splątaną, jak koń on, stajenny, plaże mija skruchy zaznaje nurt prądu wyławia go z sedna miejskiego oddalenia prąd nurtu szepcze: zewsząd przyszli by napoić stepowe konie gdy Nike na kopcu wzniosła jakiś znak republikański zawrócił wściekły i został królem na wzgórzu wśród błot nie Karol Młot lecz Skuba znany smokolota jeździec znów dziś w łodzi a nie łodzi jakby pod prąd jednak wciąż
*Morze Łaptiewów* Zgorzało słońce, patrzcie, i co teraz? serce się rozpłynęło we łzach, poczujcie tą pustkę, i co teraz? miłość spłynęła do morza, Morza Łaptiewów, niewolników stójcie, patrzcie jak zamarza jej delikatna struga, i co teraz? Wiedza wyparowała jak eter w laboratorium MIT, zobaczcie, nie ma tu nic, nie ma słońca i życia, miłości i wiedzy, i co teraz? Śmierć nadchodzi, jak wam się zdaje? nie, śmierci nie uświadczysz symboliczne Morze Łaptiewów znowu ruszyło to już tylko mit minionej zbrodniczej epoki, a sama śmierć tkwi w nas już bardzo głęboko jak europejskie wyzwolenie wolnej wolności
*Zorza spodziewanego bólu* Okazjonalny strach tylko wewnątrz butelki, która odlana została z diamentu ciekłego w stanie półkosmicznym półatomowym dla hardych dusz niby Napełniam ją sobą czasem jak Dżinn zdecydowanie zbyt szybko jak na fizykalne właściwości osobowej materii będącej lepką mieszaniną serca i mózgu a nawet tylko ich emanacją wciąż przerażanych determinizmem choćby złudnym jak zorza spodziewanego bólu
*Zapadła cisza*
Mój twój zmierzch w nota bene
swobodnej konstrukcji ziemskiej wiosny
wczesny, późny, wczesny
jak na środek tej pory roku przystało
pierzchły około nocne te modlitwy pod kasztanami
pytasz – jak będziesz tam wyglądał? czy zasłużysz
na rozmowy dłuższe w niebie?
czy ja dam radę w ogóle otworzyć usta – nie wiem?
ale przystawię drabinę do rozgadanych gwiazd
naszych książek jaśminowych z naszych półek stu
chleb elektroniczny na moście jedwabistym jak pieśń
kwiat jak na wiosnę przystało – mak
zapach, ależ tak, ptak, ależ tak – szpak
twoje nenufary kołyszą się na obrazach stu moich
skup się, popatrz tu, spójrz na mnie
mój zmierzch sięgnął już ciebie
szarzeje wiosna w pełni barw,
których nie widzę, lecz czuję zmysłem uniku
zejdź do mnie – odstaw drabinę skup się odrobinę
złóż skrzydła, zwiń perkalową suknię, zroluj ją
odsuń za horyzont nogą bosą jowiszowej Ledy
ci ci ciii szy mej twej zapadłej w nota bene
już brzemiennej konstrukcji nieziemskiej wiosny
*W pamfletach na oczach* W pamfletach na oczach myszkuję po wielkim domu Ojcze! – wznoszę modły – oj, co dalej? doszukuję się, wyszukuję, oszukuję się, wolnością oną hen, po zapomnianej kuchni biegam, zrywam niezapominajki wyczołguję się spod publicznej wersalki w krwią nabiegłych zdaniach staję prosto, jak cel, jak tarcza dla Kupidyna chcę barw czystych narodowych dla siebie i sklarowanego barszczyku po północy dla niej chcę podróżować w solówkach jak deszcze i refrenach dzielnic jak łąki palce w kształcie chmury wiszą nade mną jak miecz jakby krzyczały – stój! stój! – ból oswój staję więc na baczność, czuwam przez chwilę w szortach na chocholej głowie i okularach białych na uszach misia z Ziemi skażonej wyłuskuje mnie cisza, gdy wyschnę, wypalę się, wydam owoc stukrotny antidotum dla miast produkt skruchy wąski język jeziora tam, wąskie pasemko śliny tu otwieram wydawnictwo, otwieram oczy patrzę w lustro, znowu widzę politykę w tle oczy moje widzące, oczy mylące, ech wy z oczu kpię jak z Kupidyna, który wciąż chybia nierozważnie, oj, nie rozważnie, oj, pochopnie pamflety zmieniają optykę domu zniewolenia
*Piórko „Solar System*
Znikający ciemnozielony punkt na końcu piórka ptaka
zniesławionego przez przyrodę jako taką zbyt samotną
piórko pod okiem, taka brew odwrócona mentalnie
piórko czerwone punkt ciemnozielony
jeszcze nie zaglądasz razem z ptakiem do Planety Pluton
wnet wydrążonej przez sondy i obserwacje trzydziestowieczne
Planeta Pluton z otworem, w którym jak budka lęgowa
dla stworzenia, co lata całe lata dla ciebie świetlne
nie śmiesz więc zakasłać we wnętrzu ciemniejącym
po południu Neptuna ptak wślizguje się tam odważnie
ptak znajduje białą miednicę ablucyjną baptysterium
ale chyba ulepioną z materiału zmrożonego nazbyt
chcesz przestrzec wszystkich, całą przyrodę przed czymś
na koniec ptak zażywa kąpieli we wnętrzu Planety Pluton
to twoje ja ekspansywne i rozumiesz, że czas zagrać
rozwijasz harmonię, błysk oczu, palce, wdech i śpiew z ust ludzkich
jak sekwencery i melotrony, jak syntezatory i thereminy
automaty perkusyjne, samplery, jak organy gór wszelkich
tak i piórka zielone wszystkie a plamka na końcu piórka:
„Solar System”
*Krzyk (Munch)* Idziesz przez molo w Sopocie, niesiesz smalec ciszy wskazującym palcem sprawdzasz plastyczną konsystencję tłuszczu w ten lipcowy przydługi bezludny dzień schodzisz na pustyni plażę stopą mierzysz poziom Morza Bałtyckiego wciąż czerwonego słodko-kwaśnego skarlony w swoim rozgrzanym organizmie w letnie południe jak szpiczasty szczyt zbyt wąski dla dwojga odlatujesz nagle stąd na skrzydłach metalowych przyczepionych do pleców bez tatuażu lecisz nad Helem i Zatoką Pucką lekko lądujesz na wyspie pełnej fok palcami stopy prawej gładzisz sierść odwróconego samca foki ten się budzi, prycha i przewala poirytowany patrzysz zdziwiony, a to długowłosy Karnowski przecież nie foka, nie zwierz, nie bies obok coś jak wielki głaz, który jak mors ciężko sapie kopiesz to coś, a to rzeczywiście żywy morski słoń lecz raptem okazuje się, że to Lenin Lenni i to bez kaszkietu Lenin wściekły jak na wiecu krzyczy – Niesiołowskiego z Poronina wołajcie mi tu a ty już jesteś treserem, cyrkowym pogromcą zakładasz cylinder na głowę, bierzesz bicz, uderzasz nim wszystkie ssaki morskie posłusznie unoszą się na przednich płetwach i podrzucają piłki plażowe tęczokolorowe zakręcają nimi na swych owąsionych nosach uderzasz biczem – porzucają wszystko i jednocześnie wskakują do szarej wody z fal, które je zakrywają wyłania się Afrodyta jak łódź podwodna utracona kiedyś przez imperium zmysłów w ruinie zakładasz chustkę do nosa na rozgrzaną głowę uderzasz biczem w piach wydając dziki krzyk zmieniasz się w żurawia z półpłynnego wosku i tak z wolna zastygasz z uniesionymi skrzydłami na wychłostanym brzegu zalewanym czerwienią, co rusz
*Rodacy krokodyle* Co za rodak z ciebie Julianie, co za krokodail? See you later.. Amigo, amigater westchnął Ibis Andrzej i wskoczył do… jedni twierdzą, że na, a inni, że do … potem Soros go wyjął ostrożnie z Huang Ho płuca miał chore, znaczy Soros (SARS) szukał leku, znalazł długowieczność nie w rodzie, nie w narodzie, (nie w nie na) ale poniżej, tak poniżej wiary gdzie kruchy mandat palestyński (Palestyny) za sojusz gwardii hipopotamów nilowych z czołgami T-55 a na pustyni Negew a a Asuan a i Tamy Przełomów Trzech no więc, Soros wydobył ptaka z grobu, co się potem działo nie wiem nikt nie wie, nie, ktoś wie, ech ten wiew ludzkość się myli, jak trzeźwy raper tylko raz co w zamian za rodaka dostaniesz? wiesz? pieśń pleśń pieśni pleśni są dni w katakumbach pomidorów i noce w piramidach szparag spędzone twoje – śliczny ziomalu hybrydowy światowy obelisk z Teb dla motocyklistów homoseksualistów surrealistów wieź zaszłość to niezła, mielenie mgły w podczerwieni ani to nie my ani oni a my toniemy w grobach obcych (Nilach rzekach Babilonu, Renów pełnych aligatorów) – see you.. w rozkwicie Florido Fauno rodzie Robaka otwórz się sam.. nie za bardzo
*Języczki bezmyślnych emocji*
Kłótliwy do zniewolenia języczek we wnętrzu storczyka,
z koźlej, zygzakowatej procesji podburzonej Galicji
albo z elipsoidalnej panachydy oszukanego Wołynia
wysuwające płazów języczki bezmyślnych emocji
straszne mogą być stworzenia z kolorowych, zdziczałych ostępów
ludzkiego umysłu
*Rodzaj oniryzmu* Jest taki mało popularny i niepoprawny rodzaj oniryzmu gdzie subtelne żołnierki i strażniczki obozów koncentracyjnych na fotografiach przypadkowych pożółkłych nie tylko wąchają czerwone maki przytulone do nosa i warg a nawet uśmiechają się ukradkowo do mężczyzn znajdujących się po drugiej stronie Ja jestem psem, który zawisa lotnie nad bankiem tortur i świeci jak księżyc brutalność mierzy do mnie z ukraińskiej wioski a ja z tego nic sobie nie robię, gdy konstruktor katapult rzymskich myśli w taką noc o zdobyciu Troi, która już została zdobyta i zburzona przez Achajów lub obaleniu murów Konstantynopola, które osmańska nawała dopiero unicestwi Ja pies Czomolungmy gram na skrzypcach śnieżnych z KPCh szczekam z bardzo wysoka błyskając gwiazdami – ślepiami nocy na żołnierki w biustonoszach khaki i strażniczki purpurowe od stóp do głów strzelające strzelające strzelające prawdziwie z łuku do mnie – subtelnego Sebastiana śmiejącego się śmierci w twarz
*Dżuma 2020* Wewnątrz zwykłego domowego światła wieczornego wewnątrz poematu Słowackiego zagubionego w pustyni jak Samarytanin i Hiob przykucasz na dywanie w namiocie swoim w otwartych drzwiach balkonowych czyniąc Dawidową Bramę wieczności manną napełniasz usta i hyzopem skrapiasz pokój nomady sprawiedliwość i pobożność na względzie mając czekasz na Księżyc wieczorny pierwszej kwadry słuchając Teleexpresu czytanego w kuchni składasz ręce jest czerwcowy długi dzień, ale nie ma śladu Księżyca tylko gwiazdy, gwiazdy, dziwne gwiazdy korundowe myślisz o Słowackim i Egipcie pełzającej śmierci a w twoim namiocie pojawia się nieznana obca ptaszyna nie mniej wylękniona od ciebie myśl – dżuma 2020
ptak źle ukrytych pragnień odlatuje w nibybyt (jak smok),
ty wiwisekcję życia zmieniasz w naturalny, codziennej rzeczy bieg
gdzie jest świat? gdzie jest świt? gdzie on? tyś gdzie?
patrzysz na siedzącą w pierwszym wagonie kolejki małą dziewczynkę, ten jej lok!
ustawiasz ostrość, jednak nie możesz z tej odległości rozpoznać,
czy to matka? czy to żona?, czy to córka?, czy wnuczka?, Monika czy Hypatia?
przyczyną twojej śmierci będzie nierozpoznanie celu i przyczyny zaistnienia?
podczas zejścia z księżycowych gór magnetycznej logiki, których?
jakiś ptak przeleciał na tle zachodu księżyca (jak duch)
nie, to tylko cień, anioła?
*Łąka samopoznania* Kruche, małe, delikatne w swoim zaniedbanym anturażu uczuć nieskoszonych kłosy tymotki, wiechliny na mojej tyczce naszkicowanej emocjonalnej łąki zasługują na mocniejsze oświetlenie oczami zająca, sowy, lisa, świerszcza zaledwie a ja czekam z kamerą na wzgórzu z setką reflektorów zaraz padnie klaps i ruszy machina ekipy zniecierpliwionych filmowców szarża na wszystko, na aspekty zadeptania akcją albo istoty bezruchu w wieczystym trwaniu, utrwalenia za wszelką cenę dla pokoleń tej samopoznania łąki we mnie ktoś mnie właśnie obraził ordynarnie: światła, kamera, akcja…
*W otulinie* Otulony podróżą orientalną na koniu rączym skrzydlatym on w uprzęży strojnej, a ja Rudger w lśniącej zbroi nad dachami zmierzam w kierunku Pomnika Kościuszki na końcu Piotrkowskiej tam jacyś Murzyni sprayem malują na nim sierpy i młoty a wózki z bawełną gnijącą mocują do barierek odrzucam podróż fantasy jak kołdrę przywdziewam na zbroję miast manifest buntu flagą Bradamanty rozpędzam much stada nad padliną rozumu baraszkujące biorę do ręki Pomnik Kościuszki i odkładam na dach Atlas Areny stawiam na jego miejsce Indianina w otoczeniu dzieci Donbasu zamawiam taksówkę pod opuszczonym kościołem Zesłania Ducha Świętego i mówię: wieź mnie Ozzy do Wojewódzkiego Komitetu Peeselu ozdrowieńcu, jeśliś swój a tu taksówka zamiast zatoczyć koło unosi się w powietrze jak Starman Muska przelatuje nad zwalonym kominem woli, nad zrujnowaną przędzalnią snów, nad kolorowym posągiem sztywnego Tuwima, Memoriałem Dekalogu, nad tajemniczym kufrem, na którym siedzi Reymont niewidomy zatacza koło i wpada na jakieś podwórko, wprost pod siedzibę TVP Oddział Łódź i cóż tu jest już? jest wszystko od Statui Wolności po Lenina a nawet spiżowy odnowiciel Zorobabel i pogrążyciel Soros znajduję pod śmietnikiem Zdanowskiej urbanowy koc otulam się sam i bezdomnego psa jestem znów w otulinie Iranu i Indii – ja, rzeczony, jeszcze nie spiżowy dziś – trzy, treis, tin odnajduję wspólnotę: siebie ciebie ich
*Jej cień we mnie*
Jej cień podjeżdżał za moim samochodem blisko
przyspieszałem ciągle a to nic nie pomagało
ona była górą, chmurą, koniem, bazyliszkiem, lustrem
Pegazem, prosperitą, zwyżką akcji, struną w ruchu ciągle
pędziła za mną zderzak w zderzak jak w bolidzie Senna
ja biedny kierowca samochodu dostawczego tylko,
półciężarówki wystawionej na stojących przy drogach spojrzeń łup
rozgrzewających piasty i łożyska nadmiernymi wyrzutami
w okolicy szesnastej alei zatrąbiłem na mandarynki i gęsi polarne
maszerujące zgodnie w jakiejś sprawie
ale wprost pod koła śmierć niosących dezeli
złapałem gumę, wypadł sworzeń z silnika, silnik wypadł z trucka,
truck z trasy, ja z kabiny wprost przed wejście banku
ona dopadła mnie w przebraniu prezydenta miasta zakażonego już
zanim się podniosłem by ją uścisnąć wylewnie właśnie tu,
ten cień, ach ten cień wciąż pędzący
uderzył we mnie z impetem crash testu
o dziwo, żyję, ale to coś, jej coś, wbiło się przemiło
i tkwi już wiernie we mnie
nadwyżki na wszystkich kontach rzeczonego banku
*Zaciśnięte zęby marzeń* Sokratejskie niwelacje społecznych wyniesień w słowach wewnętrznie rozjaskinione skulone jedynie w stalaktytach, gdy oni mają patenty na życia wszelakie proste, a ty i ona nie możecie wyżyć z marzeń tłamszonych sokratejsko-kalifornijskie owoce rozpędów dojrzałych w durnych rusyfikacjach otaczających naiwnych oczu ostrzeżenia mafii niespiesznych grabiących pomoc oczekiwań jak Zaratan przestrzenie ty jesteś sobą a sobą bywa każdy gdzie twa cykuta odważny Achilleju? na Agorze? na stołach Miro? twój pancerz haftowany dzienny ze starej kuchennej makatki, z której opadły słowa makatka z kwadracików tęczowych Kleeego a słowa z greckich liter tylko odszukanych w chińskich jodełkach spreparowanych dla utraty filozofii Akropolu nawet w katolickich niszach na spławowych wyspach serc podniebnych zaciśnięte zęby marzeń nieudolnie podrobionych
*W batyskafie* Zgłębiasz jej ciszę batyskafem, podwodnym pojazdem serconośnym w ciemnościach rozszeptanym do penetracji podmorskich rowów sposobnym udajesz chłodnego naukowca, ale jesteś zbyt rozemocjonowany celem twoja machina eksplorująca schodzi powoli w odmęty jakieś otchłanie niezbadane, jakby ostępy Ziemi samej w zakamarki płaszcza, w lawy rękawy, w kieszenie wewnętrznych snów w kominy trujących wyziewów przeżytych traum, trywialności rozweselających gazów nic nie robi sobie z tąpnięć podmorskich jak echa wulkanicznych uniesień, tsunami płycizn zbędnych szlochań zasypia w twoich objęciach nieprzenikniona w końcu to ty płaczesz a ona się uśmiecha wciąż z oddali jak Gioconda
*Bez ducha* Jednonoga zięba w dwu kalibrowym ogródku wtórno cyfrowym ten absolutny czas na pojedyncze myśli o niej w eremie przyroda kulawa a piedestał – jaszczurka bez ogona ucieka, wystrzał z pistoletu, a nie, nie to tylko coś z albumu Electric Ladyland Jimiego bez jednej z dwóch płyt tak, absolutnie wystrzałowych, tak, ale błagam o ciszę (choć przez chwilę, tu) skupić się muszę na gnieździe Polaków, na katafalku im bliskich narodów jedna ślepa gwiazda, wrona jedna (wredna) cóż to, to też zjawa była górski kozioł z jednym rogiem (tylko) skaczący na tarcze i herby eksplodujący zjawiskowo prom kosmiczny z pierwszą Żydówka na pokładzie bez Talmudu wygnany ostatni Słowiniec, wygnany przez ormowców z kraju, na robotach (dobrowolnych) w Niemczech a skąd tu dzisiaj to wszystko, z Zachodu Raju z Chin bez certyfikatu a skąd ty i ty bez serca dla słabych i bezbronnych, z Rosji Seraju w … tym kraju, bez ducha
*Chimera Polska* W koronach drzew tysiącletnich okrutnych i oczywistych jak, co wyrazistsze obrazy Beksińskiego zakutane w czas nocy obłędnie zwisa w konarach osmalonych zemstą gniazdo ogromne przez wiatr skruszone gniazdo bestii niezwierzęcej, nieludzkiej ni to nietoperz, ni bazyliszek z błoniastym skrzydłem ni maszkaron, ni na kogucie horrendalnym Twardowski pomiata ich księżycem moralna burza w koronach drzew stuletnich Jej chmurna mina politycznego tchórza jak błyskawica rozbłyska to gotowe zabić, zniszczyć hymny, znienawidzić ciszę po skroniach, po łuskach, po strupach toczy splugawione łzy i sprośną ślinę ta bestia nie ludzka – bestia polityczna Na drzewa wierzchołku jak na baszcie w Kazimierzu w tysiącletniej ruinie nad asfaltową Wisłą nocną zagnieździła się jak niemoralna rządza pokłócona z losem ludzkim absolutnie okaleczona władzą, której zdobyć nie może bezsilna, zazdrością rozdęta, pychą wniebowzięta płaz i gad w jednym, chociaż głównie przypomina ptaka Chimera Polska symboliczna ducha czystego opozycja płacząca naiwności deszczem z kosmosu pustki odwieczna nadrzewna księżniczka Targowic i spektakularnych spustów surówki czasem krwi surowic
*Ku zagładzie skostnienia* Rozkopany w starożytnym zakopanym Wrocławiu choć rozkochany w jego rozkwitach rozbrojony w rezerwacie jego wczesno wiosennej aury roznamiętniony rzeką i ptakami nad i pod mostami przechadzam się uliczkami Ostrowa Tumskiego widzę jak młodzi klerycy dowcipkując zamiatają sutannami rozgrzany nowymi nadziejami bruk, gdy jeden z nich potyka się przy pomniku św. Jana Nepomucena – odwracam wzrok Z Ogrodu Arcybiskupiego widzę jak na drugim brzegu rzeki na Bulwarze Dunikowskiego nietrzeźwy artysta z kumplami oddaje mocz po ludzku na jeden z mniej znanych pomników wrocławskich: „Zalanym artystom”, mający w pamięci pomnikową powódź w tym mieście – odwracam wzrok Na środku Odry pierwsza para kajakarzy kręci piruety niecierpliwe (czyżby przylecieli dopiero z ciepłych krajów jak bociany?) wymachując wiosłami, oddalają się od siebie i zbliżają, gdy stykają się wreszcie burtami, chcą się pocałować wtedy on przechylony zbytnio wpada pod wodę, ale przekręca się pod nią, by wynurzyć się z drugiej strony – odwracam wzrok Inna para młodych stażem małżonków przechodzi właśnie mostem strzeżonym przez św. Jadwigę i św. Jana Chrzciciela choć jest on zamykany kłódkami serc, to nigdy nie został zamknięty dla miłości ich pies, ciągnięty na smyczy, podnosi właśnie nogę i obsikuje przęsło a uryna leci na płynące pod mostem dwa romantyczne łabędzie – odwracam wzrok Z ławeczki filmowców krótkometrażowo-reklamowych patrzę na dziecko, które zjeżdża na linowej zjeżdżalni na Wyspie Bielarskiej dziecko zbliża się i zmienia nagle w „Sweet Little Sixteen” jakąś latkę zwisającą na drążku, tak wyciągniętą na rękach, że dżinsowa spódniczka podsuwa się aż na biodra odsłaniając szczupłe nagie uda i bieliznę żeby nie wpaść pułapkę Chucka i nie skończyć w więzieniu, ja – odwracam wzrok Pod posągiem Sokratesa przymierzam moją obutą stopę do bosej wielkopalcej stopy filozofa mój but taki mały jak budynek Uniwersytetu za rzeką prześwitujący przez gałęzie pączkujących drzew małość logiki obutych i niezależności myślenia odzianych widoczna gołym okiem nie tylko tu podczas, gdy Leszek Czarnecki, nie do pomylenia z Leszkiem Czarnym z Piastowiczów, tych, co zakładali wrocławski gród, prowadzi wykład w Auli Leopoldina, ja – odwracam wzrok Widzę pod drzewami na Wyspie Słodowej grupkę młodzieży z gitarą, winem i jeszcze czymś, co emituje zapach i dym grają i śpiewają Hey Joe i Smoke on the Water rozanieleni tonący nie w Odrze, ale w kadzidłach z zielska nie śląskiego, ale tropikalnego już pochodzenia, gdy podchodzi do nich Straż Miejska, ja – odwracam wzrok Z bramy Uniwersytetu wychodzi śliczna dziewczyna kometa gęstych jasnych loków omiata jej plecy w dżinsach i niebieskiej skórzanej kurtce, z przewiązaną pod szyją czerwona bandaną, (choć zupełnie nie country ani moto-girl) szybko bieży do mnie jak Hagia Sophia – Mądrość Odwieczna z pobliskiego Ossolineum chyba lwowskiego jeszcze wychynęła ona wchodzi na most, rozpoznaje mnie z daleka otoczonego wianuszkiem mew siedzących na Powodziance i na poręczach wokół uśmiecha się i macha ręką do mnie wszystkie mewy jak na komendę – odwracają głowy i patrzą na środek rzeki, gdzie ostatnia samotna biała kra spływa Odrą wprost na pierwszą kataraktę, za którą jest Memfis miasto spotkania, zjednoczenia i Ptaha (boga stwórcy, który stworzył człowieka z mocy serca i mowy) czarna łyska na białej krze jak dowódca USS Nimitz zawraca jednym skrzydła gestem ten lotniskowiec pod prąd pędzący na oślep ku wiośnie – zagładzie skostnienia i zażenowania kra wpływa w odnogę Odry po to tylko, by roztopić się w czułości
*Niezapominajki*
Lustrzane gustowanie niezapominajek niewidocznych na łące
w pochyleniu, znaczących czas lazurem, wywijających delikatnością
przed każdym rodzajem wodnej winiety planety
ty księżyce, ty noce, ja słońce, ja pamięć i wiedza
zrodzili przekaz najszybszy na świecie, który trwał jednak lat wiele,
gdzie krwią pomazany przywódca
komitetów malarzy, wierszokletów i koproducentów filmowych
zestalony w złotą statuetkę wodza bez twarzy i wąsów już
wcale nie głodny zdołał wykrzyknąć: służę nie idei lecz wam
i przeleciał przez światło taśmy zerwanej
szafotem wieków, co utrwaliły odczuwane
przepaści w malkontenckim uwzniośleniu nowomediów
– a echo powtórzyło: NIE! NIGDY! NIE!
*Południe o północy* Zdecydowaliśmy się jechać na Południe cały czas pod słońce socjalizmu ona drżała na myśl o mnie ja drżałem na myśl o niej Polska drżała na myśl o nas my drżeliśmy na myśl o Polsce nie minęliśmy ani jednego kaktusa ani jednego kanionu przez całą drogę z Międzyzdrojów jeszcze w Kamieniu po koncercie organowym brazylijskiej artystki pocałowałem ją na ławce nad Zalewem Polska wzniosła pochodnię wysoko widząc to i machnęła nią jak chorągiewką na znak odjazdu z Pomorza płynęliśmy, kołysali, toczyliśmy się, wędrowali – cały czas na torach omijając Pałuki, omijając Lubusz, omijając Krzyż, omijając Częstochowę omijając jeden po drugim rezerwaty narodowe a może nie, a może wręcz przeciwnie dotarliśmy w końcu do jakiegoś śląskiego miasteczka ona już barokowa w Krzeszowie, a ja jak Paczków wciąż niedostępny, prawie gotycki, trochę skruszony acz obwarowany słońce zachodziło nad dolnym PRL-em a my uśmiechaliśmy się do siebie szczerze pod jego fałszywym promieniem rozkochani w sobie pod nosem strażników Stasi tak dotarliśmy na Południe o północy księżycową historią naznaczeni jak obozowym piętnem lecz przez wczoraj nie pochwyceni, bo słońce Moskwy już utonęło w Wełtawie
*Czerwona nać*
Chełpią się każdą katastrofą jak nauka czerwoną nacią pietruszki
chłopcy nijacy, ukryci w nagości rubinowej gwiazdy, dzisiejsi chłopcy nasi
zamglone migdałami ciała wewnętrznie imperialne
pokrętne nicowania prowadzą ich ku skołatanym czasom
bez skrupułów rewolucji trojańskich koni
wietrzyk hula skalny, gdy przekraczają kolejny Rubikon jak wyschnięty Ren
z niewieścim jękiem wstępują na autostradę ni to do Nirwany ni to do Nicości
z półksiężycem i kielnią maszerują ku centrom Internetu, bez znaków świata
szlakiem wyznaczonym węgielnicą i cyrklem Demiurga
zamglone słowa w ustach wieprza wodza
a naród już w drodze do chlewu milczenia
wieprz przywołuje angielskiego dyplomaty słowa:
równiejszy chodź tu, choć noć noć noć
a ten chrząka: ja dwór, jadwór, jadwór mam obrzydzać
jaki dwór? jak chór? jaki chów? jaki ja?
ni baci bombu, ni gierojam sława, ni z netu na Zimnyj Dworiec
jesteśmy już światem wiatrem tęczą ogniem i wodą
więc po co? a co, po?
w ustach nać czerwona prawda
a bunt to?
*Frezja i dzban* Tych niewidzialnych okruchów przecież nie da się pozbierać? akuratny dzban na jedyną frezję niezwykłego dnia dzban kryształowy polski jak wiara w miłość zbity o północy rozbłysnął w tak wielu promieniach kolejnego poranka kto pozbiera obraz frezji pokruszony? kto sklei z cząstek dzban obdarowania – wszystko przepadło? w czasie można odnaleźć okruchy (duchy) w czasie można odnaleźć symbole (idole) w czasie można odnaleźć przyczyny i skutki utraconej czułości spowitej w kir ja podejmuję się przywrócić strukturę kryształu, gdyż widzę przed i po widzę skąd i dokąd chociaż w okruchach widzę ją i siebie wciąż widzę naszą czerwoną frezję na niebie i jak mit dzban na dnie jasnego morza zauroczenia, które jest jego jutrem dopełnieniem, co przetrwa do nocy pojutrza?
*Porzecz* Kamienny z nazwy posąg z uczucia pustki jestem w nim, mieszkam w nim jestem Gavrochem ludu Paryża krwiożerczym jak Jan Chrzciciel Karier i na nic wędrówki duchów rewolucyjnych we mnie po rzeziach się nawracam porzucam Kult Istoty Najwyższej bo we mnie krwawym jest wciąż koń trojański papieski nadziei kamienne bywa światło, ja je uspokajam nieschowanym bytem w posągu Natury, który jest formą porzeczy porzecz i przedpłaca to to samo światło zamiera, gdy zabijam nadczucie ale latarnia morska trwa nadal będę rozbitkiem przed skalnym wybrzeżem zanim zakotwiczę płynę z Agamemnonem tęsknoty do latarni, która jest na wybrzeżu uparłem się jak rewolucjonista racjonalista jak Kolos z Faros z pochodnią na Rodos jak Pergamon w Bibliotece zwinięty koń skacze po falach koń wypełniony hoplitami wiedzy dwudziestowiecznej teatralnej symboliczny jak nie przymierzając Homer z Kretesem
*Sambodrom biało-czarny*
Piłki kolorowe we wnętrzu tęczowego świata z klocków wielobarwnych
są zupełnie widoczne, choć martwe nazbyt
ale żywy paw policjant wulkanów polucji i feerii w pryzmatach
otwiera bramy pióropuszy z puszcz australnych
sprzedaje bilety na Sambrodom jak mandaty po meczu manifestacji
turyści z krajów ościennych w forgach na głowie w dłonie klaszczą
ale pióra rajskich ptaków, których truchła leżą pod ścianą
przywołują wspomnienia zabawnych postaci Walta Disneya
powiedzonkami, mimiką, strojami, zezwierzęceniem szokując dzieci
razem z ptakami na gałęzi w zapomnianym Dachau skłoń głowę
nie kręć dziobem ani ogonem, nie przecz Bogu
skłoń głowę, i koniec
ale dopiero wtedy, gdy będziesz wreszcie milczącym aniołem
*Mikrobiotyka*
Żebyś nie wiem jak długo czytał księgę stokrotki
nie poznasz prawdziwej Super Nowej w niszy łąki
gdzieś tam zespolone z ciszą zegary duszy tykają
bum, bum, bum, w Grocie Króla Gór kuranty biją
zegarmistrz twój odwieczny wykuwa tam miecz specjalny
do manipulowania w głowach logików nowożytności
(potem na ich głowach)
a ty wierzysz w przedmioty żywe, rzeźby stokrotki
tajemnicze formy miłości w irdze, berberysie, goji
skąd one tam?
mijasz ich piedestał sam
lupa ci pomaga w odczytach takich ksiąg
luneta nakierowana na epizod w Grocie, co jest jak Uniwersum bez gwiazd
jeżdżące na rydwanach rośliny, mgła z gazów nieznanych na Ziemi
rapsodia i preludium dziecięctwa, niewieścienie czytającego,
a przecież pochylenie nad lekko opuchniętą dłonią wybawiciela znasz
gdzie miecz, gdzie kowadło, gdzie młot, gdzie sukno
bladym świtem wyczołguje się stokrotka,
by pochwycić wskazówki przemijania, miecz stalowy
cykada jest tobą, a ty schodzisz z chmur spocony,
logiczny, wiarygodny, podstarzały
szepczesz – po stokroć przepraszam Mikrobiotyko
*Pandemia* Taka kostka do gry kremowa z czarnymi kropkami taka niby nie okrągła, a jak się toczy, jak los Pan Bóg rzuca kostką losem kostka świat marny – przypadek rzuca kostką raz drugi trzeci Galaktyka, Pangea, Abraham Pan Bóg się uśmiecha kostka toczy się na powrót wprost do ręki Boga a on ją zatrzymuje i zaciska w dłoni porusza nią i znowu rzuca Pornografia, Holocaust, Pandemia zaczesuje do tyłu siwe włosy palcami poprawia jak grzebieniem rozwichrzoną czuprynę drugą rękę wyciąga przed siebie daleko, by dosięgnąć jeszcze raz palca Adama Zrozpaczonego wskazującym palcem Wszechwiedzącego
*Jak w Zatoce Perskiej* Zmierzch nad Soliną jak w Zatoce Perskiej czerń rozlewa się po falach jak ropa i asfalt ale zalew nie chce znieruchomieć pod hidżabem statki płyną i płyną, jakby wiozły niewolników na targ statki żeglugi, krótko mówiąc krótkodystansowej, a jednak drgające w odbiciach wśród chmur jak nieszkockie potwory morskie MAERSK pełne kontenerów, w których ukrywają się uchodźcy Bieszczadnicy z Warszawy w szkle zaklętą czerń ową wysyłają zrzucając z zapory na karpie zakorkowane butelki po winie w każdej miniaturka samolotu transportowego Hercules Lockheed krzyczą przy tym, rozpychają się jak kangury chcąc się dopchać z platform do balustrad czerń, zmierzch, niewolnictwo, grubiaństwo to wszystko ląduje na falach fosforu terroru i nawet od koloru toni wzgórza okoliczne nazwane zostały Czarnymi Teleśnica tylko Sanna sama kumka zielona w ześrodku głębi jak przed dżihadem klaczkiwskim rybitwami niewolników imperializmu z gladiatorami socjalizmu
*Wiosna zażenowania*
Szybko bieży do mnie jak z Aja Sofia – Mądrość Odwieczna
z Ossolineum, książnicy lwowskiej jeszcze,
niosąc swoje, moje i cudze zapisy nierymowalnego życia
wchodzi na most, rozpoznaje mnie z daleka stojącego na nim wśród mew
uśmiecha się jak sofiści i macha do mnie ręką zamaszyście
ręką, co rozmiata chmury siarkowych grzechów na relatywnym dziś niebie
wszystkie mewy jak na komendę – odwracają głowy
i patrzą na środek rzeki, gdzie ostatnia samotna, biała kra
spływa Odrą wprost na trzecią kataraktę, za którą jest Memphis
miasto nicości wartości i Ozyrysa bluesowej Europy
czarna łyska na białej krze natury najwyższej próby
ten dowódca USS Nimitz zawraca pod prąd ku wiośnie
jednym skrzydła gestem rozkazem logiki lotniskowiec
pędzący na strategiczny Armagedon emocjonalnego zażenowania
i nieodwołalnego skostnienia
*Moja wina* Moja wina generuje potrzebę ciągłego rozpościerania gigantycznych kopuł modrych nad zielonymi pozłacanymi dolinami budowania konstrukcji w kształcie planetarium wielkości Hagia Sophia albo Błękitnego Meczetu spod hełmów galaktyk chce wystawiać zatopione w nierdzewnej stali gigantyczne niebieskie cyfry czasu minionego bezowocnie w mrowisku ludzkim
* Trzecie ucho * Ze studni wiary jak z głębin morskich wydobywam ucho ludzkie przykładam je do czoła przyrasta wychodzę na ulicę o świcie idę brudnym chodnikiem przystaję nad kratą kanału nasłuchuję tym trzecim uchem szeptów grzechu goni mnie moja poranna modlitwa pędząc ze świstem jak poranny ptak przez zadżumione puste ulice i place już mnie dopadła, właśnie teraz: „oczyścić się, oczyścić, oczyść się” ucho zmienia się w muszlę małży wiatr dmąc w muszlę wydobywa z niej woli ryk jerychońskich trąb łzy spływają nagle po policzkach ciepło serca roztapia twarz i oczy Belfegora Asmodeusza Ozyrysa widniejące pod taflą mojego kwitnącego miasta tak wiem, teraz mam troje uszu tym dodatkowym z otchłani ducha słucham trwogi piekieł przed Rezurekcją
*Z deszczu pod Ryn* Z deszczu pod Ryn z Rynu do Mikołajek płynęliśmy Omegami z rozwianym długim włosem znakiem zamiast wiatrowskazów na wantach popijając wodą zza burt rozuroczenia nasze i dojadając czekoladą Ewedel obiad ziemniaczany a gdy wiatr prawdy po burzy odszedł na wieczną wartę my bosonodzy na pomostach wciąż staliśmy na baczność przed kolejnym generałem losu szkwałem zmutowanym grzechem serc bitew echem z „Bałtykiem” w ręce na Mazurach przemoknięci do krwi ostatniej mający wojny za nic i Ryn za plecami
*Skrzywienie wiosenne* Będzie się działo na powierzchni miast w snów osnowie jak w tłumów otulinie niby niechcianych cielesnych smakołyków zrobionych z wszystkiego, co słodkie na planecie Warszawa a czemu to one mają służyć? a temu, że wiosna nie zawsze wybucha w samym sercu tylko my wiemy o tym, ale czy wszyscy młodzi? wiosna wybucha w głowach łaknieniem ludzi najpierw w dużych aglomeracjach, stolicach puchnie z nimi na uczelniach, dworcach, stacjach i w dyskotekach, pubach, pizzeriach potem rozrasta się wraz z dachami, ścianami po kres impresji i sama przyroda już nic nie może uczynić, by to powstrzymać przyjmuje wszystkie cukiernie z bzami i lodziarnie z bukietami i miliony na językach mają tylko bogobojne słońca jak marcepan wtedy do każdego człowieka przylatuje papierowy bocian albo selfieprzylaszczka na YT, FB lub skowronek na Instagramie wszystko łka ze wzruszenia zamiast śpiewać cienko chociaż może to tylko tak wygląda elektronicznie chociaż niby przyrodniczo się rozlewa, rozbawia seksem, plutokracją rozległych ciepłych chmur, prokreacją i emocją burzy piaskowej babki to zapewne tylko pola magnetycznie empiryczne nachylonej Ziemi skrzywionej dla draki
*Nintendo – Nes*
Zgotowano koronowanym w tej lukratywnej okoliczności
los pod lodowy potwora z Loch Ness fotografowanego zimą
coś jak łez łoś, łoś z Nachodki, na fotce nie taki słodki
a byliśmy tacy pyzaci, bogaci latoś, nie drżący, nie wynędzniali, nie głodni
transsyberyjscy, choć nie transseksualni
Sołżenicyn przechodził nawet na kartach na naszą stronę
ujął Amerykanów tylko on jeden z tych.. na chwilę
pies nasz karmiący był diamentowy z Alaski
jak Lassie z Archipelagu Oflagu wrzosowisk postszkockich
ja w przetworach utworach los zgotowałem mu potwora
no z samego Feratu nie, ale z Heratu (z runią Aleksandra)
koło Magadanu (a może Sighisoary)
jak Lukrecja Borgia u Ariosta, toż to dopiero, w moralnych szczątków jaskini
to jakbyś cmokał na Obcego, który się ślini
upał nie zimno daje się we znaki katedralnym skrzypcom z kryształu
ale dajmy im niepoprawnym spokój, i dysydentom, i papieżom, i wampirom
zagram może coś, w tę noc, co?
zagram z tobą losie o coś, o co? jesteśmy w Sanoku
chcesz o kości i prochy nienarodzonych dzieci?
chcesz w kości, czaszki, szkielety, wirusy, wartości?
Nes? Nintendo?
*Fale* Fale radiowe uderzają o brzeg miejskiego urwiska zespolonych słów hiphopowcy podrygują, raperzy kicają nad beczką, w której płonie marihuany snop oni dwudziestoletni zabójcy kwiatów one lilie zżęte mieczami buntów radio mlaska i siorbie, radio chlipie i łyka zdania domniemanych sprawców tych rzezi
Fale marszczą się na krawędziach krawężników zalewają autonielojalności snobów zakamuflowani robotnicy udają nierobotników wieżowce wąchają dym miejskich kadzideł skłaniając się ku marnościom świata z klocków lego zmierzch hałaśliwy unosi się nawet nad drapaczami nieba po ścianami studenci udający docentów piszą poezje nieszczęsne nieczęste nieprofesorowie udają profesorów tu melorecytacje pociągów metra i autobusów melo recytacje pęczniejącej swoim rytmem nocy melo recytacje melo melo melo metro w zakamarkach niezapomnianej choć nigdy nie wybrzmiałej do końca miłości z urwiska
a rogatki miasta zamienili w zekranizowane płonące biblijne jeziora propagandy
na szczytach okalających aglomerację platynowych gór
będących jednym połączonym nadajnikiem chińskich marszów bojowych
wystrzelona fontanna fajerwerków zmieniła noc w dzień manifestów
nad placem pokoju pojawiła się rewolucji tęcza
była to tęcza składająca się z samych odcieni czerwieni
smoki towarzyszyły pędzącym do ratusza po zastrzyk fragmentów białka
a przed nim patriotycznie podświetlonym stali już kamienni rajcy zamiast lwów
naprzeciw tłumom wyszli aktorzy, tyłem do kurtyny kryjącej przewiny
w ogródkach piwnych przewrócono zmurszałe stoliki do gry w bridża
i podrzucono władz unieważnione szachownice
wszechwłodarze tymczasem już przebrani za żebraków
przygarbieni wychynęli z podcieni
i w pilotkach z rogami stanęli na deskach
by popłynąć na czele na wezbranej fali
*Przyczajony skorek*
Skulony w swoich kokonach, przyczajony skorek
w odwróconej doniczce uśpionego ogrodu miasta
i jakaś nagła zmiana wyrazu twarzy Nike z Samotraki
– echo okaleczone
jestem komiwojażerem w zatłoczonym tramwaju
sople w nim wiszą, dach nad głową w soplach
(muzeum sopli w muzeum tramwajów)
komiwojażer, skorek zamknięty w sobie – słabo powiedziane
bez rąk Nike, zatrzaśnięta w bezguściu – to już mocniej powiedziane
nie subtelnie, lecz nie do końca czytelnie opisane pluch przebranie
jej mina, jej absolutny kołowrót myśli w głowie
– chcącej wzlecieć w myślach dominacji zapadnięcie w ostępy bezkrólewia
przeinaczenia republiki tłumu, gdy deszcz ze śniegiem wciąż pada do góry
a szczęście z nostalgią gra w karty o samotność wieczną w parkach
odwrócony dzban wypadłych kwiatów staje się dzwonem dla skorka
nie dla Nike, nie dla ciebie, nie dla miasta,
i bije, nie na trwogę pragnących odtworzyć siebie na nowo
oczekiwanie w mega polis mojej odwróconej głowy
na wiosnę – echo okaleczone
*W Teleskopie Hubble`a* To nieprawdopodobne, a jednak – to skurcze mojej Galaktyki uchwycone w Teleskopie Hubble`a na własne oczy widziane – gęś kontra romb na zielonym tle jarzysz? a Mars, a Jowisz, a Pluton? (Saturnin do Waleriana: jarzysz jądro?) wśród skurczów wyłonił się płód noworodek pokurcz, jaki piękny, jak jednorożec mit to tabletowy baletowy byt odległy dziwoląg w projekcie, a jakże jest wizjonerski dizajnerski opcjonalny byt nowej miary, człek – chciałoby się rzec pierwotny, lecz to nie tylko człek na miarę zmalowany, wystrugany, wyklepany miarowym rytmem serca mierzy już Syriusza zmysłem, jaki wielki jego owal skłębione chmury buty buntu zasłaniają go i ją i go i je, skurcze kurczę wciąż skończyłem akurat podziwiać i onieśmielać ją, gdy odebrałem ten poród Galaktyki ja sfotografowany kiedyś przez próbniki w lądownikach Voyagera dziś niezależny próbnik i lądownik takoż jest dobrze, ona i ja to już jedno na wyżynach mamy się czym cieszyć pangalaktyczne zjednoczenie nasze wydało owoc i jęła się zachwycać jak to dziecko i tym mnie ujęła Galaktyka jak pomarańcza ma ona w Mgławicach gęś kontra romb teraz na czerwonym tle i to tu przeszło przez wizjer ludzkości i pozostanie na zawsze sam smak miłości w zmyśle zobaczyłem jak zrodziła kiedyś ze mną mnie pomyślałem– nareszcie
*W Teleskopie Hubble`a* To nieprawdopodobne, a jednak – to skurcze mojej Galaktyki uchwycone w Teleskopie Hubble`a na własne oczy widziane – gęś kontra romb na zielonym tle jarzysz? a Mars, a Jowisz, a Pluton? (Saturnin do Waleriana: jarzysz jądro?) wśród skurczów wyłonił się płód noworodek pokurcz, jaki piękny, jak jednorożec mit to tabletowy baletowy byt dziwoląg w projekcie odległy, a jakże jest wizjonerski dizajnerski opcjonalny byt nowej miary, człek – chciałoby się rzec pierwotny, lecz to nie tylko człek na miarę zmalowany, wystrugany, wyklepany miarowym rytmem improwizującego serca mierzy już Syriusza zmysłem, jaki wielki jego owal skłębione chmury buty buntu zasłaniają go i ją i go i je, skurcze kurczę wciąż skończyłem akurat podziwiać i onieśmielać ją, gdy odebrałem ten poród Galaktyki ja sfotografowany kiedyś już przez próbniki w lądownikach Voyagera dziś sam niezależny próbnik i lądownik takoż tu jest dobrze, ona i ja to już jedno na wyżynach stworzenia mamy się czym cieszyć pangalaktyczne zjednoczenie nasze wydało owoc i jęła się zachwycać jak to dziecko i tym mnie ujęła Galaktyka jak pomarańcza ma – ona w Mgławicach gęś kontra romb teraz na czerwonym tle i to tu przeszło przez wizjer ludzkości i pozostanie na zawsze sam smak miłości w zmyśle zobaczyłem jak zrodziła kiedyś ze mną mnie pomyślałem – nareszcie, ale…
*Schodami w dół*
Schodami do wnętrza Ziemi jak do piwnicy
schodzisz krok za krokiem, za tobą on, on, ona…
jawią się symbole w odgłosach i zapachach głębi, gdy prowadzisz grupę
wiesz, że to jest uśpiony wulkan Walkirii Thrud, nie Valhalla
coś jak, Hades, Otchłań, Mariański Rów
pierwszych godzin po śmierci złych snów
na czele twojej brygady przodowników ty i
pradawni czciciele mocy w zbrojach organizacyjnych,
czciciele mocy zaklętych w pięści, czciciele surowych min
baldachim milczenia niesie przyjaciel norm, przypadku zacięty wróg
schodzicie w ciszy ku centrum myśli gęsiego
bezsłowa, bezcienia, bezgłów
kto niesie cień? nie wiesz? zastanawiasz się gdzie
wtem ktoś zarzuca ci go na ramiona niespodziewanie
Ziemia jest pusta wewnątrz jak każda głowa zemsty,
łatwo docieracie do Antypod pod jaźni podłogami
wychodzicie po drugiej stronie swoich myśli
ty i cała brygada świętych skarabeuszy, ty i on i on i ona…
schodzisz, schodzimy, rzeczone – to przedhistoria wszechwiedzy
*Oświadczyny czasu*
Z zadowoleniem przyjąłem oświadczyny nadchodzącego czasu
w kręgach zdobywców trójgłowych, w pałacach czarnogłowych
odrzekłem, więc – yes, yes, yes
z zadowoleniem odwołałem wszelkie Marsze na Waszyngton
i zamówiłem trumnę podróżniczą w sam raz na Wielki Marsz ku,
kałasznikowy butelkowe, bomby wieczorów
i Mrije bojowe dozbrojone tniutniami sukcesów
uniesiony trzema silnikami po każdej stronie jak Mao ostatnich lat
wyszeptałem nad lotniskiem w kształcie kosmodromu Bajkonur,
wyszeptałem – tak, tak, tak, szeptałem, szeptałem, potem spadałem
i mojej własnej niewygodzie w teraźniejszym grobie
– uśmiechnąłem się na jego przeżegnanie, przysięganie, pożądanie
i wyciągnąłem rękę przed siebie
jak panna młoda, zmieszana, zmarszczona wciąż
*Tylko mi nie mów* Tylko mi nie mów, że tylko mi nie mów, bo tylko mi nie mów aczkolwiek, no wiesz – choć nie jesteś jeszcze dla mnie ciężarem zrzucam cię z siebie, ale wiem, co to księżyc na plecach wiem, co to gwiazdy na głowie wiem, co to ciężar słonecznego wiatru wewnątrz tego lekkiego ucisku na skronie jest miłości siła ciążenia w swej istocie wiesz, że kochałem nie tylko ciebie więc nie mów tego proszę popatrz na wagę, na wskazówkę, na skalę czasoprzestrzeni zrzucasz mnie z siebie jak nicość gdzieś wewnątrz, gdy się kochamy nad ranem mówisz – bo bardzo cię cenię odchodzę
*Syriusz Microsoftu*
Ta elementarna wiedza samouczki
jest ewenementem w wiedzy pełnej filozofki
w której z nacji znajdziesz ją? w każdej?
potem Syriusz wykształca jądro cywilizacji,
co jest jak jajko niespodzianka
potem dzieci Syriusza biegną po myśl, boso jak dni wiary
wali się świat materii drugiej kategorii na głowy,
co są smutne jak bezludne galaktyki
element źródła mocy zmienia się w nicość,
a to jest bytem niezrównanym dziś
od kiedy Syriusz Dogonów goni myśli
hałasują wszędzie królowie, magowie, fizycy
i na pustyniach i na deskach klozetowych i na wiecach
symbole szaleją na weneckich maskach Microsoftu
jest dzielnie na kanałach manifestacji dobrobytu
ich element mocy to element śmierci prawd
każda myśl rozpoczyna marsz, marsz w czasie, marsz w farsie
hybrydą jest filozofka, a takich jak ona wiele
w algorytmach przyszłych niemowląt łkań
od arytmetyki wykoncypowanej początek bierze lingwistyka łez
od palca początek bierze dłubanie w materii
od dłubania w myślach począł się świat, świat śmierci pełnej
Syriusza Dogonów Microsoftu koniec
*Balony peany* Znaki czasu sportretowane w obiektywie zielonej koniczynki putinki to te konie pożogi cwałujące na stadionach życia skręty gwałtowne i Marycha z Rumiankiem za Narodowym jedynym zadość uczyniono Stalinowi pałacem a Wiejska w środku Warszawy stała się znowu ulicą Bydgoszczu znaki wymyślone przez Żubry i Tarpany z czerwonymi zadami jak pawiany na balkonie onego PKiN siedzi Kwaśniewski z Tuskiem na palcach liczą gołębie i wrony gołębie kubizmu i wrony surrealizmu znaki czasu peany kolorowe balony Niepodległości trującym gazem wypełnione na zakończenie emisji serialu o Lechu Wu, co się kulom kłaniał bez mała z tysiąc razy poza TVP jak Han wypuszczone z klatek Legii Gwardii Polonii sport czasu sport rety
*Abordaż najwyższych gór*
Zanim zapomnisz języka w górach
może zapadnie zmrok tam
wtedy korsarze anihilacji zatkną flagi Jolly Roger na Giewontach
otwórz usta, wyjmij go sam
niech rozkręci się, uderzy jak batem w skał zaniechanie
niech wytryśnie siklawa wyższych praw, a co tam
albo w jaskini ust zgaśnie er przesłanie
albo zmieni go w trap do abordażu najwyższych gór z głów
to drugie lepsze, uczyń echo swe tam
*Beneath the Remains* Piorąc pieluchy w łazience słucham Sepultury dawne obsesje torturują mnie znowu mimo, iż jest już maj dziewięćdziesiątego pierwszego roku wciąż czuję na sobie wzrok czerwonego Al Capone chyba w znakach zodiaku ukrył się sierp i młot dziś rano chór kwiczołów przypomniał mi Chór Aleksandrowa zwiesiłem nos na kwintę nad pieluch grobem cóż, nie muszę się czuć zawsze tak żywy jak Lenin mały księżyc zgasł zasłaniając uszy przed riffami Cavalery róże czerwone swoje korzenie wyrwały i odeszły na śmierć do Moskwy jak zgrabna tancerka Degasa jak tancerka hiszpańska Trakla ognista Polska jeszcze tańcząca z kogutem w zębach w brzuchu agnostyckiej maszyny hałaśliwie wyzwala się ze zła kosmosu układów magicznych
*Dzieciństwa klucz* Dotknęła mojego uda swoim biodrem oparła głowę na moim ramieniu zaczęła czytać książkę w pociągu cel zniknął, tak jej jak i mój pomyślałem, że to ona raczej zniszczyła cel a nie ja sens samotności widoczny, przeżywany co dzień przepoczwarzył się Przylgnęła ufnie taka delikatna, ciepła do szorstkiego kamienia w jaki zmieniała mnie ta podróż młodzieńcza tonąc powoli w niej oddalałem się od bogiń przeszłości, które nie mogąc dosięgnąć biczem moich pleców wpatrywały się bezradnie w płynącą po nich wczorajszą krew Teraz ona otworzyła mój sen przed innym sinym tygrysem ona, która kiedyś Chrystusowi zostawiła swój adres, wypaczająca jego Golgotę myślami o tym, że czeka go tylko ciągłe umieranie nie przypuszczała, że On odda go mnie na zmartwychwstanie teraz zastanawiam się jak posiąść jej szkolne marzenia i jak nie przestać jej kochać w paszczy tygrysa Teraz przytulona do mnie, obejmująca mnie czule tak kochana jeszcze a może na jutro obojętna nazywam ją już – dzieciństwa kluczem na niebie
*Arie* Zespół koloraturowy przenośni naznaczony zespołem uczuciowych nieznośności akcja akupunkturalna na przemian w sercu, nodze, plecach, w harfie kręgów szyjnych a atonalność ust, języka, warg zniesienie bólu poprzez klocki lego palców w lesie norweskim, gdy ciepło doskwiera płynie śpiew zakochanych nieosiągalnością
Ponętna niech zdobędzie się na poprawienie wezgłowia w łożyskach wierszy pod głową poety atonalność słów jak nagle zerwane struny harfy praw bez podłości w skroniach ciągle małostkowości pożądania jej nóg zabrane pończochy i ona jest bez nich na karuzeli pomalowanych paznokci w sukience się kręci bez bielizny nad trumną i kołyską wiersza
Poeta z zadartą głową gwiżdże arie prąd wyłączyli, zatrzymała się przed nim wyciągnęła rękę poduszka wypadła mu z pod głowy na zmartwychwstanie wiersza na wyklucie do końca i ozdrowienie bez łez z zamachem stanu na śmierć na cudowność jej stanu w dłoniach jego
*Kształt owocu piękna*
Moja istoto wyśniona, której szukałem jak zagubionej Itaki
nocą na oślep w jękach syrenich tonąc
z kształtu owocu wywiodłem cię jak kształt pszczoły
moja wyśniona, sen odkryłem proroczy
na czułkach pszczół kreujących światy
podejrzewałem to od dzieciństwa
teraz to wiem na pewno, bo
udokumentowałem ciszę przed i po zapyleniu kwiatów
swoją miną, swoim berłem westchnieniem w ciemności skinąłem na światło
i na dworze tego ogrodu pojawiła się księżniczka lata
w boju towarzysze mi to potwierdzili hasłem:
ona ma kształt smaku bzu we śnie
moja istoto wyśniona, wiem to już
w zapachu i w kolorze cię pojmałem bez formy
oddałem kształty mojego patrzenia pomału
nieznośnym zmysłom wyobcowany z myślenia
po jednej z bitew zrozumiałem, że dowód na kształt owocu,
na kształt piękna domkniętego każdy,
kryje się w pamięci kosmicznej pszczoły
w genie poety stwarzającym pokarm słodki zmysłów
z niczego
*Wskrośnośność*
To temat na długie milczenie
wyniesienie myślenia na wyżyny samokontroli
wolnościami wskorśnośności obleczony jak w jutrznie znośności
na przestrzał biały jak ewangeliczne płótno jesteś wtedy
a ból wycisza, wycisza, och, jak wycisza
to temat na przemilczenie huczącego wodospadu zadręczeń
mini biel bezkrwawych uczuć i wegetariańskie idee natręctw
prześwitują przez pokot artykulacji, gdzie do śmierci krok
w niedzielę wieczorem, a potem, co?
w poniedziałek do pracy w gospodarstwie ogrodniczym
natury słów przepalonej złotem
a ból popycha, popycha, och, do życia, tak
to temat na przetrwanie, w sam raz na radość
wolnością wskrośnośności nazwaną w lewitacji letargach
Boga kosmosu Boga głosu Boga etosu
na przestrzał ciebie przelatującego jak grot ciepła, życia, ukojenia
jak zwał, tak zwał – Boga myślenia
????????????????????????????????????
*Wiatr buczyny wybrzmiałej* Lekki powiew wiatru od strony buczyny jakby ze środka lasu jednorodnego zbyt wiatr nowy szemrze, szumi, szeleści potrąca gałązki sztywne jak liry struny wypełnia miechy, piszczałki organów, fletnie Pana policzki Boreaszów bezlitosnych nadyma jest lekki, gdyż porzucił bagażu zamróz przed lasem w nazwie Bukowina jest splamiony, gdyż ogołocił istotę ożywczości zielonej wieje dzięki tchnieniu śmierci zastanej ale zbudzonej karkołomny jesienny wiatr wypada ze środka lasu lasu, o który zaczepiasz skrzydłem samolotu tęsknot uciekając z kraju planowanej zemsty szumi, gniecie, zabija prawdę i szczere łzy niesie się jak Apokalipsy wierzchowiec nad ziemią wierzgający we wnętrzu niewyłonienia sam wypchnięty spętany oszalały zapach jakiś dolatuje z wnętrza lasu zapach nitro benzyny, spalin wiosny, popiołów lata woń omszałych niedomkniętych prastarych wnętrz przemian w śmierci dla życia w mitach nadchodzi, nadchodzi, już nadszedł wiatr gładki jak łopata i glina na grobach ubita wiatr leśny wojennej buczyny wybrzmiałej zimą na zawsze już przeoranej śmiercią
*Natura w kropli anioła*
Zewsząd góry oceanu dążenia buntowników
panika wystraszonych pielgrzymów
skazanych na śmierć konieczności ruchu
w mojej rozkołysanej szklance herbaty
moja twarz kapitana
odbija się jak myśl w bałwanach niespokojnych
od wszechwładzy natury butnej
witam się z pożogą sztormów
serca, które jest dnem uczucia zawsze
ocean nadziei huczy w moim gardle delikatnie
pielgrzymi z barów osłupienia toną w mojej duszy
emocje to miniatury tratwy Meduzy,
to pulsujący obraz natury w haustach życia
jak Bóg niezrozumianej w oceanie obiektywności
zawsze wiernej w kropli anioła wspomożyciela
*Zegar prawdziwego bytu*
Tak najczulej wyrażaj to zapamiętane,
sugestywne spojrzenie poprzez milczenie
dwuznaczny bądź dla burz,
by zrozumiała jak bardzo zależy ci na ciszy bezgrzesznej
tej, co naznaczyła w przepaściach orfickich twojej głowy
namiętne znikania, jakby w jaskiniach niknących nietoperzy
a ty czule szeptaj nie tylko dziś, szeptaj coraz ciszej, ciszej
hieroglify pamięci rozjarz poprzez milczenie
dwuznaczne błyskawic, by zrozumiała, że miasto bez niej
zmieni się zaraz w kosmodrom nudy plugawej
i ty odlecisz pierwszy ku jej neonowym nogom
zamiast chwilom wspólnym poza czasem
ku jej biodrom kinowym
zamiast chwilom wspólnym poza przestrzenią
ku jej oczom demonstrantów
zamiast chwilom bez żadnych ograniczeń
w sumieniu, miejscu głośnych wyznań i serc dotyku,
które jest zegarem człowieczego prawdziwego bytu
*Wieczorem wybaczamy wraz* Mieszkam z tobą tam gdzie gwałtem wzięta piekarnia wzywa chlebem brzask wyłaniające się z niebytu opłotki metropolii, jej wciąż kurne biurowce i malwy na wszystkich skrzyżowaniach odkąd śnieg spadł na rzęsy twojej nocy w naszym czuwaniu pojawiła się odrobina ciepła co wieczór słyszymy marsz dzielnych zwycięskich legionów, jeszcze rytm i pieśń ich jak dym snuje się po świt wąsy bojowników, piersi matek polskich, koronki sztandarów w ten zimowy wieczór podziwiamy wspólnie na niebie od żywych gwiazd oddalają nas rzęsy i śnieg biały niedźwiedź robi sobie zdjęcie z wąsatym przywódcą potem defiluje naturalnie zgarbiony w kierunku alei gehenny ciemnej obozy zniknęły już w jaskini historii a po chwili wyleciały gołębie, a gdy zagdakały kury giełd żaden Polak nie zaparł się siebie my razem zapieramy się siebie, co dzień po to tylko, by wieczorem wybaczać wraz ech, te ugody gorące, serdeczne, drobniutkie mrówki śmieszki na ścianach salonu w naszym pokoju błogim nietoperze, byki, półksiężyce na witrażach pracowitych dni jakże dawno odeszli stąd ci, co poszli walczyć pod Pszczynę ginąć za Ukrainę, krwawić za Londyn – brak ich okrutny, cóż dzisiaj nasze spadochrony i hełmy czekają w kącie a my idziemy do łóżka popijamy Wysowiankę, wyłączamy silniki tankietek z biur piekarnia dymi, chrzęści, dzwoni, mruga jak krążownik cumujący powoli na redzie naszej młodej wolności ledwie tuląc się do siebie dostrzegamy jak podpala park kolejny pijany piekarz
*Wiosna 1980* Ptaki obce przesuwają się po niebie nocne klucze jak sputniki z numerami od 988 do 1088 przelatują nad naszym domem skostniałym dziś nastaje picassowska wiosna od rana tylko Narcyza władzy słychać w radio zespawani wąsaci starcy w spódnicach z cokołów kupują mleko w proszku i odżywki dla niemowląt świata za łuski dostałem przez umyślnego zaprzańca wezwanie na wojskowe ćwiczenia będę musiał wykuwać okopy w znanych lodach Syberii patrzeć pod nogi liczne jak przebiśniegi zaszczuty, zapędzony do tunelu duszy bez wyjścia muszę zrezygnować z myślenia o Kantorze i Wielopolu w Delcie Missisipi muszę zrezygnować z myślenia o kobietach Baudelaire`a w Paryżu muszę zrezygnować z myślenia o obsesjach Dostojewskiego w Petersburgu muszę zrezygnować z myślenia o ogniach Hendrixa na Wyspie White muszę zrezygnować z myślenia o koniecznych zezwoleniach Wojewody Krakowskiego na wszystko przynajmniej na jakiś dadaczas do lata, ale nigdy nie wyrzeknę się zapatrzeń i długich nocy spadających gwiazd, które nadejdą w sierpniu nieodwołalnie
*Meteoryt uderzył w Paryż* Nienaruszone gzymsy, portale, chimery i rzygacze a przecież meteoryt uderzył w Paryż w socjalnej jego otoczce spadła na miasto epidemia klisz królują w dyskotekach ewidentni a w galeriach nieoznaczeni meteoryt wbił się ostatecznie w ścianę Centrum Pompidou wichura rewolucji się zerwała, rozerwała sztandar Joanny niechodzący dźwigacze nitów jeżdżący bolidami jeszcze podtrzymują go epidemia manifestów pod triumfalnymi łukami póz i kolumnami mód oto ja, Gavroche z Polski stoję na La Roche, patrzę w niebo mam otwarte usta, trzymam w nich odłamek meteorytu w postrzępionej kamizelce wyglądam jak Chimera Apollinaire`a
*Fowistyczny Parys*
Wewnętrznie sprzeczny jesteś skrzacie kupidynie zwany kogutkiem
emulgator twoich obsesyjnych narracji zawisł w próżni
wewnętrznie logiczny, to i owszem, jak łuk, strzała i jabłko
w obrazowaniu zbyt duży jest poziom napięcia emocjonalnego i pola bio
w przypadkach takich jak moje zauroczenia nią
ekspresjonizm fowistyczny w słowach, które wypowiadam,
zmienia się bardzo często w płaski nadrealizm
jej żagle, moje porywy, jej rabaty, moje kolory, jej spokój, moje płomienie
to jakby logiczna całość nastroju, ale to tylko pozór
wędruję z nią uwiedzioną wokół mojego pokoju
trzymam ją za rękę i wtedy pioruny uderzają z lamp oliwnych,
których jest kilkanaście, a może nawet więcej nade mną
stoję na murach i spokojnie jem jabłko z Hesperyd sadu
zaraz zginę jak Achilles tam na dole
przez te oczy na środku pokoju
w nią jak w horyzont zapatrzony
nieśmiertelnością jej nieoczekiwanie rażony
*Nad rowem oceanicznym*
Pływam w oceanie śmiałków na głębinach niebezpiecznych
kobiecych zachwytów i syrenich przyzywań
(od skrajnych emocji prawie śnięty,
skołatany, spięty, skuty i zaprzęgnięty
do miłosnych tratew meduz oraz trujących ślimaków morskich)
nad rowem oceanicznym ledwo zbadanym mitem
zanurzony po uszy w odmęcie idei – Amor
utrzymuję się na powierzchni jeszcze
resztką sił trzymając ręką ratunkowe koło
– Caritas
*W organizacji*
W wewnętrznej konstrukcji tej szlachetnej organizacji jak i ideowych tez
podwalin jej łakomie zniesionych wskutek przedawkowania łez
tego nadwrażliwości bodźca
zagubiły się punkty styczne
z dosięganymi wprawdzie ułomnościami ojców założycieli
przez przyjemności głównie,
ale umiastowione unicestwiające czerwie odejścia
nie pozostawiły po sobie nawet historycznych szeptów i spojrzeń w górę,
co może raczej wróżyć długą wędrówkę namiętnej próżności a nie pobożności
w żyłach zaangażowanej osoby, zakochanej niezdrowo w takich strukturach
albo nieoznaczoności zerwane kaptury norm i zakazy
pozostaną na tyle długo w odpowiedzialnym rodzeniu słów dla słów,
że te ostatecznie usprawiedliwią to kochanie wsobne
na wieczną przestronną lewitację imion pierwszych i ostatnich w sobie splecionych
nie tyle codziennymi spojrzeniami błogości i ufności,
co natrętnymi myślami członków o więzów nierozerwalności
*Pierwsza para* Jeden prosty gest wykonać objąć ją za szyję, przyciągnąć do siebie zatopić swoje wargi w jej słodko-słonych wargach rozgnieść je jak owoce morza koralowego posmakować jak papaję pitaję mango jeden prosty gest i ziemia, na której stoimy nagle zmieni się w niebo albo piekło, kto wie? objąć ją za szyję, przyciągnąć do siebie przytulić policzek do policzka i trwać tak do końca świata nie będąc mężem i żoną a wyłącznie Adamem i Ewą ludzkości pierwszą parą świętą jeden prosty gest objąć ją za szyję, przyciągnąć do siebie jej zapach za uchem w siebie zagarnąć zmysłami i wyszeptać – razem na wieczność tej przemijającej chwili, w której przychodzi miłość
*Dramat namiętności* Ileż to razy usta moje całowały śliczne kolana krągłe rozedrgane ubóstwieniem moim ile? byłem szczęśliwy, nieszczęśliwy, szczęśliwy Ileż to razy palce moje dotykały delikatnie szorstkiej albo satynowej łydki i zagłębiały się ciepło w pulchności jej przesuwając z emocjami międzyplanetarnymi swoje kubki smakowe muśnięć w dół i w górę ile? byłem szczęśliwy, nieszczęśliwy, szczęśliwy Ileż to razy moje policzki rozgrzane otulały uda roztkliwiającą stroną wewnętrzną marsjańską nieskończonością delikatności ile? byłem szczęśliwy, nieszczęśliwy, szczęśliwy Ileż to razy moje ręce obejmowały gładkie pośladki jak rozległe horyzonty kobiecej niepowściągliwości wewnętrznie zapadające, ustępujące pod palcami, co jak języki lawy wytapiały pożądanie zastygłe wcześniej w kobiecości jak idol dla zapatrzonego ile? byłem szczęśliwy, nieszczęśliwy, szczęśliwy A teraz patrzę na swoją Batszebę przysiadającą się do mnie w króciutkiej sukience, gdy zakłada nogę na nogę i wiem, że to najpiękniejsze nogi na świecie przynajmniej w tej chwili nietuzinkowej emocji w oczach moich, niemo ich, moich najpiękniejsze, długie nogi świata widzialnego najdłuższe piękności człowieczego świtu najświętszy przekaz długich promieni świetlnych odbitych od nich ich od nich najświatlejszy nawrót piękna do nich w mojej duszy jestem nieszczęśliwy, szczęśliwy, nieszczęśliwy tak, nieszczęśliwy w moich okowach wartości duchu mój ulatuj z kamienia żelaza ciała ulatuj póki czas, odlatuj na Olimp bogiń nieskazitelnych w absolucie i zostań tam daleko od niebezpieczeństwa nóg pierwszych, rajskich, zakazanych zostań chrześcijańskim aniołem Amorze w Aurorze czystości niech piękno Hesperyd i mojej Afrodyty wykuje go w skalnej grani jak napis: TO JEST DRAMAT (NAMIĘTNOŚCI)
*W sacrum nieprzytomnych*
Od kiedy zamówiłem usługę latania nad
noga mi się nie powinęła w młodości
wtedy gdy gdybanie miało jeszcze sens
parcie na szkło było w tych czasach powszechne
wszelkie szkło alter ego dominowało, panowało
i ocierało się nawet o publiczną abstrakcję
od czasu tych lotów osławionych, opisanych, lecz nieprzeczytanych
zemsty nabrały charakteru zniewag w gumowych oprawach bulionizmu
prosić można było przed zamachami, żebrać w antraktach krwawych
wtedy ochy, achy, strachy nie były wołami jak dziś
nic wskórać uporem nie mogły na straganach dusz
leśnym duktem zmierzały pytony i kabarety za nimi,
pytony zeskoku, nie ześlizgu wartości, należy dodać
weź się za siebie, kup lotnię, obuwie i wiertarkę – powtarzano
mnie i brulionizmu szorstkim wyznawcom
są skośne chmury w sam raz i sklepienie już wyziera z nieba ran
wywierć tam otwór, zapuść sondę rozkoszy prawd
spójrz, sięgnij i spuść litr ambrozji z wyżyn
na zgromadzenie świeckich w sacrum nieprzytomnych
wyczaruj im wszystkim ich własny spełnień świat
*Tautologia* Bóg jest przyczyną mojego patrzenia Bóg jest przyczyną mojego słuchania Bóg jest przyczyną mojego myślenia Bóg jest początkiem i końcem mojego świata to truizm czy transcendentalia? ja jestem początkiem i końcem mojego wiersza to prawda czy truizm?
*Sznur* Sznur korali w Stawie Dąbskim jej kolano na moim kolanie sznur żurawi nad lotniskiem wojskowym w Łasku jej ręka na moim udzie sznur pereł czarnych zamiast łańcucha na szyi sędziego Juszczyszyna jej ręka na moim pośladku sznur politycznych widziadeł nad Mostem średnicowym jej ręka na mojej piersi sznur kolorowych żarówek na choince w Ogrodzie Botanicznym na Ostrowie Tumskim jej ręka na moim brzuchu sznur samochodów w Gorzyczkach na Autostradzie Słońca jej ręka na mojej dłoni sznur katowski z ledowej taśmy tęczowej Biedronia jej palec na moich ustach a potem nieme wargi sznur diamentów tuż przed moimi oczami albo to jej roziskrzone oczy spętane miłością gwiazdozbiory jeszcze bez nazwy
*Zauroczenia* Nawet zamieciony pod zegar kurz namiętności zdradza tam swoje przywiązanie do jej cudnego łokcia i dłoni w zamierzchłych osłupieniach w pączkujących nadziejach rozpyla chwile jedności zauroczenia wczoraj i dziś
*Eurydyka* Ona wciąż idzie za mną jak przynęta niesłysząca w ciszy Eurydyka niezłomna porzucająca dawnych bliskich boję się, więc szeptam – miła, co robisz, zatrzymaj się idziemy ku przepaści naszych wczorajszości i swojej ku katastrofie kosmicznej – eksplozji emocji supernowej na razie wchłaniamy sympatię, czułość, delikatność chłoniemy to wszystko, co nieme nie chcąc się odwrócić, by to przerwać i skłonić niebo w nas do refleksji nad śmiercią ona idzie wciąż za mną tak cicho, potulnie a ja popisuję się łabędzim śpiewem przed nią śpiewem dni moich wciąż pędzących w nieznane czym zakończy się ta nasza wędrówka – gromem oczu, wypadkiem pędzącej lokomotywy burzą śnieżną w środku lata, – kto wie? idę dalej a ona to wie, że idę dla niej jednak nie jest mojego Hadesu cieniem raczej realnym dniem, ciała schlebieniem z jedynym ciszy dotykiem
*Ami Amo*
Gdzieś na dnie tych zauroczeń kobiecych i męskich
przysypiają anioły Caritas i Amor
w wymiarze państwa jednacy
w wymiarze serca niezwykli
narażeni na wojny ubogich z bogaczami
w nie zaangażowani
ami Amo zerwij jutra światło
chęć cię nie opuszcza, czyż nie?
chęć niesienia pomocy oby tylko
rękom nogom głowom sercom
a nie niewidzialnym duszom
skrytym w półperkalu osobistym
pływające nagminnie westchnienia
jak marionetki zakute w pielesze toną
a pielesze kryją walczących o sprawiedliwość społeczną
bezustych, ty jesteś bezręczny
jak rycerz zbyt surowy dla siebie
akurat zakochany jak Pierrot bezsłowny
wtedy Amor i Caritas zespolą się w jedno,
gdy rycerz zacznie płakać
na turnieju skołatanych rządz
w szrankach rozstrzygających piękności
ale nie po rzeziach uczuć
czuj duch, zaurocz się i ty
ami Amo
*Najmłodsza* Kochaj mnie ty, która jesteś wśród muz najmłodsza stojąca w drzwiach z szeptem na wargach zamarłym, co wydaje mi się pocałunkiem powitania wysłanym w powietrze odwzajemnionym takoż przeze mnie lecz na pożegnanie kochaj mnie, pochylonego nad klawiaturą albo wyświetlaczem bo kogóż możesz kochać bardziej w tak dziwny sposób i z większą wzajemnością najmłodsza branko ust i jasyrze mój
*Szepty namiętności* Gdy roztrącasz natchnienia łasząc się do jej płomienia z obnażonego ramienia wybuchającego, co jest zaledwie urzędniczym stemplem każdego dnia smakujesz kruchości jej koniuszkiem oka i ty i ona smakujecie siebie nawzajem ona tak to lubi i o tym mówi a ty sam nie wiesz, czy ból nieprzezwyciężalny już jest częścią oka a może języka ta kruchość, ta blaga, sen, zaświat gestów jak cud więc roisz sobie sen o wolności w jej piersi, w jej piersiach, u jej piersi, pomiędzy piersiami aż strąca cię z siebie tą niepowtarzalną delikatnością boską, co znów w szeptach szczupłej namiętności zamiera dla twojego zbawienia
*Poezja, akcja, światło*
Jądro ciemności między nami jak jej telefon wyłączony
niegotowy, by przesłać głosy
wyrażające nienawiść na przykład: posłów kurtyzan rolników zagłębian
połączenia nieodebrane na moje szczęście
światło nie niesie przesłań obcych, ale i bliskość jeszcze niewidzialna
cisza działa na korzyść moich szeptów rozbłyskujących jak iskry
tańczące na jej włosach płowych
węgiel jej umysłu nadzieją jest moją
na kolejne kopalnie odkrywkowe i podmorskie,
bo bloki energetyczne w piersiach jej pracują już z mocą
oddech wysyła uczucia do mnie
oczekiwań wspólnych rozgrzane z chłodni obłoki
różowe paznokcie wypielęgnowane ostoją zielonego czasu
wbijają się jedynie w moje oczy
schylam się po dłonie cudne rozbudzony,
gdyż ona klęczy przed mną w czerni i czerwieni
jak to kobieta z głową na moich kolanach
pająk z czarnym krzyżem zjeżdża powoli po nitce jak komandos
wprost na klawiaturę telefonu
wciska odwłokiem przycisk: miłość
a ja patrzę czysto technologicznie na to
i mówię: poezja, akcja, światło, światło
więcej światła
*Pulcheria i celebryta*
Jestem peryskopem w dzisiejszej odmętu-zamętu perspektywie
na rozległej-rozhuśtanej powierzchni ustawiam laserową poziomicę
serce się wzdraga nietechnicznie-nienaukowo, ale mózg szepcze
– mierz, ale strzeż wybudowanych pierzei państwa dobrobytu
buduj skrycie w tym dobrobycie
udając celebry tej eremitę bezkompromisowego skutku
niedosytego ewakuacyjnego biedy najmitę
w katedrze rakiety-prosperity oddaj krew dla biednych – całą
buduj skrycie, strzeż się dobrobytu, który chcesz posiąść tu
on czeka w perspektywie nielunarnej-nuklearnej
pod stopą twojej kobiety słonecznej jakżeż
akceptuj pomiar horyzontalny przeliczony na wertykalny
leć na chwilę do złóż polarnych, by powrócić tu gdzie nadwiślański piach
a krzemu ból i cudu nikiel zalegający sztolnie-kopalnie wszystko wyjawi
o ten cud prawdy przecież chodzi
strzeż się dobrobytu w czasie skrzacie inteligencji
Pulcherio konsekwencji przepychu objawienia
stworzenia równonocna amebo sukcesu okołobiegunowa
wszelkie prosperity skrycie kształtująca
*Epoka drewna*
Zanurzony w opiniach drwali socjalnie zdegustowanych
po szalejącym tajfunie parweniuszy miedzianych
na widok przełomów, co zastąpiły regularne wyręby,
skostniały na arendach agend geniuszy z celulozy
przerzuciłem, przewodziłem, przedmieściłem się
miastem wymarłym za częstokołem z zaostrzonych pni nowych tępych dni
ludzie w domach, parkach, co natchnione hałasem tramwajów drewnianych
nie doczekały się ostrza siekiery i piły, więc się ostały,
rozpaczając na krawędzi błoni
i strumyków bełkoczącej gawiedzi opasujących miasto,
akuratnie poderwani ze snu śpieszyli do działania
w okrążających wciąż legendach pradawnych borów
kryjących dzikie zwierzęta moralne,
które zastąpiły powolne leniwe dinozaury
jak capstrzyk elity reality zbyt leśny dla stalowych charakterów
jak siekiery zdegustowanych drwali
stanąłem, by przeczekać epokę drewna
*Adoracja* Adorujesz zachodzące słońce tak jak Najświętszy Sakrament (stworzenie Bogiem nie jest ale ma go w sobie jak idę i zasadę, więc…) to nie kult solarny ale po pięciu tysiącach lat rozwijania teologii i filozofii obraz apoteozy człowieczeństwa (zrodzonego dzięki słońcu) w myśli najszlachetniejszej z konieczności rozbłyska widzisz ten opłatek bursztynowej gwiazdy kruchy jak śnieżka prześwietlony w monstrancji bezlistnych, styczniowych drzew koron na ołtarzach złożonych, wzniesionych jak do modlitwy dłoni domów i kominów wśród teoforycznych procesji wysokich wietrznych chmur w styczniowe popołudnie od emocji niecichnącego serca serca jednoczącego i jednoczonego w strzelistym akcie zrozumienia wszystkiego wzdychasz
*Do kroćset* Jakąż skałą krwi jest ta kroć? krwawię ciągle, bo wiem, że ja sam i serce jedno jak słońce ran krwawię, bo to już nie kroć jest jutra ale dziś, księżycowe dziś westchnienie płuc jak gór – gdybyś, chociaż ty raz lawina myśli nie zastąpi wodospadu słów opisujących ciszę a kysz świecie pusty i zły, a kysz tylko ty ja tylko ja ty wreszcie nawet – do kroćset otwartych serc i nieb
*Noc sylwestrowa* Serce męczy się pochylone nad swym losem spętanym gwiaździste niebo ledwo przynosi rozluźnienie jego więzów serce łka w sylwestrową noc nic zmienić już nie może nic nie zmieniło i chyba nie zmieni nawet, jeśli samo zmieni się w cnotę lub grzech w trój jedni zawieszone – siebie, jej i miłości cierpi, cierpiało, wycierpieć musi skutki zjednoczenia z galaktyką nieznaną ot prawda, gwiazdy nie uwolnią od uczuć i marzeń marzenia nie uwolnią z teraźniejszych kajdan noc ostatnia to ich nieubłagany kat gwiazdy, serce i żal
*Reinkarnacja rozkoszy samej*
Od do idę przez śnieg, tonę w tym śniegu
płatki różnoramienne wciąż padają
zastygającą ciszą na moją głowę katedralną
zamarzam jak witraż biały, przez który prześwieca tęcza
w kolorach siedmiu, a raczej odcieniach szarości pleśń
tęcza duszy wędrującej przez cmentarze dogmatów
hipopotamy północy, ibis obcy, krokodyl Nachodki taki słodki
i mini smok z Nostromo Sodomy
niosę jajo Morza Martwego unicestwione w soli i asfalcie
jajo, które umarło w człowieku, kiedy spoczął pod dębami Mamre
jakim byłem jeszcze rano, kim byłem, Abrahamem?
przechodzę przez bramę zimy, którą wzbudzono wirtualnie,
by odżyła reinkarnacją rozkoszy samej zastępując wszelkie czułości
nazywane onegdaj ogniskiem miłości żywotnej
od do idę przez śnieg, padam weń i zastygam na chwilę, lecz powstaję
nie chcę się poddać niewoli
nie chcę się poddać niewoli tej zdrady
*Drąg fyzykalny* Drąg fyzykalny i grówniane nożyce dorzucone do pogrzebacza fynansowego tak sobie to leży na złomu kupie jak niegdyś pobitewne, popowstańcze aruże ale dzisiaj już nikt nie powie – to w Polsce, czyli nigdzie! oto ja, który zakupiłem maszt ogrodowy właśnie na pudełku napis – produkt typu Germany w Wuhan zdjełany ustawiłem i zawiesiłem na nim wimpel w barwach polskich niech powiewa nad dziedziną Polaka właściciela kupy złomu post.., post.., post…, post… oto ja, stoję pod nim z włosem sczochranem Polak żywy i wciąż niemartwy moja dziedzina oblewana jest Morzem niezłowrogim i gościnnym zapraszam do się orły, orłosępy, orliki wszelkie wirtualne i nie tylko nie czerwone
*Zżęte kłosy kolejnego roku* Zżęte kłosy kolejnego roku w mumie zmienione wczorajsze dni nic żywego tu nie znajdziesz w noc sylwestrową kabaret ukraińsko-śląski wypowie ostatnie kwestie w języku kaszubskim do górali w Kruszynianach z piedestału Światowida komercji – i tyle owce przewag i strat postrzyżone w Ełku kot ogaca jeszcze zapomniany dach kogut pieje w Lubaniu po organowych koncertach Jaksa panicznie bije ostatniego denara północy denar płacze jak żywy brakteat południa niewczesny motocykl księżyca rozjeżdża ślimaka miłości nienadążającego za gwiazdą przyszłości – motocykl na gąsienicach jest Lublin w Stoczku i na Wawelu Wawer za późno na snopy wymłócono wszystko w trakcie – całorocznych żniw osobowych jak świt powiecza teatr jest narodowy na rynków prawdziwych scenach aktorów światła brak
*Oczy i serca splątane* W jej zachowaniu niecodziennym odczytałem kierunek marszruty moich ocznych gałek kiedyś były pełne wyrazu plemiennego krajowego wielkopolskiego jakieś takie były mrugające czerwienią zielenią pulsujące światłem zwykle dobrych, ale i przeciwnych zamiarów ożywcze w swej lapidarności przekazu dla komsomolskich maszkaronów kultury teraz kurczowo uchwyciły się jej błękitu moje gałki oczne nazwane przez nią: „och, jaki ty jesteś dobry” z powodu napisu wewnątrz za nią pomaszerowały w mundurach na kurhan, wzgórze, jakiś wierzchołek Nebo samych górnolotności chyba zmienią się już jutro w kosmiczne statki od wtedy przecież szykują się startu jak gdyby choć niebieski stał się dominujący to nie pulsuje w nich zerkających jest tylko rozbłyskiem jedynym ciągłym a wzrok mój wszystek sam jest poza nimi już jest cały w niej jak cel i oto zaczęły się lekcje tanga Chagalla na niebie karminowym oczy i serca splątane tańczą przytulone do siebie obejmują się czule, wypełniają sobą, lewitują nad horyzontem omdlałym to już ta jednia, to uniesienie do gwiazd wyczekiwane skrzydlata pieczęć przełomu epok, roku, dnia, godziny, sekundy … życia zrywu? czy wielokolorowy fajerwerk nad nekropolią uczuć?
*Kamień filozoficzny nowej ery* Skorzystaj z ciągłego odlotu samolotów wszystkie jak na komendę odrywają się od ziemi unoszą się w górę i lecą w jednym kierunku jakby gnane popędem w istnienie wpisanym, zewem wędrówki a przecież ludzką ręką kierowane zdalnie skorzystaj z lotnych czasów skorzystaj z tarasu widokowego nowej ery skorzystaj z tych dziwów maszyn kto konkretnie kieruje tym skoordynowanym odlotem? a kto twoimi wizjami na wysokościach? czyżby antyczarnoksiężnik z Florencji – Savonarola Dominikanin rozpalony nadto nienawiścią do złota albo ten, co zamieniał ptaki w samoloty – Leonardo co zamienił twoje wszystkie wizje w obrazy albo Michał ten, co zmienia wciąż skały w dusze czyste i rzeźbi sumienia patrz na odlatujące samoloty lat i zmieniaj słów ołów w złoto jak puch jak oni ołów, mosiądz, oto zachód słońca a ty jesteś kontrolerem lotów zbywcą słońc po zmierzchu tych, z których wyłoniły się czyste złote dusze rozpięte na sztalugach nieba dusze z renesansu przestworzy sam jesteś dziś w nich kamieniem filozoficznym