2025

Posted: 01/16/2025 in Wiersze
*Idź dalej bez woli*
Na rozchodzących się drogach odczuwania duszy i jaźni
stoję z moją opiekunką lotną: pamięcią w kontemplacji
ona mówi: to ostatecznego poznania rozstaje
idź dalej sam bez woli kochanie – niech forma pusta zostaje
a ja ruszam po kolejnego podopiecznego porzeczywistości
traktem do kamieniołomów w górach mniemań prowadzącym
tam znajdę czuwających epoki najśmielszych snów przedstawicieli
idź dalej sam bez woli kochanie – niech forma pusta przeczucia zaprasza
idź srebrzystą drogą miłości posągowej, trzeźwej jak poranek
w niej odnajdziesz i popiół i diament, a nawet świata tego światowego kraniec
ona na rozstajach manierycznie pomachała mi chusteczką
a ja oddalającej się w krwi zorzy pokazałem oczyszczone serce słońca swego
i wyciągniętą drzazgę z oka nocy
pokazałem z dala siebie czującego zew miłości w kompletnej ziemskiej skrajności
idź dalej sam bez woli kochanie – nie bądź na mnie zły
jesteś już samodzielnym bytem z buty swej wyzutym
we łzach ciemnej kontemplacji przemienionym
a to serce bijące bólu skowytem w samotni jest na to dowodem
twoim gotowym narzędziem niech będzie dla lotni
i manierą już nowoczesnych, rozkosznie nowych dni jedni
*Kwiaty, gwiazdy – byty wczorajsze*
Zgoła nihilistyczne nastawienie kwiatów do przyrody nieożywionej
wykorzystujesz do przeciwstawienia ich gwiazdozbiorom
i mgławicom nad głową
nie można tak? nie wolno?
nihilizm i w kosmosie kwiaty to złuda, to mit?
przecież mówił Stagiryta: one też mają swoją duszę
ale cóż, i dusza upada w ciemnościach drogi, i to tej jedynej
galaktycznie zielonej
na kwietnej łące leżysz czasem rozmarzony bez ruchu
i słuchasz smutku, i zadumy w niej, i w sobie i
w płatkach rzeżuchy i chabrów, ale cóż, i dusza kwiatów
wieczna przenosi się poza horyzont zdarzeń i
nie zawsze nihilizm cudowności owych sensualnych
wytrzymuje próbę moralnych odwzorowań w nieśmiertelności
nie tylko rzeżucha łąkowa jest smutna tam, ty też taki bywasz
w jej rozumieniu
a smuci cię księżyc i niebo gwieździste, jak prawo moralne w tobie obcym
niebo bezgwiezdne wręcz przeraża, tudzież to kwiaty twoich oczu
przechodzą z pradawności w przyszłość wiecznego wymiaru
i zza tej bariery udają gwiazdy
takie to twoje nihilistyczne nastawienie bez konsekwencji
bez zauroczenia w istnieniu łąk, choć tkwi w nim po uszy, których
dotykają właśnie płatki mlecznej rzeżuchy na Mlecznej Drodze
gdy powoli gaśnie wszystko nad ranem
w twoich oczach przeszłorocznych
a zapalają się konstelacje wymiarów nowych
pachnącej przyrody widzialnej w kosmosie
w czuwania zmysłów zmieniają się wewnętrzne uczucia – byty wczorajsze
*Przesada – mowa wiązana*
WIERSZE, RYMY
stopy, rytmy, treści, style, figury, schematy,
alegorie, porównania, neologizmy, przestawnie,
przenośnie, ekspresywność, impresywność
dystynkcje, destynacje, maniery, schematy..
bez przesady
modificatio, moderatio, asseveratio,
exclamatio, repetitio, accumulatio, substitutio,
agnominatio, evasio, amplificatio, exaequatio, personificatio,
anticipatio, assimilatio, paronomasia, allusio,
epitrope, antithesis, excitatio, conciliatio, metastasis, translatio,
inducatio, additio,allipsis, emphasis,
anadiplosis, epanalepsia, epanophora, anaphora, epanodos,
strofy, antystrofy, peryfrazy, metabole, hiperbole ..*
.. ależ oczywiście… też
i lirycznie, i stochastycznie!
bez przesady
słów ważkich garść weź
podrzuć, jak ziarno wśród plew
popatrz z góry na te bierki rozsypane
odczytaj, zrozum przesłanie
uśmiechnij się, bądź szczęśliwy
no nie, bez przesady
* na podstawie Historii estetyki Władysława Tatarkiewicza, Tom 3 „Estetyka nowożytna”
*Z piedestału w przepaść*
Ja szaleństwem nie wdarłem się na swój życia piedestał
nie dokonałem zamachu per omnia
per Orontes per pedes Per sepolis
piąłem się, sunąłem, jak wąż albinos, jak albatros
różowy, nieznośnie i niestrudzenie frunąłem kilometrów tysiące
pod wiatr historii i przeciw falom otaczających mnie
bufonów plastikowych zbawień na jeden dzień
no i, no i, jestem, nie zgarbiony, nie rekonwalescent ani depresant,
nie schizofrenicznie skarlały w udawanej pokorze
no i, no i, stoję, wysoko dość, jak przystało na oficera piedestału
z piersią wysuniętą nieco po czułość mas,
z ręką wyciągniętą przed siebie do braci, ale nie do władz, jak paź
pospołu prozelickie elity wokół nadające ton
wibrują wokół moich horyzontów prosząc o gest i skłon
patrzę, jak dyrygent, prymus, jak inter parens,
równy wśród obcych, maluczki wśród swoich
realistycznie starożytny, perspektywicznie natchniony, logicznie zbity z tropu
widokiem stanu psychicznego własnego narodu
patrzę z góry wreszcie na świat, i co widzę?, no tak,
widzę nieskończoną przepaść zaufania, w którą skoczyć mi trzeba
ech, mam gdzieś czołobitności wolność i taki piedestał
*Lotni w zaginionych miastach*
W mieście zaginionym wśród kanionów megapolis, ludzie
żyją, jako tako, jak niecna żako
w mieście zaginionym wśród fal pędzących aut, ludzie
żyją na poły lekko, na poły ciężko, jak jakiś kazuar
choć cnotliwie z uwagi na ciężar obyczajów przewożonych w książkach
tylko w mieście zaginionym wśród drzew gaju akademii, ludzie
żyją pełną piersią, jak umowne feniksy
odwrotnie niż ptaki symbolistów, te ulatują z rezerwatów do zachodów słońc, by
wpadać, jeden po drugim do kominów ludzkiej nieprzerwalności, a nawet zagłady
te kominy są podpierającymi horyzont obeliskami dynastii elektrowni i hut,
ależ te kominy trójdzielne są też na dachach
osiedli górniczych w progresywnej Anglii i na dachach paryskich kamienic
zbudowanych dla wiekowych mansard złotego wieku sztuk
operowo wybranych, wręcz wyłuskanych z rąk umierających z zimna artystów
ptaki wpadają do kominów historii dymiących wciąż w Nikiszowcu,
a do chłodni elektrowni jaworzniańskiej pterodaktyle przenośni
w miastach w Jurze zagubionych, ludzie
żyją tacy kredowi, jak ja, piszący te słowa piersią pełną
choć spętany w klatce swojej sztuczności eschatologicznej
w miastach wolnych jesteśmy lotni, wszyscy,
szkoda, że wyłącznie lotnością natury
i skrzydeł pokracznych własnych idei
*Jak to koleje losu*
Zmienne koleje losu w czasach zwanych moimi
od czasu do czasu przyśpieszają rytm mojego serca
doświadczam tego senny, co nazywają podróżami od źródeł do sedna
morza dna, może dnia końca nawet
szybkie koleje toczą się we mnie i wokół mnie niepowstrzymanie, jak to koleje
unosząc duszę w zabarwione popiołem zachody słońca, co raz
są moim wielokrotnym doświadczeniem ego, przetworzeniami jego
zwalniającego i co raz przyśpieszającego, ale niepowstrzymanie niezniszczalnego
jadąc na południe koleją transsyberyjską wpadam z rozpędem na Sycylię
i zakładam kolejną kolonię dla upadłych maszynistów, konduktorów, zawiadowców losów
jak każdy zosobiały byt i to już zwłaszcza wtedy, gdy
„słońce horyzont czerwieni, zagląda w oczy blednących snów”
wracam od źródeł i jestem na cmentarzu starożytnych i renesansowych machin
przez nie ukrzyżowanych i nabitych na pale niewolników systemów
ofiar społeczeństw żelaznoprawych
koleje zmienne zostaną wkrótce inaczej sformatowane, to jest zezłomowane
dla przyjeżdżających ich wielbicieli zachowane w miniaturach
wtedy tylko niektóre części lokomotyw trafią do martenowskiego pieca zła
a reszta do termojądrowych odzyskowni uczuć dla wzrostu dobra
i ten wulkan losów życiowych zacznie na nowo eksplodować
mocy wspomnieniem i prosperity wyobrażeniem
podróż przez nie zdominuje widoki, krajobrazy, okienne panoramy
ludzkiej wolności samowoli
nad Bosforem, nad Scyllą i Charybdą i między Słupami Heraklesa rozpłyną się w mit
wulkan źródła losu wybudza się tu raz na tysiąc lat
jak ja zmieniony na powrót w filozofii kwiat
przez Himalaje głupoty z całym Wschodem herezji maszyna gna
Zachód mój się kończy powoli, czy pozostanie mi w głowie Atlantyda
jak Platona jaskinia I artefakt serce na wszystko gotowe w Pompejach?
*Objawiona skała*
Zdecydowano o zagładzie Atlantydy beze mnie
a to była moja Atlantyda, mnie przypisana tam w chmurach
niezaginiona, choć niewidzialna emocjonalnie
mój mit odwoławczy w poezji, moje wyobrażenie zharmonizowanych idei
– przed czasem zanotowane
jej władza na morzach pozostaje do dziś
w trójkątach, epistołach, katastrofach, a mnie
pozostało czytanie Timajosa Platona,
tłumaczonego z syriackiego na arabski
i zaglądanie do dusz neoplatoników wczesnej schizmy
płatników historii myt w książkach ślicznych i dumnych
i to tyle
poza nimi nic nie widzę,
tonę bez nich. jak ta przesławna kraina, gdy
czytam wznoszę się ponad fale,
jak wulkanu stożek, ale
stoję na podwodnej Biblii objawionej skale
czy Atlantyda istnieje to już po latach nie wiem, ale
absolut wspólnotowego życia doskonały, zapewne
*Za mgłą Temidy*
Za mgłą Temidy rozsnutą podstępnie nie zawsze kryje się waga
czasem odkrywasz tam metronom służby i pytanie okrutne –
jak zdusić dusicieli, gdy miłosierdzie nie wykształciło serca osierdzia
zegar kaszle w celi chorej demokracji podając lekarskie usprawiedliwienia, tak, tak, tak, nie
Za mgłą Temidy waga waży w przerwie śniadaniowej kata
skład grubych marmurowych płyt z inskrypcjami, to ława przysięgłych, jak
opis życia sprawcy wyzwolenia
wskoczył właśnie do cienkiego, jak lina szubienicy, linijek tekstu o niewinnych,
w sprośnych z Niemiec przemyconych Świerszczykach
bohaterowie, wyzwoliciele bosych, czekali i czekają na ścięcie wszędzie
sędziowie i królowie kaźni nie gustowali i nie gustują w głowach samodzielnych,
tylko w mózgach polanych sosem z krewetek
urywaliby łby hydrom, rozpalone główki wyklętych studzili
w zimnych szambach swych zwyrodniałych idei
świdrowali dziurki w głowach nieskazitelnych, by wypuścić jad rzekomy,
z lubością obracali czaszki w dłoniach trockistowskich
zagłodzonym, uciemiężonym na srebrnych tacach podawali świeży owoc samobójstwa
a zwierzchnikom spis założycieli patologicznych grup, do rozstrzelania z rana
Za mgłą Temidy w Domu Wagi na niewytarowanych szalach
ważą się dziś smutki rozsądzonego bezgłowego ciała
pod suknią Temidy domyślasz się już, nie delikatnych piersi kobiecych,
raczej włochatego torsu funkcjonariusza Kierwińskiego lub Sienkiewicza
do wyboru: albo krewnego albo pułkownika
*Szukać można wszędzie*
Poszukajcie w Europie, bo gdzież tylko można znaleźć
zaginione arki żyworodnych słów i Graala miłości za każdą cenę
przecież ślady prowadzą spod lodowca do świętej góry jedni
może to Ararat, może Syjon albo Moria
może Olimp, może Atos, może Monte Cassino albo Serrat
może siedem wzgórz Bestii a może tylko Kreml przekorny
poszukajcie w Europie, na przedmieściach której
śladów mnóstwo na trakcie bitym, Jakubowym
dla koni i rydwanów wręcz idealnym i dla leopardów przydatnym
poszukajcie w Europie kolebce, bo gdzież by, w jaskiniach Lascaux,
w jaskiniach Altamiry, w jaskiniach Ojcowa
w jaskiniach wywrotowców ukrytych potem dla draki w więzieniach
poszukajcie ich wśród śniętych ryb, w szafach Narnii
bo w Sumerze i Babilonie są dzisiaj tylko archeologiczne parki
a Syzyf, jak Minotaur w wesołym miasteczku pozuje do selfie mitu
poszukajcie w Europie oczywistych śladów humanizmu
i mniej wyraźnych acz częstych, tak ważnych śmierci za innych
oczywistych oznak zmartwychwstania z kar przez miłości
na ścianach pałaców imperatorów ze stalowej mgły szukać można też
szukać można wszędzie wyroków na ponoć wyzwalającą śmierć
znaleźć tylko w grocie w Betlejem na Bliskim neolitycznym Wschodzie
*Kości heksagonalne upadku*
Zużyłem prawie całe jestestwo odnalezione kiedyś we śnie
potrzebuję dla konsekwentnej egzystencji pramebli i domowej prascenerii
jakiegoś, choć symbolicznego wyposażenia duszy w pełni
duszy drugiej budowanej z cegieł cywilizacji życia realnego plemion
a może nie zużyłem jestestwa, może je przegrałem w kości heksagonalne upadku,
na giełdzie krypto walut, elektrycznych magazynów bez składu
takie to czasy naiwne w naiwnym świecie, nie dla mnie były
każdy pomysł drugiej duszy wydaje się spójny znowu
nikt mnie pytał, nikt nie pyta, czy prawdziwie piękny dla niej lekkości dryl
wyliczanie dróg dojścia do szczęścia zajmie kolejne pół życia
potem nie wiele będzie czasu do eksploracji poznawczej, a paliwa ubywa
potem zostanie mrugnięcie okiem przed wyruszeniem w świt nowy zamszowy
a potem zostanie w chlebaku tylko pierwsza dusza w okruchach
obszarpańca, uciekiniera, bandosa, jakaś ikona rozmnożenia na ostatni posiłek
a jeszcze odwrócenie głowy, a jeszcze dla wszystkich uśmiech na potem czeka
szanuj siebie dzisiaj, nie rozrywaj scen i dialogów w epopei przedhistorycznej
na scenie wietrznej ducha postaci tryumfu, w scenografii już postidyllicznej
wreszcie – dzisiaj
*Pokój zimy*
Tyle lat przeszło – po niewczasie na palcach liczysz lata,
a co z zimami, co z kolokwialnymi porami zadumy
nad znikającym ciepłem z serc
lecą lata, lecą, o tak – po niewczasie ona ci przypomniała, że
lecą one, jak dzikie gęsi, zaczarowane trochę
ale nie aż tak, jak ty,
gdy klęczysz na jednej z nich
i wypatrujesz dukielskiej przełęczy
w tej cudownej skandynawskiej podróży
lato się zadomowiło czy co?
nie chce odlecieć z tobą,
pozostaje w Bytomiu i Nikiszowcu
a przecież nikt nie zatrzyma obrotów Ziemi piosenką
jedno dłuższe posiedzenia Rady Słońca w Marrakeszu,
jazzu synkopowego w Tangerze Zarząd Blasku – nie poradzą, nie zmienią nic
cóż rytm, nastrój, splin, ona i ty
tyle lat cię ominęło bez miłości, bez muzyki, bez łzy,
ech, te chwile, gdy nie trzymałeś w swoich jej rąk,
po niewczasie liczysz straty, jak te ptaki, co harmonijnie odleciały wspak
wchodząc w jesień z rękami podniesionymi do góry, pełnymi
liści w pastelowych odcieniach kolorów nieskończonych palet – to instrumenty,
twoje instrumenty opery, improwizacji i ciszy,
malujesz czas nimi i oto odnajduje się to, co
przeszło w stan uśpienia przedwieczorny późnojesienny
oto skrucha wartości, oto przemijanie uchwycone
palcami grającego na klawiaturze z sopli lodu Billa Evansa: Peace Piece
pluszowych rąk czułości nokturn oto prawdziwej zimy,
której pokój wciąż nie spisany na straty
*Lady Godiva i Dziewica Orleańska a konstytucja nie nasza*
Zdruzgotany po aferze z konstytucją,
na litej skale sumień niepoległych jeszcze w walce z konstytuantą,
stanąłem z liktorskimi rózgami, jak cielesny Neron przed pożarem
lepsze to, niż na rdzawym fragmencie odlanej w żeliwie
historii: teoria wolności, kucać ze ściskaną kurczowo w dłoni maską
och, ta teoria stała się pomnikiem wolności w mieście moim, bolszewickim jeszcze całkiem
lat tyle tronowała, że uznano ją, nie za krotochwile, ale
za dzieło przyrody omalże, jakby była stwórcza sama
po mieście moim chodzą znów półnagie panie
okryte jednak włosami „siwemi swemi” całe, jak nazbyt dojrzała Lady Godiva
krzyczą o wolnej woli i konieczności tyle, że ust nie zamykają wcale
przy dzieciach nienarodzonych, ukrzyżowanych już, nie milkną nawet na chwilę
aferały konstytucyjne top – to ci palcem przez nie wskazani, ot co
areały poruty – to tam, gdzie ci wszyscy wskazywani, na polach szachownic wielu stoją wieloręcy
a argonauci pozłoty i dzbanów miedzianych ludwisarze – to ci, co ubaw mają po pachy z wartości
a przecież to na ich zgubę – heretyk państwa główny ma konstytucję Marsa na piersi
a na głowie peruczą burzę niemieckich Kartezjuszy
też to, co ma każda lady na wyścigach za dnia
– kapelusze z głów więc przed opozycją nocy pełną nieznanych mocy
konstytucję bez opresji władz niesie Stanisław, podwójnie ją niesie, bo
sam jest niesiony na rękach do wdowy
wdowy owej po narodzie naszym, umiejscowionej z kolei w imperialnej lektyce
choć na litej skale stoi też spiżowy pomnik Dziewicy Orleańskiej, bez konstytucji jeszcze
wszystko, jak Rasputin do przerębla w skutej mrozem Newie narodów, wrzucone będzie
zdruzgotanie moje okrywa się wiarą i nadzieją, oto może coś więcej
może nie wszystko skodyfikowano jeszcze, w tym moje wiersze,
w tym to, co człowiek powinien i musi
po co sklejać fragmenty dwugłowych symboli czerni
od początku koślawych, gdy pierwowzór prosty, jasny i jeden
na nic wypalone skorupy dwulicowych twarzy,
dekapitowanych przewodników popiersia janusowe,
zwłaszcza, że to wszystko w doktrynie wolności nie mieści się mojej
ledwo to traktat znany, na cztery ręce – pan i wyrobnik, a pańszczyzna – errata,
narodu niejednego zatrata
*W krainie baśni i bajek*
Znaleziono znów abstrakt krwawy:
placek filmowy – człowiek prawy
zmiażdżony przez historię sofizmatu
rozdeptany przez tyranozaura królewskiego
na demokratycznym komunałów bruku
zdruzgotany w mediach stu
przed Bastylią Kremla naszego wieku
opozycjonista, niepokorny demiurg realizmu
w krainie baśni i bajek
uczuć niema tematycznych
szaniec kultury, ludzki wzór
(to on naprawdę „był”)
*Prawda zwycięża piękno*
Nie trudno rzec: w winie prawda
trudniej rzec: prawda w sztuce
o ile niedowiarek Tomasz, i Tomasz wtóry,
niebiańskiego piękna odźwierny
po przekroczeniu granic rozumu w zachwycie, płaczą
literami w inicjałach i słowami w miniaturach boskich,
to przyroda cała za nim nie staje, współczuje i przed wrażliwością klęka
barwa się wytrąci, blask zgaśnie, a przyjemność kankana
z hedonistami zatańczy, jak ziele na kraterze pojawi się niespodziewanie
więc i ty skorzystaj z pielęgnacji autentyzmu uczuć, która
zapewnia ci trudny także smutek i popatrz na toczącego kamienie pod górę
ufnie je toczy z zaciśniętymi zębami przeciw przysłowiom ludzkim
a potem patrzy nie bez lubości, jak
jego krew, pot i łzy, nie mylić z bólem, spada
lawiną w dół tylko po to, by
nic w krainie prawdy mchem nie porosło
to prawda zwycięża piękno, a ból kreacji rości sobie tylko pretensje do racji
a jak wiadomo w zalążku żalu za grzechy jest histologiczne pragnienie
wyrównania ciążeń i cofania w depresji nielogicznej
i kara, i kara jakaś mała, niemała, i wyzwolenie
z łez w sztuce katharsis właśnie
*Indukcja i dedukcja*
Elementarność przesłanek zakusów piratów współczesnych myśleń
w otwartości morskiej wzburzonej filozofii
jest do poskromienia w zatokach rozkołysanych ledwie mórz logiki
każdego establishmentu zdradzieckiego lekceważeń dedukcji
to jest praw w szczegółach i szczegółów w złożonościach zasad
piracki elementarz, korsarskie abecadło, terroru siła nie bywa
w cząstkach ducha kierowanego kompasem rozumu – sylogizmach
te oderwane od całości losów poznania zdają się balansować,
jak boje na horyzoncie
wyłaniając się to znikając za widnokręgiem populacji
przekonanych raz na zawsze
premia dla odważnych przez trudne wody płynących
ku odwadze odkrywających
ku rozwadze we władanie przejmujących przez prawidła wnioskowania
latarnia morza otwartego dla wszystkich
zgłębianego już od starożytności podwodnym indukcji batyskafem
bezpiecznym i wolnościowym jednocześnie
*Katafrakci dwudziestego wieku*
Awerroesa aberracje arystotelesowskie
przydały się jednak cywilizacji
tak, jak moje patrzenia z ukosa przydały się polskiej demokracji
scytyjskie pancerze to krok historii do panteistycznych
twierdz mobilnej nieustępliwości stepów dzikich w miastach
ooo, nasze korzenie, to oni pierwsi zakuci w stal,
to my na polach z drewnianymi motykami
a moje rekonwalescencje i jasne rekomendacje dla życia innych nacji
po upadku z Marsa na Ziemię dają nadzieję na losu każdej przedłużenie..
to znaczy tej demokracji dzikości, co płonęła w Sarmatach scytyjskich
niesamowitość fantasy futurystycznych poetów na Pegazach w kropierzach
przedzierzgająca się w dobrobyt sztuki złotniczej
chociaż nie zawsze dobrej tak, jak być mogła
tak, jak moje rozkwitania dziesięcioleci w komunistycznym błocie
na korzyść suchego i jasnego rachunku sensu i logiki
w społecznej wiarygodności poezji odwagi
zagłębiające się samoistnie w pokłady piękna w traktatach perypatetyckich
nieprzekraczających swoich zapisów genialności
doprowadziły do pokładów tworzywa poniżej egzystencji
gdzie czeka zmieszana myśl uprzednia z zachwytem
nieuzasadnionym w wiecowych zwyczajach barbarzyńskich plemion i er
Herodota aberracje historiozoficzne
o wypijaniu ludzkiej krwi i wyprawianiu ludzkich skór
przydały się, jako wzór dla dwudziestowiecznej cywilizacji panów
tak, jak moje nieustanne patrzenia z ukosa na dobre zamiary dyktatorów
*Brutalnością sławy dnia ciemność nocy się wypełnia do dna – na obrazach*
Brutalnością dnia sławy ciemność nocy bez wartości się wypełnia
czarne pajęczyny zwisają z powiek
z galerii wypełzają obrazy żałosnych snów wdów po przywódcach
pieczęcie artystów pozbawionych czułości i sensualności ja
biegnij za brzydotą woła komisarz wystawy z Magnitogorska
biegnij za pająkami ciała ledwo istniejącego na płótnie
zdegenerowane świty urągają krągłościom piękna, proporcjom założeń
przeradzają się w spiekoty bez celu po monsunach
policzki malarzy wypełniają się wiatrem wschodnim później
a motorniczowie popielatych tramwajów depresji dmuchają na upał powściągliwiej
oto pętla czasu możebnego, możliwości malarzy nieszczęśliwych
przedzierzgają się w formy puste myślowo
a treści ulatują balonami nadęć pseudo eksperymentów pędzla
noce bez treści, bo noce bez pełni światła, morza bez przypływów, bo sny bez proroctw
świadomości bez skal, uczucia na plażach
wyrzucone fal przypadkowych ruchem kosmicznych podróżników
brutalność nocy pozostawia na wydmach miast tonących szkarłupni
zaschnięte galarety wysuszonych zamiarów bez piękna i kształtu w muzyce natury
skrzypłocze bezideowości umarłe po aktach prokreacji
mumie transcendentności. szkielety zmarłych atomów, truchła nieśmiertelnych ideologów
– materialistów nielogicznych abstrakcji, ot i tyle
*Admonicja dla romantycznego przepowiadacza*
U Auerbacha w Lipsku, gdzie kiedyś Włodimir i Donald, nakazywali głosów przeliczenia
wypiwszy wszystko, zarządziliśmy racji odmłodzenie, tak zuchowato, od niechcenia
zarządzenie owo oczyszczające rzucono w mgłę, choć raczej w opar bufetu
wróciło tym samym złem to naszej przepowiedni echo
zdejmij okulary i do walki stań – rzekł nieoczekiwanie ichni koczkodan kelner
albo popraw widziadle wędzidło – wtórowała ważna kelnerka ze znamieniem
od Adama odbierz berło i ruszaj za tą drugą Górę Nebo
który wyrzekłeś słowa zaklęcia – przepowiednię wsteczną
wynocha z piekiełka naszego, ty kolejna prorocka przybłędo, bo
obłożą ciebie i kolegów kremlowską anatemą
nawet bardziej niż w Auksztocie sowieckiej romantyczną, bo niemą
*Infamia w AI*
Stamtąd i stąd zabrali ciało ziemskie i niebieskie
stąd czarna dziura w kosmosie i pustka w ludzkiej rodzinie
stamtąd nie ma powrotu, jak z infamii AI
oni władcy wiedzą, jak użyć metody takiej, co to sprawia wrażenie
czegoś niesamowitego w wymiarach osądu widzialnych
podszept wzdryga ekipami w górskich obserwatoriach
czystego nieba, nawet w depresjach ostatecznie uziemia
bez przebaczenia, bez ozonu, bez ciążenia,
bez uwzględnienia powszedniego chleba
dla cywilizacji obserwatorów głodnych prawd, jak oczywistości właśnie,
ale prawdy o niebach zdziwień, patrzeń i niedowierzań, zjawień
stąd i stamtąd przyszły na piśmie oczekiwania pełni:
pełni głów, słów, abstrakcji niesprawdzalnych inaczej,
jak poprzez inną abstrakcję
kreacja realności, która nie jest stąd,
a potwierdzenie jej nie jest stamtąd
oni są z gliny, kolejne golemy sztucznej inteligencji, golemy Ziemi
golemy pewności pozbawionej światła świata widzialnego
pustej nienawiści we władzy opinii o niezmysłowości
infamia, jakaż dziura w kosmosie prawdy
golemy AI gotowe i zdolne rozszarpać każde ego prawe nawet,
i intencje, i dobre imię, i każdy skazitelny byt
*Eremita Syzyf*
Wspinam się na serca szczyt, pnę się po skalistej grani
wbijam haki rozumu, zapinam linę stworzenia i egzystencji
na obraz i podobieństwo absolutne miłości pożogi
wciąż myślę o locie w pół drogi, oby do tego nie doszło
i niech serce nie odrywa się kawałek po kawałku
i niech nie runie lawiną w dół, na mnie w żlebie ukrytego
myśli o możliwym upadku to jeszcze nie rozum, nie mądrość, nie przezorność
myśl zuchwała o zdobyciu szczytu to rozsądek w beznadziejności
słońce jest po drugiej stronie serca, to wiem na pewno
o tak, po ciemnej stronie przychodzi nam żyć czasem górskim, o tak, tak
wspinam się, jak najlepszy himalaista, sam
sam na sam z ciemnością, strachem i widmem
śnię o widzeniu wszystkiego po bezkres świata i poza bezkres, we śnie sen
w widzeniu nocnym widać oczy zatrzaśnięte naprędce
słońce wstaje, o widzeniu mówią promienie, prześwietlone kamienie
i poznaję te sny, to jest moje zwycięstwo, jawy chwil
i tylko osobowe słońce widzę, żadnych królestw, choćby bogatych miast świata
i tylko gorejący krzak olśniewa i poraża zmysły,
a w nim już osmalone, skwierczące moje ja, Syzyfa eremity
*Gra w pozorowany ruch*
Oto prawidła gry, zasady podstępu
wypisane na gmachach sądów najwyższych w krajach lilipucich ducha
od odźwiernych po capo di tutti capi – ponaglenia
nakazy, oczekiwania, co są niewolą pracy bez dobra i zła
można przemilczeć przemoce i mafie wszelkie, można ich ofiarom nie współczuć,
nawet by wypadało z nimi nie grać
co z odźwiernymi i pucybutami ostatnimi, czy praca wciąż czyni wolnym?
jakież to oryginalne, jakież nieczłowiecze spektakularnie
takie wyniesienie zasad terroru ponad prawa człowieka prostego
zasady generalicji gromadzącej żołnierzy do gry w zbijanego, ale
one nie dotyczą ich tylko, tylko wyższych oficerów
te poranki znaków, ech, pionków na szachownicach, uniwersalnie pontyjskie z koine
lub ponckie lub punickie w końcu
obawy przed złudnym oczekiwaniem synkretyzmu wszędzie, w każdej grze
z wolnomularskich klubów przeniesionego do puszcz i pustyń
przyznawanie ról naturszczyków wszystkich we wszystkim, co społeczne
krwawi istnienie, gdy możności przewyższą wysłowienie milczącej duszy
o pontyfikacie diabła na stolcu świata naszego i nie tylko tego
prawidła jego to nawet zasada unicestwienia atomu,
ale i chwil degrengolada, wsteczna gra,
zwykle gra w pozorowany ruch do przodu, beznadziejna gra podstępu zamiast postępu
*Widzenie otchłani*
Skorelowane z niebem widzenie otchłani
lecz nie przez złośliwców zastosowane a przez błogich
może wydaje się ono czasem prawdziwie pożytecznym
jak gdyby bazą natchnień pozaokultystycznych
wąż otchłani nie cierpi z braku blasku ofiary
sam jest niewidoczny często dla wielu oczu obcych
ale zewu natchnienie, szał i obmierzłe myśli
pozwalają dotrzeć do niego i zrozumieć niewidzialne zło
taki sromotny brak tu estetyki
zniżone do otchłani niebo oświetla nie jej nicości, ale niecności
i ukazuje stopnie, po których wyjść można
stopnie chwały chwał
stopnie przezwyciężania ciążenia
lekkie czołgi postanowień i tu mogą ruszyć do przodu
(to sylogizm czasem, rewolucja czasem, a czasem odwagi błogość)
dla nich jest pochylnia, są jak pancernik dżungli amazońskiej mozolne
przeciwieństwo węża, ale tylko jadowitego, co wije, zwija, się wygina
węże pamiętliwie ludzkie sprzyjają głębi patrzenia w dół ku medycynie
od poziomu jego akceptowalnego i skorelowania z estetyką idei
zależna jest błogość postrzegania siebie
w nacji wariacji, doskonałości społecznej, osobowej gracji
oświetlenie dla oczu, objaśnienie dla myśli
albo tylko odrodzenia dla duszy w wizji przerażającej otchłani
lecz twierdzenie, że czasem ciemność pokazuje światłość, warunkuje owe widzenia,
to herezja, schizma, chryja, a nie pojedynek na słowa
*Obrazy miłości*
Zgoła niekształtny, mało przystojny jest ten dzisiejszy obraz miłości
niby wielbłąd pofalowany i kościsty, jak stegozaur
czasem kłujący w formie, jak jeżozwierz
a czasem, jak ślimak morski gładki a jadowity w błękitach
i nie tylko zwierzęcego jego odwzorowania nie znajdziesz togach
owe wypluwa kamienna głowa wróżki w bitewnych słowach Homera
zabójczych i żywotnych Anakreonta, choć krótkich, jak mizerykordia
ale miłości obraz w formie nie zawiera się tylko
może istnieć lub nie, w materii pobladłej o świcie (w głowie niechcianej)
może płonąć w głowie, tak, jak u mnie
od dzieciństwa harmonijnie brzmiącego w kosmosie prawdy, którą poznałem stojąc
i tak stoję już od drugiego roku życia nad morzem marzeń lub
w zielonym zbożu do kolan młodym
z czerwoną płachtą nieba nad głową olśnioną
ze złotym otokiem na frygijskiej czapce, niebieskimi oczami, jak latarnie Akermanu
gdzieś na środku Polski pradawnej w rymach
jednocześnie w kosmosie ginącym, legend o siewcy i kruku
dziwnych dzisiaj we mnie, by zrodzić pierwiastek miłości ostateczny
dla piękna, bardziej niż Pieta Mondriana kardynała Bonawentury potrzeba kształtu
*Ruszaj w przeszłość tyłem*
Zmuszony do peregrynacji wewnętrznej przez grzeszne zmysły
zdziczałe w muzeach kinetycznych wysp tożsamości
rozesłałem pisma do tak licznych biur podróży w czasie ścisłym
odpisali: zbierz swoje zeschłe jesienne liście i przybywaj na rozmowy
zabierz korzeni strąki, fragmenty złuszczonej kory, dawne powieki wiosen odrzucone
oczywiście korzenie, jeżeli jesteś eukaliptusem w Europie
a jeżeli nie, tylko baobabem, zabierz na pniach wyznania wyrżnięte nożem
zmuszony do peregrynacji wewnętrznej przez wspomnienia grzeszne
udałem się na rozmowy do instytucji zewnętrznej owej
zaniemówiłem, bo zastałem tam w bieli śpiewaków licznych, co śpiew swój
mieli za nic i obecnie nie śpiewali już, jak kiedyś z wiatrem historii w zawody
a teraz nigdy, nawet z przekory, o ogrodach naszych w pamięci kiedyś
powiedziano na wstępie: tylko nie ogrody, pamiętaj, tylko nie ogrody
oferty penetracji złomowisk, nadmieniamy, że twoich,
i to wyłącznie złomowisk mamy – podpisz, oto umowa
na początek z przewodnikiem, przed śmiercią, no a potem już sam
podróżowanie wewnętrzne jest proste, chwytliwie łagodne, gdy zbłądzisz zapomnisz
od ust do pucharu i z powrotem
od uczucia do przeczucia i z powrotem, od ciała do ciała, gdy zapomnisz zbłądzisz
oto wehikuł pamięci, sercolot, kosmolot, wodolot, skałolot
do wyboru do koloru, natchnień w nich sporo
jeżeli zechcesz możesz zbłądzić, przed zdradą zbłądzić, wręcz na zawołanie winy
będzie to mile widziane w przyszłości, gdy wyprzedzisz zmysły, w natężeniu emocji byłych
ruszaj w przeszłość tyłem i pamiętaj żeby
zapomnieć tylko o nicości, co nie istnieje tak, jak przed i po byt
*Mefisto i wiatr od morza*
Jak kraj szeroki wszędzie oczy bolą
jak długie włosy swawolą brzydząc się niewolą
wiatr czekania Mefisto czarami rozgania
zebry tłumem ludzkim prawie zebrały się przy molo na hasło: swawola
w zawierusze pop artu na prom jakikolwiek czekają, przygasłych artystów
jak kraj długi nad wyraz szeroko rozlały się chmury różowego czasu
ktoś powiedział: stan wojenny, to stan jak każdy, zrozumcież
ten przy kasie w mlecznym barze na Monciaku hippisów nienażartych karci
bierze pełny talerz ziemniaków i pyta kasjerki: czy to podwójna, aby porcja?
do kolegi rzuca: ty weź kefir hipopotamie, no i się wydało zanim zaczęło
hipopotam jeden a rok osiemdziesiąty, nosorożców przewerbowanych rok
wszystkie skróty do molo tam teraz już nie poprowadzą
przybił tam wycieczkowiec, bezzałogowy, niereligijny z tego trójkolorowego byłego Togo
niestety marne tam mają zoo
jak kraj długi tak szeroki, perszeronów zimnokrwistych raj
sowieckim butom tańczącym na wulkanie w to graj
zwierząt kwiat zobaczysz stąd wśród fal, na bilbordzie napisali ci ONI
są foki półnagie, dla szerokości horyzontu i osły, to te umundurowane
jak kraj biedny i głodny, tak spragniony muzycznie muzyki z wiatru od morza serca
muzyki siły duchowej pokoleń sprzed przemiany
Mefisto przybija do molo pancernikiem
krwi szkoda, zamszu szkoda, studenci warzą kompot i makiwarę, a tu wciąż środa
filozoficzna przeszkoda, zew morza, bytu szkoda, niepogoda
ktoś powiedział: owszem koncert, a gdzie chóry Ionesco, inny zawtórował:
jakie? niebieskie? greckie?
nie, na generała Rozbrat – moskiewskie
tak jakoś samo poszło do kurtuazji do Azji, od smyka do czynownika
no i mamy, w lecie stan wojenny przecież
Mefisto odbija od mola Gustloffem i w falach znika
wiatr pełni odświeża zawsze, oczywiście gdy wieje
*Znaki łagodności i pełni*
Nie tylko Alfa Sigma Tau, ale i Omega, i to wszystko, ot
znakiem plemienia witasz czasu przestworza obudzone
nieodgadnionego przodka wszechras wszechmian
witasz też odwieczne przestworza poza czasem zapomnianym
zsyłasz na przestrzeń wymiary swojej pamięci
i zaklinasz zamykając byłe uczucia w znakach
potem wymyślasz matematykę w innowacjach indywidualnego nieba
istniejącą od zawsze w czymś, co jest rozumem czystym, wspólnym
pojawia się twój śpiew, to twój absolut widzialny, harmonia duchów
śpiew układanych w kolejności czasu rymowanych znaków nut
w ciała realnego gardle, wibrujących strun zamysłów
znaków pitagorejskich zmienionych w przyrodę łagodnych łąk kompletną
w jedni z tobą skończonym i przyczyną pewną
ot, homeostaza
od znaku ja do śpiewu gwiazd – pankalia nawet duszy wołającej o altruizmu pełnię,
w każdej kalokagatia, twojej odebranej właśnie od kuriera wieczności
on jeszcze stoi w drzwiach piątego wymiaru pętli
a ty zatrzaskujesz mu je przed nosem
a ty już widzisz ten piękny prezent zakupiony dla potomnych
wysłany kiedyś z gwiazd skończonych prawd, takich jak Centauri Alfa
i mgławic, jak Omega w ramieniu Strzelca
*R1a*
Zrodzony w wodach źródlanych oczywistego szczęścia
ochrzczony w ogniu jego pożądania i wiedzy
namaszczony olejem prawdy przedzaratustrańskiej
z irańskiego wyżu przeszedłem do depresji europejskiej, klucząc
nad brzegami nie do końca martwych myślnych mórz
w dialektycznym pochodzie genu indyjskiego, chociaż
już z Wielkiego Rowu wcześniej wygrzebanego gałęzi kawałkiem
prezentując nowoczesne słowiańskie chromosomów umundurowanie
przez Zagros tęsknoty Azji Mniejszej przewędrowałem, od delt i Delf odchodząc
z sercem miejsca, gdzie nikt nikogo nie wbijał na pale, nie składał w ofierze,
ani nie konsumował żywcem prawie
doczekałem się człowieczych warunków życia z sensem, na równinach
wśród maszyn przyniesionych z nawróconych rozumem miast Grecji
to maszyny żarliwości, historyczne, niezmysłowe
maszyny we mnie, maszyny duszy, tak samo do dziś celne i skuteczne, jak
kometa lecąca przez wszechświat ku Ziemi z bryłą lodu, choć
bez jakiegokolwiek DNA,
znakiem przyszłego życia, jak
ludzie przede mną powstający z błota, tacy sami w sumie, jak ja, choć
bez owego przesławnego dziedzictwa we włosach: R1a
*Wandaluzja ta sama dla niestabilnych ludów*
Przejechaliśmy przez Katalonię i calutką Aragonię
znaleźliśmy się w końcu w sercu suchej Mesety
powitały nas metalowe zarysy byków na wzniesieniach sypkich
przy i nad drogami, umieszczonych na stabilnych konstrukcjach
symbolicznie zapraszały na corridę, lub choćby Encierro w Pampelunie
obrzydliwie i obiektywnie barbarzyńskie, choć urokliwie hiszpańskie, z przytupem
dla Hemingwaya i innych, rewolucjolubnych egzegetów Iberii, to folkloru smak
w teorii i epopei rewolucji bez europejskich granic zanurzyliśmy się krwawo, bo nie tylko byki,
ale i orły czekały na skałach przydrożnych, na dusze nasze zmarniałe, zapewne
Meseta ciągnęła się złowieszczym krajobrazem posuchy absolutnej
ziemi wyklętej, choć błogosławionej przez Pokolenie Ostatnie agnostycznym gestem,
tych dzieci Północy nierozumiejących Południa bez sjesty, hacjendy, zagrody, gdzie
robotyczne wodopoje, wszystko to samo po horyzont suchych traw
drgały pod drzewami nielicznymi, na skrawkach centralnych cieni, stada
gotowe zawsze na rzeź, jak ludzie po ugaszeniu rozlicznych pragnień
przy zabłoconych cysternach na odrealnioną sztukę
ani tu wiatru, ani kropli mgły – przezroczystość powietrza, ale nie dziejów wewnętrznie sprzecznych
i błędne ognie błędnych rycerzy z La Manchy, w oczach naszych
taki pejzaż uruchamia tęsknoty odleglejsze, boleśniejsze niż przeganiane wciąż chmury
umysłowe, zawisłe nad odległymi górami Sierra Morena
niepostępujące na krok, na step, na piędź, na łyk
a jednak przybliżające się ku nam spragnionym, jak woły Wyczółkowskiego w upale
bez abstrakcji europejskich ekologicznych racji, ot siermiężne, jak nie mit
ku malującym schedy słowem Słowian znad Wisły schodzą artefakty pozostałe
po rzymskich czasach Wandaluzjan, dziś dla potomnych nazwotwórczych
umiłowanie wędrówek z konieczności nie antycznej dla ludów wędrujących,
to samo, to samo, my wiemy to
miłość do zaśpiewów andaluzyjskich, do melodii odgapionych od muezinów,
z minaretów wypadających w czasach rekonkwisty
cudowne zaśpiewy i modulacje przybliżają koniec Mesety
znikającej w rzekach, jak łzy Cyganów
tu rodzinna Wisła cud płynie Wandalom na hiszpańskiej równinie, jak miłość
do gitarowych rond, dla wyczekiwania pod drzewami na koniec dnia
z Andaluzyjskim Psem w dali, z Lorką, Paco de Lucią, z najbardziej pasującymi Gipsy Kings, chyba
tych wszystkich rozlokowanych wokół malutkiego rynku, malutkiego miasteczka
w Andaluzji, jak Kazimierz Dolny prawie, skąd Wandalowie wyszli z cienia
a my, niestabilni znowu, za nimi
*Dokończenie gry*
Uzależnienia wielorakie od gier i zabaw
od wojen i mordów na niby (Seek and Destroy)
fakty nie przeczą sobie
tyluż już było wyzwolicieli ludzi z niewoli,
ciał pazernych na gry,
co bawili się świetnie mamoną celująco zabijając,
co grali w holocausty nacji
zawsze grabieże i pręgierze stawały się artefaktami cnymi,
konwencjami uzależnień, ogryzkami woli jednakowoż
oto nałogi nowe w szatach starych uszczęśliwiających proroków
zdegenerowanych kongenialnych ideologów zamszu poezji przełożonej na nasze,
a niechby i niebieskiego, autorów w koronach plastykowych i papierowych na głowach
oto kat w fartuchu skórzanym, z pistoletem dymiącym jeszcze
z toporem ociekającym krwią nad Wdą i Wkrą
nad wąwozem, jarem wypełnionym ciałami pod Kijowem, pod Gdańskiem
zamsz czerwony niecierpliwości wirtualnej kolor nieba rozwściecza realnie
zmysły pozbawione refleksji i racji racjonalnych i łez sumienia sumy
jak wyrwać się z matni, z chęci dokończenia gry nie będąc ostatnim
tej gry kapłanów gier, tajemniczo zwaną alter ego tabu,
gry na dokończenie zabawy jaźni w kolejną utratę snu
tej manii z idee fixe przez amok niszczenia
zmieniające wszelkie Homo ludens opętańcze zachowania
*W locie ekstremum*
Już osiodłałem sokoła w pełnym moim biegu
zarzuciłem nań siodło i uprząż
i to w jego locie w dół, w swobodnym spadaniu
najszybszego zwierza na planecie Ziemia
oto i rodeo jeździec ktoś powie, pędź wichrze poezji zbójniczej
ktoś zawtóruje – oj, hipogryf, a ja nie wykonałem jeszcze
zwrotu kontrolowanego kozackiego wciąż
jak pocisk zenit mający na plecach
rozbiję się o nadir, może, ale rozwiązań fatalistycznych jest wiele, czasu mniej
jakby Feniks ten jastrząb szaro-czarny jest
jakby piorun, to oczywiste, ale raczej piorun kulisty z płyty Deep Purple
jakby poza kontrolą poetyki od starożytności do średniowiecza
dalej reguły spadania matematyczne skreślone
spadania w słowach, jak błysk, i cisza zaskakująca
a przecież to tylko Ziemi wina, z jej celem przyciągania grzesznego
i przez jej serce z żelaza, a przecież ptak, jaki by nie był
mitologiczny, realny nie nazbyt, uczuciowy, znakiem jest tylko
i fantazją głowy, serca i nieba jakiegoś zwykle
niebo to wydało ptaka lotu ku, głowa wydaje strzałę ku, myśli przedwieczności
zmuszają do skupienia się na od
poetycka maestria, reguła, forma i harmonia,
nawet nie tej samobójczej drogi do wnętrza duszy
po tysiącach dni w przestworzach czas przebić się
przez podziemia planety faktu i dotrzeć do morza upragnionego mitu
przez morze własnego w marzeniach spełnienia
jeźdźca na dzikim zwierzu zwrot przez top mój
zwrot przez głowę, raczej dziób
i od morza w górę ku gwiazdom rymów w aberracji ciążeń
nieważkości, lewitacji i lotnego sensu, w stratosferze rymu
ja i przyroda, ja i dzikości przymus teraz to jedno, w locie ekstremum
*Stwarzanie abstrakcji przekraczających i wiosny i człowieka *
Jestem stworzony, jak jabłoń i jaśmin, wielopoziomowo, wielopłatkowo, prawie ex nihilo
moja kora mózgowa odradza się i oddycha zapachami konieczności wszego nowego
na myśl o wiośnie, wchodzącej właśnie na biało, eksploduję w sercu kreacją szczęścia
w zakamarkach pamięci mam jednak, nie tylko siebie przemarzniętego
nieuchwytną jesienią mentalnie permanentną
genotyp idei zapachu, przebłysku, olśnienia zwycięża
w długie kiedyś, ale już mroczne i słotne wieczory, implikuje moje celowe zachowania teraz
schemat przemijania ciemności zapisany w gwiazdach, prawdy o bycie poza ideą
ze stwarzania powstaje stworzenie, mój a posteriori wiosny obraz
antyempirysty wiersz, więc są też obowiązki w nim matematycznie zapisane:
biadolenie nad oderwanym płatkiem
a to nad brutalnością wiatru i pszczoły
a to nad zapachem poetyckiej kumulacji nieskończoności
płótna ogrodu i sadu, alfabetu i aramejskich składni jaźni, onomatopei piękna samego
samiutki jeden, jakby stworzony ze szmeru kołyszę się w takt rzeczonego zachwytu
konieczności kreatora własnego świata i czasu uniwersalnego
ulubione piękna przeistaczam z siebie w siebie, dla świata przed embrionalnego
rozbudowana alegoria piękna od Akadu – oto, czym jest we mnie jaśmin i jabłoń
ale tylko w maju, zdecydowanie to za mało dla kosmosu, który
wciska się, by we mnie wytworzyć wizje podobne kwiatom galaktycznym, odległym
a ja go ignoruję, by przeżyć i dojrzeć do namiętnego stwarzania
ze zmysłów i miłości – abstrakcji przekraczających i wiosny i człowieka
*W słońcu długich cieni*
Eden raz pierwszy i przedostatni krakowski
bukolicznie greckie Arkadie w łódzkim
Akademia wergiliańskiej pastoralności Podlasia
Elizejskie Pola od Morzyczyna do Mokrzyszcza
kosmopolityczne nacjonalności dla przyjemności są wszędzie,
więc ta moja nie zaskoczyła mnie czymś, raczej niczym
przeszedłem wzdłuż i wszerz półmitologiczne łąki i pola,
te małopolskie i wielkopolskie również
wszedłem z pochodnią wiedzy nowej w las racjonalnie iglasty,
co zmieniał się, jak w zachwytów kalejdoskopie
a to był podzwrotnikowy, płaczliwie mangrowy, równikowy,
a to znowu skamieliną północny,
a to libański, w cedry święte bogaty
zniknąłem w lesie owym, a to był już las epoki fatamorgany
las trudu docenionego – rozwiązanej epistemologicznej tajemnicy
piękna widzialnego wyłącznie o świcie, w słońcu długich cieni
doszedłem do przesieki najbardziej prawdziwych dni
zawróciłem do Nieba triumfu sztuk
samego jednego pośród niewidzialności chwil
*Arkadyjskie piękno we mnie i wokół*
Dzisiaj piękno wyszło mi na spotkanie
było ono oczekiwane od dawna, ech ta demarkacja wciąż oczekiwana
nie powiem, żebym nie poczynił pierwszy jakichś kroków pojednania
ująwszy w dłoń laskę pasterską (nie wiem skąd ona w przedpokoju się znalazła)
w sandałach Orfeusza poszedłem wzdłuż rzeczki, w kierunku doliny piękna,
ukrytej wśród gór opisywanych przez niewidomych piewców
przedhistoryczna owa Arkadia rozwinęła się przede mną,
jak dywan, aczkolwiek wciąż nie mój
moje oczy ujrzały nie tylko łąki kwietne, brzegi strumienia
porosłe kaczeńcami, nie tylko maki, bławaty, rzeżuchy,
kąkole owej łąki na widzialnym stole niebiańskiej natury,
ale także ludzi panhistorycznych, tu i tam w mozole trudzących się
nad warsztatem rzeźbiarsko-malarskim sztuk,
pogromu Wołynia, Galicyjskich rzezi, Ormian holocaustu
upamiętniania tym podobnego wyzwalania idei,
z przyziemnego tworu kultu siebie, nad sobą zachwytu
oracz orał pole, wywracając szare skiby w mozole,
przyorywał czaszki i piszczele białe
koń posłusznie stąpał przed nim, jak anioł, stróż prarajskiej pamięci
gdzieś w dali żeńcy posilali się pod klonem i gruszą,
wśród ściernisk i kop siedząc rodzinną ferajną
nad nimi szybował Ikar niezdecydowany, lecący, jak kometa,
pełen zachwytu, w pół drogi do wolności bez trwogi i płakał
na dzikiej gęsi leciał pod nim Nils, klęcząc rozglądał się przerażony,
jak Adam opuszczający Eden, raz pierwszy i ostatni
najniżej przelatywał Boeing kierujący się ku wieżom Manhattanu
bukolicznie rzymskie Arkadie są wszędzie dzisiaj w plastyce
więc ta moja nie zaskoczyła mnie niczym
przeszedłem te sensualne łąki i pola, wszedłem w las iglasty,
wcześniej był mieszany, a zmieniał się ciągle, jak w kalejdoskopie
a to był podzwrotnikowy, mangrowy, równikowy, a to znowu
północny albo południowy, libański, w cedry święte bogaty
zniknąłem w lesie, a to był już las ostatniej ostatecznej epoki
las trudu docenionego – rozwiązanej tajemnicy widzialnego piękna natury
doszedłem do przesieki dni i zawróciłem od granicy piękna,
po demarkacji, do Nieba szarości,
wielkiej szarości mistycznej dobra w sobie samego,
choć łatwo niezachwycającego, to najpiękniejszego
*Imponderabilia śmierci*
Imponderabilia mówisz, no nie wiem
ja bym tego tak nie nazwał
raczej cień na grobowcu Setiego własny
w popularnonaukowym filmie o kolebkach grozy i gnozy
przedstawiony i zwielokrotniony w reklamach, po walidacji,
by stworzyć wrażenie horroru z pierwszych wieków cywilizacji,
ale dla chłopca dziesięcioletniego były w sam raz, by
niezatarte wrażenie zła czekającego w zaświatach, utrwaliło się
w trwających do dzisiaj poszukiwaniach
głębi własnej śmierci, dla teatralnych przedstawień wrażliwości predestynowanych
uwiodły imponderabilia czułości zmumifikowanej w rytuale Otwarcia Ust
wraz ze światem towarzyszącym zmarłemu
do ostatniej chwili, do ostatniej kwestii przeczytanej,
przegłosowanej, przedirytujuąco osądzanej,
ustanowione korzyści sądu własnego o wielkości otaczającego świata ciemności
czerni wykutej w skale nicości pomalowanej w żywe kolory
nicości przedstawianej raz ostatni, jako byt
przepakowywanych wielokrotnie nie optymistycznych bóstw próżni
tysiącletnich pomieszkiwań skarabeuszy falsyfikacji w duszy
oto władcy mniemań odrzucone imponderabilia śmierci
*W zielonym strumieniu świadomości romantycznej*
W zielonym strumieniu świadomości
nurzam się z moją jaźnią, jak w stepie ziół Akermanu
pod zarządem Moskwian znowu
lecz nie kryję się ani za, ani w powozie werterowskim
żeby nie wyjść na manifestanta Beresia z wózkiem romantycznym
po X Plenum KC PZPR w osiemdziesiątym którymś roku
na krakowskim Rynku, jadę tak naprawdę wierzchem
i nie, jak Soska na sesję do Krakowa, ale
jak pełnej krwi czerwonej Indianin z Indii Wschodnich,
konkretniej z Ćennaj katolickiego, gdzie
Tomasza wierni, a znajomi moi
nurzam się w prerii i wynurzam, gdzieś
przed stadem bizonów i nie jest to stado z ZOO w Chorzowie,
bo owe bizony są stepowe, a nie leśne, kanadyjskie, jak tamte,
no może z pogranicza
moje pogranicze zieloności i czerwoności, krymskie jest takoż dzisiaj,
więc wizje zmienione w strumień, pustynnieją rudziejąc pod wieczór,
po ich wyrażeniu w poezji rozdartych melancholią serc
– akuratniejących po zetknięciu się z kulturą pastwiskową Wschodu
dobrze, że Krym to była kiedyś kolonia Greków, co
opieczętowali wszystko, całą cywilizację niezmiennych i prawdziwych myśli, pojęć i bytu
no, więc, wizje moje są tu raczej kopią myśli Parmenidesa
widząc Czatyrdah, Mirzę i fale, z których wynurza się powoli dyliżans pocztowy
zapisuję je szeleszczące, jak nostalgicznie logiczne i lotne słowa
„jeśli więc, jest to, co jest, i nie ma tego, czego nie ma”
– Słowo Polskie jest nieograniczone, wierzę, że nie ma kresu w słońcu
skarg i łez od Wschodu do Zachodu
*Czcigodna miłość*
Czy człowiek może być czci godny?
nie tylko taki Beda, ale w ogóle
bo, że Bóg, to miłości źródło, może i powinien – to od Hebrajczyków wiemy
ja czciłem moją wybrankę mając lat czternaście
i czczę ją do dzisiaj
i na zdjęciach, i w pamięci, i w snach
czy można wielbić człowieka?
nie obrazoburczo, nie wulgarnie, realnie
przecież Augustyn i Tomasz twierdzili, że
nawet Bóg człowieka uwielbia
ja uwielbiłem moją wybrankę będąc jeszcze prawie dzieckiem
i uwielbiam ją do dzisiaj
jej dziecięcą buzię, jej późniejsze kształty kobiece, jej serce
chociaż jest teraz tak bardzo okaleczona w zaświatach
w zaledwie połowie jestestwa
ale żyje nie tylko we mnie, bez ciała w anagogicznych synonimach
w pełnej prawdy istoty odsłonie
wiecznej czci godnej osobie
*Kordialne namiętności i uczucia od i do*
Schemat kordialnych namiętności jest prosty
proste są uczucia skierowane zawsze do, czasami gorzej z tymi od
percepcja błahej ciszy interlokutora prowadzi do wyobrażeń bliskich uczuciom
to wygląda czasem na sen, na abstrakcję nieuniesienności
tymczasem doniosłoś uczuć od przesądza
wychodzący naprzeciw nim młody mężczyzna
kończy długotrwałym spazmem życia, niekończącego się w snach
kolokwialnie mówiąc: odwieczną wojną domową jawy z realniejszym światem,
powracających hoplitów falangi i husarskich hufców samozadowolenia,
wszystkich tych od, nie tyle poznania, co
od zrozumienia konwulsji targających ciałem rannego mężczyzny prawdziwego
cisza pozorna wybrzmiewa, jak Symfonia Tysiąca, gromko gremialnie, społem
napisana dla armii dziesięciu tysięcy w ucieczce z imperium absolutyzmu, być może
ale tylko wtedy, gdy kochanek i sympatii są miliony
i na tym etapie zamyka życie chór ptaków o świcie, połączone ich chóry nawet
pień powracających z serca do dzieciństwa skwitowanego w mózgu dojrzewającym
a namiętność zaczyna się ponownie rodzić w jaju inteligencji nieskamieniałej
zaczynajmy od jaja czasu – stworzonego dla przestrzeni duszy kochającej,
jak oczywistość, jak definicja bytu radośniejszego
tak, więc zaczynajmy zawsze ab ovo i nie kończmy pieczystym,
ani pierwszą lepszą kością wróżebną
i raczej świadomym kompocikiem urażonych ambicji, po konsumpcji owej namiętności
i nie przed lustrem, ale przed szklanymi drzwiami jakiejś restauracji, nazbyt dorośli
za nami szmaragdowe wieżyce miasta naszych starszych braci, w synostwie serc upadłych
przed nami cel naszego ojcostwa i patriarchalności opartej na kordialnej namiętności
oto oda: od i do, hymnu pierwociny życiowej męskiej skończoności
*Miłość czysta i wszeteczna (ponowna odsłona)*
Za ile dni, za ile pieczęci nocy, za ile uczuć masek odnowy?
wymienimy pamięć niecnoty
za ile ukradkowych spojrzeń w tramwaju samego pożądania?
za ile żółwi na plaży Falesy?
odkupimy winy tej miłości, miłości z dzikiego wybrzeża Somalii korsarzy
zmuszeni do dziergania chwil w afekcie zanurzonych grzesznym
porzucimy w końcu niby zwykłe tamburynki i nici
przyziemnej młodości pragnień
stojąc oto na zrębach Marsa, w za dużych socrealnych gumo filcach,
w płaszczu przeciwdeszczowym, nie niebieskim i nie słynnym
kupionym w sercu Londynu na Piccadilly Circus, a nie gdzieś przy Central Parku
przez kochankę nie kucharkę, i nie przewodniczkę serc, pytamy:
czym mi zadośćuczyni łza za odstępstwo od cnoty czystej?
cnoty, jak różaniec wiernej, nieskończonej tęsknoty za prawdą w miłości,
pokłosie różańca odmawianego w deszczu,
na ławce pod katalpą w Ogrodach Luksemburskich
za ile rozrzuconych monet starorzymskich, a może starofrankońskich?
kupimy parasol atomowy dla wnuków cudzych
za ile chwalb dzieł wystawianych na wernisażu ostatniego lata wspólnego w Wenecji?
otrzymamy pamięć lotnego, jak anioł, siebie, każdego z osobna
tego ważnego lata pamięci o owej miłości, wszetecznej, choć ufnej
oto jeździec bez głowy znad Hudson, Beduini z Abisynii, z Neustrii gladiatorzy,
pierwszy frankoński, drugi gocki, obaj mister wczesnośredniowiecznej Europy
– stają nam na drodze, ale nie, jako pogańscy wrogowie,
tworzą sprzymierzony pamięci huf i wołają:
dołącz do nas husarzu emocji wszetecznych, ruszamy w bój o nowe
przez pokolenia, kontynenty, planety uśmierceń
powiedz tylko, co i dlaczego?
– będziesz kochał za lat tysiące, ale już wyłącznie
miłością żywą i czystą?
*Przepytywanie przyszłej wiosny*
Zapytaj mnie o podstawowe tezy słuszności w poematach przyszłej wiosny
szczególnie w poematach liści umarłych tej jesieni
pogrzebanych w zastygłej kałuży planetarnej
wskrzeszonych odsłoną roku przyszłego widzialnego, no zapytaj
oto interrogacja wspierana torturami
w wiersze nadziei wymierzona w te płaczliwie błahe
przechodząca w kosmiczne interpelacje
sił witalnych autorów kwietnych
czy to wystarczy na udowodnienie transcendentalnych subtelności
w streszczeniach tej najpiękniejszej pory roku przyszłego
w najpiękniejszej formule ujętej
tak to wystarczy zapewne do zastanowienia się
nad prawdziwością znaków przestankowych
i użytych idiomów w rymach zwartych
jak strof grudy białych wierszy
ściśniętych w sobie pod koniec epopei śmierci
a może laudacji dla owej jesieni rozsądniejszych dusz
sama sobie zima wykrzyczy: kłamstwom przenośnym stop
a potem w kłamstwo przeszłe artystycznie się zmieni sama jak pointa
bez sensu przed odrodzeniem życia opisanego
w kłamliwych niuansach zwrotek proroczych zakończonych pytajnikiem
oczywiście bez sensu rymowanego
*Niespotykanie przeciętny człowiek*
Może ja jestem niespotykanie przeciętnym człowiekiem,
tak sobie myślę,
ale ta zagadka niespotykanej powszechności mnie dręczy
łażę, jak smutny pies od rana po mieście przeciętnym, a jakże
oglądam pyski psów innych, twarze szare przechodniów, dzioby gołębi,
i takie tam, reflektory tramwajów, wszelkie grymasy
spowszedniałych maszkaronów nieświętych
w śródmieściu średniowiecznym bezustannie świątecznym
marzę, marzę, i myślę sobie o tym znoju szarym, błahym niepokoju
wyjmuję go z jajka niespodzianki, jak nową zabawkę superpopularności
pytam sam siebie: na czym niespotykalność moja polegać może, ewentualnie
popatrz – tacy goście, jak Ginsberg i Kerouac niezwykli byli, bo
pisali, co tylko papier unieść mógł, a taki Banksy to potem malował niepospolicie,
na szaro codziennym muralnym murze
taki mim i tancerze z Cyrku Słońca też się oderwali od schematu, bo wędrowali
po głowach ludzi od rana, nigdy nie spotkając człowieka,
jak jakiś cynik z Grecji, czy coś?
jak ten facio z Synopy, buntownik, czy coś?
niespotykanie przeciętny tłum obserwatorów, co to tworzy geniuszy tło,
też waży coś, ponad Ziemią jednakowoż
niewidoczny w takim tłumie, gdy chce, może być każdy
tak, to ja, to ja, już wiem, lewitujący
razem ze spotykanym tłumem czasem zakochanych
w centrum sztuk międzyplanetarnych
*Kompromisy weneckie*
Zasmuceni koryfeusze sztuki renesansowej głównie
nad weneckim kanałem, bajronicznie patrzą w zastygającą toń
widzi tam schemat swoich skamieniałych dni bez starożytności w nich
gołębie siadają na ich płaszczach rozłożonych
na kamiennych płytach nabrzeża
zatoka kołysze się przed nimi, słońce sztuk wszelkich
kryje się za kopułami złocistych bazylik
bizantyńskich w połowie, w połowie synkretycznych, jak cały Renesans
większych i mniejszych luminescencji szklanych serc,
jak oni sami w różnych okresach życia
brak punktu odniesienia dla cudownego miasta
błyszczącego wschodami i zmierzchami mód
idee będą tu tonąć odwiecznie w zarazie nieeuropejskiej przywleczonej ze Wschodu
dusza jakaś zmartwiała ze strachu przed karą, nad Kanałem Grand stanęła jak wryta
cierpi za hedonizm nieokiełznany twórców sztuk, rzemieślników i żeglarzy
w karnawale zanurzony nieprzerwanym każdy, jak w tytaniczni gondolierzy w pracy
brak przetworzonej starożytności jest teraz tak bardzo widoczny
brak szlachetności obcych w powszednim życiu tak
i brak szlachetnej proporcji ducha
w każdym zagiętym promieniu znikającego słońca i wieku
w każdym odcieniu karminowej czerwieni w oknach lat
wyznaczonych kierunków dla koryfeuszy brak,
więc wzdychają na mostach i kołyszą się w manierystycznych zachwytach,
jak gondole na szczudłach pod pałacami dożów
grożą im nie tylko własne myśli, ale i kondotierzy z pomników bezmyślni
wojownicy kultu mamony w sztuce i ze światem Wschodu kompromisów
*Niewola słowa*
Niewola słowa: akuratna dzisiaj, czy nie do końca trafna?
niewola słowa: ważna, czy nieważna?
niewola słowa: łzawa, czy bezradnie radosna?
niewola słowa: cnotliwa, czy balangowa?
niewola słowa: umysłowo ambitna, czy pozytywistyczna?
niewola słowa: zemszczona, czy pomszczona?
niewola słowa: giermkowa, czy królewska?
niewola słowa: religijnie święta, czy świecko błaha?
niewola słowa: apokaliptyczna, czy tylko ostateczna?
niewola słowa: śmierć dla Boga, czy wolność, równość, braterstwo?
niewola słowa: romantyczna bywa, jak niezgoda na logiczne wszystko
*Wyjdź z kokonu mniemań*
Filozofia, zdementowanie niepokojących informacji
o powiązaniach jednych rzeczy z drugimi, a w końcu z duszami
szatańska proliferacja programów konceptualistycznego dominium mniemań
podwajanie form, i tak już dualistycznego świata
przez długi czas wydawała mu się podobna
do bezcelowych ponoć przemian peregrynujących owadów
żaden jednak z jego negatywnych pewników
nie czynił go zdolnym do osądzania wartości pewnych
i jego niespełnionego duchowego powołania
wyjdź na zewnątrz – powiedziano mu,
nawet, jeżeli stoisz na jakiejś górze snobizmu cnót
I depczesz świat o proweniencji zła, wyjdź na zewnątrz, szukaj łez
wyjdź i spójrz wokół, tam są królestwa oferowane tobie
realne i jasne, jak flesz, jednorazowe
a tu twój świat na słupie, twoja grota, twój erem, wyjdź na zewnątrz z siebie
aby go nie opuszczać fizycznie wyjdź na zewnątrz i głoś twój solipsyzm
rogaty dla diabła, skrzydlaty dla anioła, wyjdź na zewnątrz
czasem jesteś kwiatem, górskim, skalnym
na wierzchołku świata, wiatropylnym, wychyl się z kielicha,
z miąższu swojego owocu, wyjdź z wnętrza, gdzie wąż kryje się wciąż
w rajskiej szacie Genesis, wąż, co nie kąsa ludzi
tylko podburza, nie zabija, nie dusi, tylko kusi
przedłuża cierpienia w nieskończoność, eschatologicznie
wyjdź poza, nie na szczycie swojej oznajmianej szlachetności,
ale w grocie wewnętrznej pokory, cierp dobrowolnie
na zewnątrz dualistycznego świata, dla zdominowanych ludzi
tylko tak unikniesz pozostania na zawsze zasuszoną poczwarką filozofii
*Robaczki świętojańskie nad ogniskiem*
Wielorakie przedracjonalne spekulacje uczuć, są jak robaczki świętojańskie
nad ogniskiem miłości, rozsyłającym zestaw poznawczy iskier przedzmysłowych
penitencjarne zachwytów robaczki, akumulujące światło powszechne
zza krat oczu, w każdym człowieku, ba, w każdej komórce jego
emitują je potem gwałtownie na powrót w tęcze i zorze marzeń, w czasie godów
gatunków żywych, nieroślinnych, w maju, czerwcu, najczęściej w lipcusierpniu
potencjał emocji jest tu natężeniem uwięzienia światła rodzaju w błysku gatunku
i na pohybel słowom kuszenia uwidacznia bezmyślność owego promienia popędu
uczucia nie spekulują na darmo, zmieniają wszystko w chemię doniosłości, wspak
na odwrót, na przekór historycznej jedni – mówi zew płomieni sam
drudzy stwierdzają – istota natury przedperypatetyckiej to przez takie światło kres
acz realizm jednego i drugiego zachęcająco parzy, i serca, i oczy w pierwotnej pomroczy
piasek pokoleń zasypuje konfrontacyjne nakłonienia, przychylności
i prokreacje wszystkie następcze
nad rzeką pamięci klęsk, przy ognisku niedopilnowanych własnych energii
ku chwale czasu i przestrzeni drgającej w obrazach mów
tych błyskotliwie zwodzących, jak robaczki świętojańskie, ale nie jak iskry
*Koniugacje przed sukiennicami sprzedajnych mów*
Zniesiona zostaje dobrowolność koniugacji
– tak zawyrokowało moje sumienie
chłoszczące intelekt mnogością czasowników bez wartości
potem odezwał się głos – teraz ty chłoszcz wiersz, to mus
nie dobrowolność mitologiczna a mus, przez wszystkie
epoki, zasieki, gwiazdy, tożsamości łez
na litość, zesłań w jaskinię zdrad prawd
znieś to zranienie, zmienienie i walcz
koniugacja w elokwencjach pustych to nie logika jakaś
naga w tożsamościach i samotna, jak owe bezkresne ja
żałuj nazw ogólnych, w kominach jaskiń się odnajdź
i dźwigaj, podciągaj, oddychaj, tak, nie handluj słowem, walcz
walcz z przymusem zdań, obcych zdań lub tylko niezrozumiałych
korzystne oddechy światów nadziemnych to tlen do nurkowania
w tobie hausty głębi nie są nic warte, bo są awangardowe zbyt
to nic, że zniesiono koniugacje w dobrowolnościach
dodajmy – w dobrych wolnościach i takich z koniecznych gwiazd
o tak, mów do siebie: o ześlij Panie woli chociaż na niebie jakiś ślad
w bezkresnych podziemiach kłamstw nic z koniugacji prawd
ale i z różnych osób emocji, z wyroków sumienia, wpływu na efekty kłamstw
– chociaż pomniki cnót stoją przed sukiennicami sprzedajnych mów
lepiej nie odmieniaj samego siebie, lepiej w tle zostań
w każdym przypadku sam już
*Luty charakter pielgrzyma Ziemi*
Luty charakter pielgrzyma Ziemi, którego antarktyczna
nawet zadymka nie powstrzyma
on przyrodę całą nosi w portfelu, to portfel rozkwitu
i wrażenia wiecznego życia na przekór
wymienia na złoto najlżejsze liście mimozy bytu
schemat nieustającej gry z pogodą jest dla niego przygodą
i nawigacją ledwie wśród wiecznych śniegów, gdzie
tajemnicze zwierzęta polarne nieokryte niczym
i służalczość skali wymiaru zastygania przemijań
chłodna myśl jest jego paradygmatem oddziaływania na wnętrze scalone
przed świtem narodzenia do nowych nocy i nowych zim
a oksymoron serca zadziwia piękną alabastrową strukturą
w odtwarzanym jestestwie neutralnego mędrca
a zgoła wieczne poglądy nie są algebraiczną skruchą stoika
wobec wiecznych heksametrów kontynentu skazanego na absolutyzm
w separacji z ogniem pielgrzym pielgrzymuje do sanktuariów
utworzonych w wulkanach lodowych odkryć
zamachem na łagodność odwróconym w kole dzikości
będzie tu tradycyjna radość pisana przez myślących, kredą na śniegu
każdy jest przesłaniem w oazie przedwalki z sobą, w pogorzelisku zasypanej dżungli
deklinacje postępu w użyciu odstępu od natury
i wymyślanie modlitw o ciszy topniejącej na Enceladusie
przez przybyłych krioludzi pod zaangażowanych słów stalaktytami
luty charakter pielgrzyma Ziemi nieoceniony w kosmicznej przestrzeni
*Fikcyjny archetyp*
Proszę cię animo dobra usłuż mi
jestem już dorosły, pytają o mnie siły zbrojne
i z Kornwalii, i z Pernambuco, i skąd jeszcze, nie wiem
oddycham głęboko kontynentalnym, przedbitewnym powietrzem
w sercu Europy już gaz bojowy czuć,
a wóz pancerny jest dla mnie nagiego nawet za ciasny
po epidemii covidowej muszę uważać na siebie bardziej
szczególnie na to, czym oddycham, a powietrza brakuje wszędzie
i jeszcze ta droga
– każą mi jechać, jak Route 66 prze całe Stany, ale na Ruś
i nikt mnie nie bada, nie pyta
nie chce wiedzieć, czy to moja matka, jaki jest mój stan,
mój stan płuc, nikt oczywiście z ludzi, tak
ponoć wojny ma nie być – przepowiedział to już Gierek, Bronek i Jackowski
ponoć to już nie powróci, wojna atomowa już nikogo nie smuci
więc dlaczego animo pokoju zamiast ciebie, generałowie Ozzyego
wciąż zaglądają mi do okien z rozkazem
generałowie pola walki słów, idei, mitów i złud
nieuśmierceni przez beatników, pacyfistów stu
blues biednych głów wśród gnijącej bawełny, niedojrzałej kukurydzy, wśród
góry śmieci po festiwalach sztuki, po wyniszczającej rozprawie z nienawiścią mów
o animo prawdy usłuż mi statycznie, subtelnie i dyskrecjonalnie
pozwól zmienić Nerona pacyfę bez Boga, na logos i krzyż
i zniknij z wojskiem złym, zawczasu w archetypie psyche fikcyjnym
 
*Insynuacje w kolorze blue*
Mój skrót insynuacji w kolorze blue
– tak brzmi nazwa piosenki hejtera z pierwszych stron gazet
to on ci celebrował narodowe upokorzenia myślących
on ci zawładnął kontynentalnym hejtem całem
on ci wychynął z okienka dla dzieci, rzekłszy na dobranoc:
całujcie mnie niewiniątka w osiem gwiazdek na czole
przekręcenia, zadość nieuczynienia, pokrętne tłumaczenia
i hosanna dla przywódcy partii, a obywatel
posmarowany chińską melasą i wytarzany w uralskiej smole,
już pióra smutne lecą
jak Europa nasza cała wszyscy chwałę przewodniczącego pana głoszą
ten przewodniczący to półprzewodnik ledwie, a czasem izolator
o władzę zabiegający od poniedziałku do piątku, cóż
o władzę nad uciekinierami z wygranego siebie, i tyle
ze wspólnot marksowskich i buszu klas
pierwszostronicowy przyniósł nam piosenki marszowe
pan przewodniczący odwdzięcza się hejterom wszem, klonom ziomali
– koszerną wieprzowiną, tą z rozdwojonymi raczej racicami
i potrawką wyborczą z chrząszczy – po misce na głowę, by każdy mógł
chociaż raz poczuć się jak Don Kichottee, z miednicą na głowiee
przetrwalnikowa forma Lucyfera zdominowała ewokacje
motyli terroru myślnego, a duchy prawd lotnych
znów krążą pośmiertnie, jak bociany kołują nad Brzezinką
a tu masz, hejterzy budują obóz na osiemset milionów dusz
to ci deuteronomiczni, beletrystyczni poeci elektryczni
bajkopisarze celebrytyczni, przekazów sugestywnych inżynierowie sztuczni
acz po ludzku, półinteligencko nieznośnie nienawistni
*Ścięte sumienia*
Ścięte głowy ukazują nam filozoficzną otchłań rewolucji
ścięte włosy i tatuaże na przedramieniu ukazują nam kwestie humanitarne: być albo nie być
ścięte drzewa ukazują nam powierzchnię Marsa
ścięte sumienia ukazują nam bezludną Ziemię
*Ślub Filologii z Jowiszem*
Wołaj mnie z Jowiszem w męce i słońcu rozkoszy
ogniście skojarzonym z dymem jego pustyni, pustej, jak mgła
wołaj mnie ze ściany ognia, pnia, obłoku kadzidła z kory, lustra kultu
wołaj z epokowego nadmiaru energii początku
w rozpędzie byłych meteorów poznania
w klęskach widzeń piekielnych, to ich deszcz ledwie
odbijasz swoje zwycięstwa wieczne, jak w tafli czczej,
jeziora księżycowe pełne epigramatycznych schematów wspomnień
światów odrębnych, alternatywnych, skończonych, i cóż, że wielokrotnych
a korzeń wizji, lustra wiedzy, jest rakietą startującą stąd
z losem w odbicie twoje szybuje, z niewidzialnością ewolucji
ewolucja planet w szyszce szyszynki, w jednej wizji nieskończoności ty
wołaj mnie nieistniejącego, zza ściany wodospadu galaktycznej pustki
i ze ściany rozgardiaszu gwiazd dalszych i bliższych
to płaczących, to śmiejących się, a wszystko u wezgłowia siły
spoczywającej sennie na boskiej dłoni
z tym przybiegłaś doń, tego, który zowie się moc
odległość nazwy od istoty w twej myśli, jak płomień zapałki
śmierci spalony fragment lasu, a las na powierzchni Jowisza
tyle z boskości nadanej zostało, tylko tyle, co spalona zapałka
nie większa od myśli twojej, wobec tortury niewidzenia, ich mitu,
widzeń niebieskich w wizjerze Księgi Rodzaju
*Kosmiczne nasturcje*
Kosmiczne nasturcje są widoczne z daleka, za bardzo z daleka
oczami duszy widzieć je można głównie, a i to przez teleskop serca
teleskop serca wyniesiony poza chmury, do stratosfery chmurnych dni
a może to nie nasturcje, są tacy, co twierdzą tak, ale widzący wiedzą swoje
teraz to trzeba potwierdzić empirycznie – mówią
wysłać tam, w głębię parseków, najstarszych, doświadczonych ogrodników komet
kosmopłody owe czekają gotowe, ale stateczni widzący się nie kwapią
chcą lecieć najmłodsi, ale to niedopuszczalne
trzeba mieć serce podobne do anastygmatu teleskopu, by badać kosmiczne nasturcje
posunięci w latach świetlnych są tu oczywistością, ale ci nie wierzą prawie w nic
ktoś twierdzi, że mgławice to zapachy galaktyk scalonych z nasturcji
ktoś inny twierdzi, że widział trzmiela zapylającego one, gdzieś
na granicy czasoprzestrzeni załamującej się w pięknie duszy
inny stwierdził, że widział nawet jadalne owoce, czyli to prawda z tym trzmielem
zgłosił się jeden empirysta obuty w selenonautyczne buty
chętny do podróży w czasie, zabrać chce tylko sierp i anioła względności
mówi, że powróci do początku, bo tak jest łatwiej badać byty
organoleptycznie stwierdzalne, logicznie wytłumaczalne, matematycznie udowadnialne
ułożył równanie pitagorejskie i rozpisał procedurę, jak partyturę Berga
Librettolot jego został nazwany po łacinie: „muzyka nie zginie, nawet gdy kolor ją ominie”
rozdźwięczył więc planetarium prawdy uwerturą wiosny i ruszył
na własną odpowiedzialność ku poletkom wschodzącej jutrzni,
co rozbłysła we Wszechświata studni, jak supernowa na dnie liścia nasturcji
*Rewolucjonista*
Zasłużony dla siebie w ciszy obdarowań ludzkości
nadaje i odbiera, jak radar obrotowy
poniewiera smutki sloganami, korzyści niekoniecznie odnosi z dawania
siebie wizją wywyższenia, komunikatem, aktem, przenośnią ostrzeżenia
wciąż majaczy sam, jak obelisk pychy we mgle
na przykład skradziony w Egipcie Faraonom nieśmiertelnym prawie
i ustawiony na każdym Kapitolu europejskiego miasta rewolucji
wciąż szuka zasług dla siebie, jak wizjoner Robespierre
w miastach wykwitających wielokrotnym, kamiennym słowem mordu
sam dysząc zemstą rozwija papirusy, zwoje, pergaminy cudze przepisuje, jak swoje
skrybom podobny, inicjały cyzeluje, zamknięty w schematach słowa archaicznego,
co zaklęciem jest dla złych, a proroctwem omijającym dobrych
ileż zasług za nim, a on wciąż szuka, szuka, dobiera i odbiera rymy, rytmy
triumfalne, jak wezwania do boju może jeszcze nie, ale do marszruty tak
przez cały kraj, przez śmierć po śmierć, fatum
ostatnio chce, nakłoniony elektronicznym komunikatem kosmosu,
oddać narodom ich własne srebra rodowe, dzwony, obeliski, eposy rozproszone
zarządził wymarsz, oto zabrano obeliski i pochód wiedzie na pustynię, gdzie cały świat
zarządził, aby jego wielki internetowy autorytet rozmienić na pozory matecznika róż
naprzód, w matnię zmienionego świata przez nielegalne słowa, po fatamorgany złud
*Kłębek definitywności*
Wydaje mi się, że mam chyba
w głowie swojej jakiś kłębek definitywności
matczyno-chłupniczy, no i kocio symboliczny dodać trzeba
kłębek wełny osobistej, egoistyczno myślowych ostateczności
jakaś ręka sprawnie go rozwija i pojedynczą nitkę wyciąga
tak, że wydostaje się przez usta z głowy owej powoli
ale nie bez bólu, nie bez przeżyć martyrologicznych
powszechnych dla tak zwanych zwykłych ludzi
ręka niby delikatna, a uparta, ależ porusza się sprawnie
i perfekcyjnie, i zaborczo chwytliwie
tak, to ręko-łapa kocia, Muzy niecierpliwych demarkacji organ przychylności
– jedynej sprzeciwiającej się innym Muzom obecnym w izbie
Muzy obecne są mniej przebiegłe, wciąż parlamentarne
w szorstkości bardziej obnażone, w skupieniu rozwijalne bardziej atrakcyjnie
w poetyckich udział biorące zapasach, rewolucji wolnych od emocji
wpadające w cisze spokojów dla namiętności samej, przedostatniej
Muzy wiele warte, Muzy tak oczekiwane w miłości sztuk
ten motek w głowie kurcząc się w drganiach, jak życie
jak proton nienadążający za ruchliwym elektronem
jawi się, jak kłębowisko jelit artystycznych perwersji
wypruwanych bezwzględnością Tatarzyna
szlachtującego słowiańskiego woja w galerii nad Kałką
ból srogi, poezja srogości, wiersz okrucieństwa
Muzy śmierci bezradne w towarzyskiej chuci
bez zaśpiewu, bez mocy zakończenia
głowa boli i pustoszeje, nikłe dziewictwo pustki marnieje
i tak, i tak, co dzień w pełnię z próżni
omotany poezją żywotną świat, bo myśli trafiają na kołowrotek
po kądzieli, czas nań, kot się nim zajmie, kot czasu
kot drapieżny, czarna Pantera Rilkego
nadchodzi łagodna, stąpa miękko
po wełnianym szalu, śmierci delikatniejszej niż wiersz
*Demiurg-sęp czyha w tobie*
Znużenie to tylko nowe przedzdruzgotanie
no dalej, kręć korbą świata ego, pomimo niego
zestawiaj niepoślednie przeżycia z konkretnymi alter światami
i kręć
jesteś poruszycielem świadomym ruchu każdego
łaską słów wspomożony kochaj lepiej przyczyny
nie skutki, bo
boleść toczy podwaliny przyszłości chorej nie tylko
każdej przecież
i to jedyna prawda o niej
czołgając się w mule psychologii
patrz w słońce wspólnoty, rozkochany minstrel
wyodrębniony lepiej kochaj
wynaturzony nawet kochaj
odmechanizowany trwale kochaj
zestalony i podzielony nieustannie kochaj
znużony kochaj do końca
zewsząd nadlatują meteory poznania siebie na wskroś
i druzgoczą Olimp ekspresji zmitologizowanych uczuć
zostaje mały zegar na korbę, oś wszechświata
na piedestale równika każdego, życia myślą opasującą
zegar, co tyka: tik tik tik tak tak tak, już tylko tak
jak kwoka gdacze, gdy pisklęta wyprowadza pierwszy raz
ech, taki to świat dręcząco-pielęgnujący, drepczący do gwiazd
półosobowy demiurg-sęp czyha w tobie, w znużeniach
na twoje niezniszczalne – rozpędy zapędy serca
*Legitymacje, znaczki, odznaki, łzy*
Za ile herodzich morderstw na niewinnych można kupić
jednego prowokatora głos pod smoleńskim pomnikiem?
za ile herodzich naigrawań można kupić
przychylność i szacunek Piłata świata?
za ile piłatowych: „Ecce homo” można kupić
cały pałac Heroda wystawiony na sprzedaż
w skansenie sofistów, przez muzealników współpracy i pojednania ze złem?
za ile annaszowych zapytań przed Radą doktorów prawa można kupić
zbrojną rękawicę jego sługi?
za ile koron bolesławowych oddanych Sasom można kupić
miejsce przy stole u Króla Stasia w czasie obiadów czwartkowych
zorganizowanych wyjazdowo w Petersburgu?
za ile legitymacji partii komunistycznej można kupić
jeden znaczek Solidarności?
za ile ran strajkujących strażaków, okupujących budynek Wyższej Szkoły Pożarniczej można kupić
uzbrojenie półprzytomnych zomowców atakujących ich z ziemi i powietrza?
za ile znaczków Solidarności można kupić legitymację partii postkomunistycznej?
za ile legitymacji Solidarności można kupić opinie przewodniczącego Bujaka?
za ile spowiedzi podsłuchanych można odzyskać wolność mas rozdaną za chleb?
za ile rozpędzonych, w stanie wojennym demonstracji, można kupić
agencję detektywistyczną funkcjonującą już w demokracji?
za ile dni w podziemiu antyjaruzelskim można kupić
przychylność Izby Skarbowej?
za ile różańców podarowanych synowi pułkownika z KG MO można kupić
dowolny czas przesiadywania w telewizjach śniadaniowych?
za ile odznak Ligi Kobiet z PRL można kupić
wulgarny słowotok przywódczyni z czerwoną błyskawicą na obu piersiach i czole?
za ile serc wyrodnych matek można kupić
wolność embrionów ich dzieci?
za ile łez niesprawiedliwie osądzonych więźniów sumienia można kupić
miecz Damoklesa wiszący nad światem zawsze mających rację?
*Odrębny surowy byt w człowieku*
Oto pomnik zwierzęcia, spiż wyniosły, zaklęta istota, odrębny byt surowy?
w instynktach, bez uczuć wyższych cały
oto praegzystencja ofiary pożartej przez tłum, bez alter ego już
dziki zwierz czered wdziera się już do jungowskiej galerii
szczerzy kły, łypie ślepiami, zemsty waży
nagle urąganie puszcz pojawia się z nim razem w centrach handlowych
wielkie bydlę ideologii i skrajnych poglądów wdrapuje się, jak Quasimodo
na wieżyce katedr świeckich organizacji, obskurantyzmu kadr sztuki, zejść w trakcie kadencji
i oto taki na wieżycach King-Kong denuncjacji zła w nas,
jawi się na piedestałach enuncjacji cnot i łask
wyzwolona ośmiornica struktur sądowniczych, oto blokuje wejście na Agorę prawu
i cóż z tego, że prehistoryczny pomnik gadzi
nie świętuje swojego odsłonięcia, martwy jest może, i bez wyrazu
razem z władzami rezerwatu sztuk odpowiedzialnymi za profanacje sanktuariów
schodzi z cokołu, zeskakuje skokiem jednym wręcz
i kadzi kadzielnicą prostackich bóstw natury, próbując wskrzeszać Peruny
już biegnie wzdłuż promenady, alejami zmierza do jakiegoś Parlamentu Znaku
tysiące myszy i szczurów ateizmu zapomnianego podąża za nim
taki chowaniec z gór manipulacji, złoty cielec ze szczytów ignorancji
w stadzie tysiąca, ryczy spuszczony z łańcuchów i smycz
goni wiatr pokory rozumu, jakiej nawet nie znał świat do tej pory
tylko przyrody zew w półmechanicznym obcym wiruje jak swój, żywy
tłum społeczny wieczny trwa brązie zła, umysłowo wyzerowany przez wojnę białych mgieł,
rozsnutą przez dziennikarzy czarnych, nad polami samej czerwieni
instynkt szumowin wiedzie na barykady cywilizacji śmierci, ty wiesz, ja wiem, oni nie
utworzonej przez embriony z ich własnej winy,
instynkt przetrwania czy zwycięży golemów bunt?
a ten pomnik zwierzęcia, wyniosły spiż, łypie oczami demona w pretensji do łzy
czy to, aby w ogóle jakiś byt?
*Moda na nowe technologie dla terapii poznawczo-behawioralnych*
Skończyłem z teraźniejszym naigrawaniem się z siebie w przeszłościach
jest w końcu czas postu
przechodzę powoli do umartwiania się i ubolewań doraźnych
zacząłem od problemu nieskoszonych głów powstańców grudniowych
małolepszy w sobie umniejszam powadze złud ichnich
tak, chodzi o to słynne powstanie grudniowe przeciw S
przeszło już do historii, no to.. przypomnijmy
wichrzyciele nie zostali ukarani, mają się dobrze
chociaż zasądzeni na ścięcie, wracają do łask
teraz w oczekiwaniach popełniają mężobójstwa na sztucznej inteligencji
zainstalowanej w łatwowiernych humanoidach bez ja
oto minęła epoka denaturalizacji, rewitalizacji reprintów pamięci
a nastała moda na nowe technologie dla terapii poznawczo-behawioralnych
z nowych wydań podręczników, te powstańcze nie są wcale ciekawsze
ostatnio dzięki SI już wiele osób zeszło z pomników, by
dokończyć dzieł (co za wstyd), za które im owe wystawiono
– no to już teraz wiemy, że na wyrost
wodzowie mają najgorzej, oskarżają ich teraz o zbyt mało śmierci na tym poziomie
powstańcy grudniowi, już siwowłosi, chodzą ukarani symbolicznie, podobni Błochinom i Breivikom
a czasem nawet tacy dzierżą miecze i szafoty sprawiedliwości – to groteska
i jak się tu nie naigrawać z teraźniejszości, ale cóż
ogłosili post i powagę Rządu w telewizjach przesądów
– nie wolno, to nie wolno, pas, i już
(ale co oni rozumieją przez post?)
*Z muślinu nebuli ewokacje*
Konglomeraty ewokacji wizji zdumiewają
w indywidualnie epokowych niuansach sennych marzeń
dziczejących bez modlitw i próśb, w komórkach zadziwień kryją się
noszą znamiona aprecjacji nieznanych aparycji kwitnień w sercach
z muślinu nebuli i komecich organów scalają horyzontu jaźń
wiją gniazda z sierści gdaczących księżyców, w rozpadlinach
zawadiacko tańcem przemierzanych kraterów minioności
dla piruetów wyobraźni to tylko snufobie
dla piruetów nieuspokojonego ducha to natręctw podrygiwania
a tu masz, introspekcja oczywistości zakazana w behawioryzmie abstrakcji
tak by się przydała w psychologii głębi nocy, głębi kochań
by wydobyć z siebie te mikroślady spięć cielesnych na ulicach kwitnących miast
przepięć sieci trakcyjnej w czasoprzestrzeni dla pędzących urojeń ciał
poza konkluzjami objawionych jaw, co są jak błyskawice prawd
*Sankiulodzka miłość*
Suwenir rewolucyjny nie bergsonowski
coś bardziej spektakularnego niż skradziona relikwia sankiulodzka
czaszka, broda, kilka piszczeli króla
dajesz mi w zamian za moją ludową miłość
uwiodłaś mnie i skierowałaś moje kroki do swojej chatynki
na jakimś cyplu nad jeziorem ognia, ot gontynka boginki
poszedłem pchany intuicją, przemożnym popędem, myślą zbyt szybką
wolałem być z tobą w okrutnej prawdzie niż sam w bałamutnym snobizmie
gdzie dzisiaj pójdę, gdy fale jeziora emocji
podtapiają chatynkę, a jedyna łódź uszkodzona na brzegu
rozeschnięta, dziurawa, bez wioseł, żywota gilotynka
a co z miłością, zdjęłaś jej flagę z masztu życia?
co będzie z sercem oddanym, gdy wściekłość lądem przybiegnie?
jeszcze jedną ścieżką, ostatnią groblą, jeszcze jednym afektem
okrutność na wzgórzach, tortury za szału lasem
egzekucje plemion i klas w przekazach telewizyjnych
i woda zamieniona w krew, a chleb w drut kolczasty
na obrazach serca w cierniach, jak ptaki szukające azylu my głodni wolności
nienawiści kawalkada niewidzialna zbliża się do nas,
a ty wyrzekasz się mnie i mówisz płacz
daję ci wieżę dar, na wyspie tam, gdzie kormoran ostatni łagodnego jeziora kat
wieżę ostatnią Popiela, protoplasty neonacji, koniec końców – dyktatorów
*Mędrzec wieku ze stulecia dziewczyną*
Mędrzec wieku ze stulecia dziewczyną
wędrują przez puszczę, bo do pustyni dostępu nie mają
chwilowo, puszczę przecina rzeka, dość spora
idą oboje boso przed siebie trzymając się za ręce
dziewczyna układa wiersze, mędrzec wije wianki z macierzanki
ukradkiem zerka na jej biust, rzeka: całkiem, całkiem – ale biust nie
przekomarzają się z lasem półtropikalnym półarktycznym, w sam raz dla centaurów
deszcz monsunowy, dziwny, półerotyczny, troszkę zabarwiony ideologicznie
pada powoli, lecz konsekwentnie, zmieniając się w grad, a w końcu w grad gwiazd
mędrzec głupiejąc siwieje, dziewczyna siwieje też, ale od częstochowskich rymów i
powoli traci wzrok patrząc na ręce mędrca ją dotykające czule
z rzeki wychodzą mitologiczne postacie przyszłości, Troilus i Kressyda
lgną do mędrca, który już nie wie nic o celach życia i prokreacji, w pamięci naturalnej zatarło się
rzadki las postamazoński jest byłą już puszczą i nadal się zmienić zamierza
przestaje być księgą prawdy i sumienia zagubionych, zmienia się w kolorowankę
mędrzec neolityczny z mózgiem neandertalczyka XX wieku, obejmuje cud piękność stulecia
i doprowadza do zwrotu w ich historii, metafizyce i estetyce – dziejów ostatniego z pisanych im światów
poezja nowoczesna szaleje wśród epifitów, storczyków, lilii wodnych
i z kobierca zmienia się w zaratana – wyspę mów Sofistów, gotową do lotów
epopeja mądrości dobiega końca, wyspy nad głową, jak żółwie fruwają
z niespokojnej rzeki wychodzi dyrygent krab i nakazuje tusz, ociekając wodą
dziewczyna stulecia staje się epoki geologicznej dziewczyną
tylko i aż, już wie, że dla mędrca zrobiła by wszystko
widzi siebie i jego na jednej z latających wysp, wysoko
*Piastować siebie*
Lustro mojej doskonałości skonstruowano tak, by odbicie
wydawało się nieostre, cóż za sztuka, cóż za kunszt,
tak ukazać lustrzany obraz, by nie rodził Narcyzów zbyt wielu
można zakochać się jednak, i w sztuce nierealistycznej, i w micie
takie odbicie, to jak nie pejzaż uczuć, to co najmniej twarzy plastyczny nokturn
za to lustro mojej pobudliwości skonstruowano doskonalej, precyzyjniej
odbicie w nim wyostrza, naturalizuje, hiperurealnia emocje, które
targają szklanymi postaciami szkolnymi moimi we mnie, każdego dnia
jak łyżwiarze pojawiający się na tafli jeziora rtęci, w pląsach odgadnięci
lustro mojej gracji skonstruowano z kolei z malutkich kamer i ekranów
jedne nagrywają, drugie wyświetlają nagrane obrazy, gdy
kroczę krokiem tanecznym w rytmie menueta, ku przepaściom wyobraźni
pozwala mi to dostrzec nieskończoność ułomności w tęczach akceptacji
i zatrzymuję się ze ślicznością nabytą, na krawędzi tejże
patrzę jeszcze w dół, a potem w górę, i cóż widzę?
nade mną też lustro odbijające prawdę miłosierną bardziej
oto posiwiały tancerz w barokowych fatałaszkach, peruce, pończochach,
lecz nie w butach z kokardkami, na sporym obcasie,
ale w pumach sportowych, wyjątkowo na nogach, o jakżeż współczesnych
ciekawie, miło i twórczo, dyga on i gestykuluje, wręcz piastuje siebie w lustrze
*Zliczeni*
Rozpoczęło się coroczne liczenie komórek ciała mego
tak zwanych milczących miliardów
świadomość to zaczęła i kontynuuje, ale
czuję, że podświadomość przez to nie przebrnie
tymczasem komórki nerwowe liczą, liczą raczej na same siebie
gdzie te smutki wczorajsze, a przecież widać już jutrzejsze
gdzie kryją się mity o przeszłości uczuć, a
gdzie wezgłowie bajek o przyszłości buntów w systemie
gdzież te komórki, co sczezły w zdegenerowanym neuronie zła
gdzie, kiedy, ile???
jak to z wiosną przychodzi przebudzenie, chęć na bilans
i potrzeba tortury zieleni constans, po której stąpasz
boso, jak po szkle albo rozżarzonych węglach sił witalnych
jak to wiosną bywa, liczymy wreszcie na siebie, jak
przelotne ptaki i szukamy, szukamy wokół gniazd nie gwiazd
a w sobie wzorca cebulicy, przylaszczki, szafranu
potem lecimy do wyznaczonego przez los lęgowiska
i docieramy przez morza słońca, przez morza chmur i mgieł
do pierwszego lepszego lądowiska
genów na tym reprodukcyjnym świecie, najlepszym ze światów
potem liczymy już wszystko, co pozostało na śmierć wznioślejszą
– słowa kochania dzieci i stajemy się cokolwiek wewnątrz policzalni
wtedy stajemy na wykształcone już nogi
stajemy się cieplejsi niż słońce marcowe, końcowo statystyczni
przewidywalni gatunkowo, jako się rzekło,
całościowo już zliczeni, wreszcie nie kosmicznie lub gniazdowo,
lecz wyłącznie osobowo
*Bodaj Biohazard w Klubie Studio, czyli przypadek Eos i Titonosa na Krowodrzy albo nieśmiertelni starcy*
W stumilowych butach poszedłem, jak zawsze z DSPiasta mojego
na koncert Biohazardu i Life of Agony, z Brooklynu bandy obie
natychmiast znalazłem się przed zimnym, jak piwo Klubem Studio
ale takie są właśnie buty stumilowe, tak działają
przenoszą jednocześnie do Krakowa i od New Yorku daleko
czasem zbyt szybko człowieka i grzechy jego
skracają drogę diametralnie wirtualnie
zgubiłem je podczas szarpaniny przy wejściu
już bosonogi, po chwili surfowałem na rękach tłumów przed sceną
nurkowałem skacząc ze sceny w fale ludzkie zataczające kręgi
i uderzające w palisady ochroniarzy bezkrwawo
bodaj jeden chłopak i jedna dziewczyna, bodaj studenci z AGH-u
bodaj bawili się jedyni młodzi w rozentuzjazmowanym tłumie świerszczy
cóż, prawda, nie prawda, wśród takich jak ja żywych jeszcze częściowo
siwe kitki i świecące glace fruwały, błyskały stroboskopowo przy barierkach
wokół tych dwojga i w ogóle wszędzie, szczególnie.. nie, nie szczególnie,
a może to były fragmenty ciał po wybuchu pocisku moździerzowego 155
a na scenie rozbiegani panowie po przejściach, wprost z metra
powtarzający ten sam taniec z pierwszego clipu, stu tysięczny chyba już raz
zasuszeni, pomarszczeni na twarzach i piersiach gołych
pod szarością już nieczytelnych tatuaży, bo jakichże by
scukrzeni przez używki, scaleni przez napiwki, rozkojarzeni przez moralne przewałki
odgrywali kawałki jakby z Wesela Figara (po wielokroć i nikogo to nie zdziwiło, że tu)
i zdało się słyszeć coś z Wesela Wyspiańskiego, kiedy na dany znak i na bis
pięćdziesięcioparolatki zmarmurowiały przerywając headbanging
przy owych dźwiękach muzyki lat 90-tych skompromitowanych, tych
jak wcześniejsze i późniejsze dziesięciolecia
hardcorowej przenośni podgłośnionej do ostatniej kreski
– a tu prawie połowa XXI wieku.. nie, nie przesadzajmy z uproszczeniem
zmarmurowienie czas nie tylko zimowy zatrzymało
wtedy centrum koła rozbujanych szkieletów
zamarło, piekło zamarzło.. nie, jednak nie
nasze nie, polskie piekiełko ma się dobrze, spokojnie
przez tego pornobasistę BIO i na Krowodrzy i na Brooklynie jednocześnie
stało się tylko to, co z Eos i Titonosem
*Słotna bezsenność*
Na sklepieniu nieba gdzie wielkie jeziora
połyskują skumulowane
czasem bywa słotnie
a woda przezroczysta przecież
przeistacza się w tło nieba
jednak gwiazdy słychać
gwiazdy mają to do siebie
że szepczą
no właśnie
na niebie jakimś filharmonicznym planetarium
z warg gwiazd nie tylko pieśni
murmuranda polatują tam i siam
na fali samotni zenitu
ale punktowe przepiski tniutni
skompilowane z okrzyków nocy
zwanej czernią Wszechświata
mówi się że to nasiona czarnuszki
tak są rozsypane gadatliwie
i dla wyczekiwania błękitu porannego najwłaściwsze
ale to może być tylko syndrom
koguta nieba mitologicznego w alter ego
nietrwałą jest ono granicą dla myśli
nie to co kopuły bazylik i panteonów
kruszeje ona czasem w snach i
z okruchów ichnich ziarna czarnuszki powstają
by sypać sadzą delikatnie jak śnieg
na połyskujące z dala tafle oczekiwanych snów
zmieniających się z dorosłych w dziecięce
i odwrotnie
wielkość każdego nieba czuwającego wyznaczają
wielkie te przesławne kry martwego patrzenia
nigdy do końca nie samotnego w kroplach
tak licznych zórz
we wciąż otwartych oczach
*Wiosna i perpetuum mobile*
Każdy płatek kory brzozowej w każdym oknie sztuki
wymyślony list Petrarki na korze wierzby spisany
wykuty wręcz, jak tablice mojżeszowe w granicie
z płatków ciemiernika i rannika ułożona tablica pierwiastków
takie konstrukcje tylko z udziałem aniołów funkcjonalizacji
przyroda przedziera się przez harapucie technologiczne
częściej przez meandry epistemologii i epistolografii sztucznej inteligencji
przyroda wiosenna stawia pierwsze kominy modernistycznych łodyg zielonych
odwiecznie i dowiecznie zaschniętych w szarości tam i tu dla snów
aktualizacja oprogramowania planety ludzkiej coroczna trwa
gestor przerywa dociekania półkul i więcej serc pojawia się na drzewach
serc ostrych, jak nóż zakochanego jelenia, daniela i łosia
brzozy upajają się nektarem swojej pamięci
skrapiają nim darczyńców treści formalnych, erudytów lasu pokoju
nawoływanie brygad informatycznych słychać oczywiście od zarania
a po zaraniu nie wiedzieć czemu nie
ożywczy powiew rozchyla i tak witki śmierci mniej ufne
wiedzieć czemu pojawia się czucie samoistne w istnieniu
dron eskalacji to świecący brzaskiem, czy jeszcze nocny herkules zimy?
cóż to tak kląska nad zagajnikiem w Jasionce, bazie antysowietyzmu?
międzynarodówki poezji buszują w brzezinach Awdijiwki jeszcze, a tu
wojna dyktatora, ślady zakochanych pietyzmem napalmu zaciera
wschodnich rezunów perpetuum mobile, co sezon ona nieustępliwsza
a odrodzenie, a życie, w sztuce ledwie?
*Życie, jak w Madrycie*
W kibucu Marinaleda życie toczy się leniwie
prawie, jak w Hawanie, a nie w Madrycie
w telewizji kołchozowej pokazują woły ciągnące pługi Międzynarodówki
i Sri Chinmoya, jako Mao po transgresji, ciągnącego się za włosy brody długie
w końcu Che ciągnącego faję wodną razem z Arafatem, po egzekucjach
nad polami wspólnoty krąży sęp, były przekręcony anioł protektor
wokół ogrodzenia zgromadzili się wszyscy postępowi malarze i poeci świata
z wyjątkiem mnie
ja już się nie gromadzę
za wiele jestem wart
rzuciłem się na druty pychy
podłączone do prądu w akumulatorowni Muska
owszem, gotów jestem pracować gdzieś dla romantycznej komuny
tak, to nie żart
po warunkiem, że będzie to Mars
*Dusza łka w zupełnej wolności*
Teoria predestynacji preorientacji rozumu jedynie, tam gdzie
prasumienie się budzi w sercu, zawodzi
portret Seneki stoika przemówił do posągu Mojżesza wizjonera
obaj zgodzili się na wspólną tułaczkę idei, już po słowach Augustyna o woli
niesie się pożądliwe łkanie spod pokładu statku wól i wiar
marynarskie tęsknoty nocne tak się filozoficznie ujawniają
wtedy kwilą pieśnią sumiennie, takjak pracą na pokładzie tęsknią
statek prze przez progresywne fale Atlantyku
marzenie Rzymian i Greków wiezie do Nowego Świata, jak certyfikaty na szczęście
predestynacja odwiecznego żeglarza, preorientacja myślenia rolnika neolitu
przekombinowanie zbieracza wrażeń objawia się teraz, jak locja nieznane
dusza zawodzi w pieśniach zawsze – a mówią one: Argonauci zmylili drogę
nie będzie złotej cywilizacji rozumu tylko strachu niespełnienia imperia
Argonauci płyną przez Scyllę i Charybdę, słupy Herkulesa
już osiągnęli mityczną Atlantydę, a dusza łka, jak łkała w zupełnej wolności
histerycznie zmienna, nikt z nich nie chce już ni runa ni złota
każdy marzy o życiu spokojnym, bez wojny
prasumienie domaga się skały, chaty, niekołyszących się pieśni chóralnych
i kobiet prawdziwych – predestynowanych do wolnej miłości
*Na krzyżu światła wsparta*
Róża słów bolesnych była pacjentem, teraz jest lekarzem
dla poezji głównie, ale i dla istot w ogóle
róża leczy cierniem, leczy zapachem, utulonych koron kolorem
bywało jednak tak w jej życiu, że
nie mogła się wspiąć na krzyż swój, potrzebowała dodatkowego wsparcia
a to przecież on miał być nim, podparciem, jako swoista woli pergola
istnienie róży poezji wielorakie, niezdecydowane, znalazło przypadłość
w staropanieńskiej modlitwie, która rodzi racje święte
rani pokolenia racją i leczy je
raczej istoty naprawia, to prawda, olejkiem różanym ód
rano świat zbawia szeptem, grzmiąc o zmierzchu hymnem świtu
z rosą bosa schodzi elegią do czyśćca osobowego, wieszcza każdego
wraca przez limbo z duszami żołnierzy miłości i prawdy z neolitu
raczej zmieni każdego w rozpromieniony owoc oczarowania, niż
zostawi tam kogoś w sobie nieukochanego
róża, cierpliwy kwiaty wyleczony z walki o realny byt
pięknym zdecydowaniem na krzyżu światła wsparta dziś
oplata pięknem, świeci i leczy, gwiazdami słów krwawiąc sama
*W kropli*
Wrogowie ciszy w kwiatach liczni – zmysłowe zakończenia kwiecistości
znośny aplauz owadzi w niekończących się pozyskiwaniach barw
brzęczenie nieustanne – rozdzwanianie się kolorów pragnień wszelakich
z hipokrytycznej palety 365 barw wybierają błędniki, zmylenia, opuszczenia
mozaiki, witraże przeważnie symfoniczne, polifoniczne. polikasandryczne
kondensacja sielskości na złudnym dywanie aprobat sztuki absolutnej natury
kalejdoskopowość pulsuje od krańca po kraniec
– wypełnia rozszerzenia wizji tętniącej upałem
przedczasowe uderzenia w dzwony rurowe na łące łąk
skomponowanej z prostych, najprostszych wyczekiwań tęcz
– bębnienie kozackie w kotły konieczności ptasich magle zamiera
wypełzają w znikającym świetle wątłe łodygi: seledynowych wątłości samych w sobie
w tym macierzanki i rzeżuchy, tej niewinności łąkowej symbolicznej
dla nazw tylko okrążających kwiecistości owe właśnie
nazwy osiadają na rzeźbionych liściach krwawnika i rumianku
bławat rozczula nadciągające burze bezdennością lustra błękitu własnego
mak pomarańczowieje (wieje zapachem polnym pomarszczonym) w jej odgłosach
a kąkol traci purpurę władz na rzecz wichrzycielskiego pospólstwa traw
znika gwar, tęsknota matematycznie się rozwiązuje w postrzeżeniach
płacz owadzi ucina błysk, na przepowiednię szybki nazbyt
nadchodzi elokwentna wypowiedź nieba, ale po jakiejś chwili
w nim odbija się kobierzec potrzeb i zaspokojeń odwiecznych pustyń
współczuć planety, miłośnie spełnionego marzenia w deszczu kropli
*W kopalni szkła*
Pędzę z wichrem pod kopytami
dźwięczą podkowy wyniosłego centaura
osiodłać dał się wczoraj
i zespolił swoje poglądy pierwotne z moimi inteligenckimi aspiracjami
technika współpracy identyczna z tą na Pandorze
więc pędzimy razem przez alejki na plantach w Zabrzu
gnamy przez stronice książek o kopalnictwie muz
od Sukiennic solnych droga nasza wiedzie
aż po czarną kopalnię Guido
wpadamy do muzealnego szybu traktem królewskim znudzeni
on zawisa na pasach do transportu koni
ja kieruję się ku sztolni Batmana nieludzkim lotem błyskawicznym
ale i tak wicher wpada pierwszy, ściele nam drogę sobą
widzimy oto zielone gnomy racji pracujące na poletkach
współczesnej mitologii
widzimy, że wszystko jest tu rozumom obce, nie tylko my
gnomy się trudzą, wydobywając szkło
szkło potrzebne żeby uzbroić oko
szkło jest wielokolorowe, ciemne jak wieki, których bać się trzeba
centaur już jest na dole, znów mogę go okulbaczyć
jego tak, ale jak okulbaczyć coś takiego, jak myśli wiatr
i to w kopalni szkła?
oto jest pytanie w wiedzy podziemiu, a tu wszystko gna wspak
nawet gnoza nie ta co prawda
co prawda to prawda, co gnoza to awatar Chirona
ale cisza, nic tu nie gra!
*Na krawędzi ideospadu: akrecja skrajnej miłości*
Szukam w wewnętrzności swojej samej skrajności
czy uda mi się ją odnaleźć, tak, jak i zewnętrzności antypody?
Epistemologia prawidłowa wymaga przeciwstawienia się radykalizmowi serc
wymaga poszukiwań i dzielenia na czworo, nie tylko włosa, ale i dowodów
nieprzekraczalności wyznaczanych słupami, kamieniami i sferycznością zapór
a w skrajności ukryta jest poezja prawdy światów przyszłych i odległych
zapewne jeszcze nie poznaję wewnętrzności samej skrajności
usta ułożyłem w ciup i zbliżam do warg uniwersum w zdeklarowanej miłości
czy można pocałować gwiazdę, galaktykę, usta całej ludzkości?
ot taka skrajność metodologiczna, na próbę
pocałunek wszechświata jest możliwy, gdy będę
w centrum idei nieskończoności realnym człowiekiem myślącym
to znaczy, gdy moje ostateczne, dokończone ja
na brzegu skrajności przetrwa zniszczenie i włączy się w ideę
nie zawaha się na zdefiniowanej krawędzi ideospadu
– z najpospolitszego przed niewyobrażalnym strachu
*Sądy, sądy przesądy*
Jedność w kwestiach umownej niezawisłości sądów przedwstępnych
– osiągnięto ją na ostatnim zlocie neotranscendentalistów
gdy Sulla powycinał już drzewa w Gaju Akademosa
niewielu przewidywało takie rozwiązanie, jak rozwiązanie Akademii
złożono papirusy w urnach, pergaminy, także perypatetyckie, pocięto na fiszki
i odesłano do Egiptu wszystko, co wydawało się nieeuropejskie
sądy starożytne zawieszono do czasów bardziej nowożytnych
Rzymianie sądzący na zimno powoli zmienili się w podsądnych
brewiarzy nie tykali już z salomonowym zacięciem
a wiązki i topory przechodziły z ojca na córkę
i potem z rąk do rąk po śmierci demokratów
postulował to Dante (ten od Wergiliusza, nie Witruwiusza)
by zaufać jednowładcom, postulował Platon wcześniej
sądy pozostały sądami, nawet te skorupkowe, elitę wyniszczające
w czasach dyktatur sądy mieszały się w głowach, a głowy pod sądami
dziś padło pytanie: a może ordalia? może rozstrzyganie walką?
czemu nie, ale może jakieś bardziej klasyczne, więzienne
nie te od Berii i jego dublerów z obecnych partii sloganu
chwila, chwila, a truci, ścinani, końmi rozrywani, spalani
– mieli tak samo, jak w czasach rozbicia i chaosu, to jest republiki
jedność przesądnych przyniosła śmierci tamy, czy raczej w Bieszczadach łuny?
ale w bardziej artystycznej oprawie żeńcy siedzieli na ścierniskach potem
i łzawie patrzyli na neobociany wracające z Sumeru i Egiptu
umierali rycersko, symbolicznie, z głową sceptycznie podniesioną do góry
gdy jednomyślni ławnicy trzymali kciuki skierowane w dół
ci w poselskich ławach, ci bezpardonowo socjalistyczni i narodowi
żeńcy z Pokucia to jednak nie rezuny z Wołynia, na razie, cóż
*Moje locja somnambuliczne*
Wybrzeże snów moich, cóż to jest? wybrzeże omamów?
dlaczego płynę wzdłuż niego, a nigdy ku niemu?
moje locja są błędne, czy tylko to somnambuliczne treści?
kolorowy kubistyczny statek mój, jak prawdziwy
przesuwa się przed linią brzegową nierealną
fraktalicznie perfekcyjną, jak idea Platona
a cóż to takiego, ten mój statek?
to urągające mi zjawiska bytu nieuznającego istnienia mojego
pełnego zachwytów nieprzydatnych do cna
zachwytów żeglarza nad dziewiczą przyrodą
światowych wysp widzianych z morza
na środku Pacyfiku ostatecznie niespokojnego
żeglarza wychylonego przez burtę swojego brygu krańcowo
ten żeglarz odkrywca w pełnym słońcu, a wyspy we mgłach
tylko ta nitka, tylko ta linia brzegowa, drażni ta geometryczna doskonałość
sny kolorowe a lądy szare, mapy kolorowe, a brzegi realności strome
stroje żeglarzy, piratów kolorowe a ziemia obiecana armady, nieokreślona we łzach
wychylam się i ja przez burtę, wyciągam rękę jedną
z drugą na locji, na sercu – do załogi krzyczę: tam, tam, tam
kotwiczymy, lądujemy, przybijamy – tam i oto jesteśmy tu
wiersz, werset, strofa locji rozstrzyga
we łzach czeka ona, moja dziewczyna tubylcza, miłość wymarzona
dziewczyna z księżyca wypływa, trzymając w zębach rekina przebudzenia z mórz
rekina mojego lirycznego nieopisanego ja
*Rzeka z dziecięcych snów*
Bystrze, które przepływa przez mój mnisi pokój
pełne jest jakichś rybek z epoki krótkich spodenek
latających w powietrzu, cudem niewyłowionych przez lata z rzeki dzieciństwa
zmagam się ze skurczem ręki odkąd zaprzestałem połowów
może to jest powód przetrwania nienaruszonej pustelni żywiołów
a one figlarnie poruszają się pod prąd nurtowi
dzielące ze mną słońce na trójkąty coraz mniejsze
zmieniają się w dzieła Braque`a
i zastygają w końcu na samym środeczku koryta
a koryto, to spora, ale jednakowoż rynna w pokoju, jak w Rydze Dźwina
ale Dziwna jest ogromna, zwłaszcza u ujścia
pod prąd płynie czasem zapomnieniowo, czasem zapamiętale
a pokój mój jest malutki, jak
przystało na celę, erem, na Morzu Północnym platformę
rzeczka jest na tyle dziecinna, że nie ma w niej
larw komarów, ważek i skrzeku ekologiczne nadzieje skupiającego
zielone trzciny nie porastają brzegów typowych
śmiga ci ona wśród starych olch, po dość płaskiej równinie Jezreel
księżyce rogate do niej nie zaglądają, ani piżmaki buntu się tu nie kąpią
ot, bez jednej chociażby czapli, bystrzyca pięciolatka z opowiastki dziadka
bajki wydanej w niezbyt twardych okładkach
dużo później w serii „Poczytaj mi ..”
bliżej końca nie ma wodospadu, tylko za zakrętem
rozlewa się szerzej, jak w deltach imaginacji aryjskie dunaje
w małomiasteczkowym bluesie odkryjesz może jej nazwę
taką, co to Loebl wymyślił dla Nalepy
najpierw nazwa, potem poszum wody czystej, jak kryształ
skończy się w wielkomiejskim korku i uchu Irka Dudka
zniknie z oczu przed katedrami i straganami, zabudowana książkami
i ocementowana intencjonalnymi zranieniami, jak Kocyt postindustrialny
Rawa każdego dzieciństwa wpływa do kopalni w miasteczku górniczym
przed wzrokiem żywych kryje się, jak Tyropeon pod Świątynią
albo Cedron – w dolinie wyroku
a tu widzę dzisiaj: ofiary z dzieci zamienione na ofiary z ich snów
*Rzeka płynie na północ, wiatr dmie na południe,
każdy człowiek ma swoją godzinę*
Jaką czcionką Bóg napisał 10 przykazań na Tablicach Mojżeszowych?
jakim językiem posługiwał się patriarcha
po wyjściu z niewoli, po latach posługi pasterskiej u Jetry?
– te pytania mnie nie dręczą
w sercu jestem eremitą uciekinierem spod Góry Synaj, jak Eliasz
przechadzam się wśród jej egipskich skał dzisiaj
nie widuję tu Pawła, Antoniego i innych
oni Morza nie przeszli stopą suchą, bo i po co
za to kruka mam na wyciągnięcie ręki
chleb i ser i owoce i śpiew, cały współczesny zestaw
wiatr ze szczytu wieje na mnie radośnie, nie żałobnie
miło łaskocze uszy, tarmosi siwe włosy na głowie
proste już, jak trzcina nilowa ta moja strzecha
zadaję sobie wtedy pytanie – skąd u mnie
tyle wizji, przewidywań i pewności
po Wulgacie Hieronima i biografiach pustelników
przyszła moda na Księgę Umarłych, amulety i zaklęcia agnostyków
tu na Synaju każdy chce być pochowany wśród światowych lwów
w piramidach ze swoimi bogami kont, samochodów i telefonów
i to nawet w wykopanej przez demony jamie, tylko ja nie
teraz Google map przez Riwierę trasę wyznacza do raju
kilku starców stuletnich, w tym ja, ogrzewanych ciepłym wiatrem tylko
półnagich w każdym aspekcie słowa tego
nie marzy, nie myśli, nie mówi
o wątpiach z piekieł świadomości wydobywanych i nieokiełznanych
z Synaju patrząc na gruzy Sodomy, szczęśliwie głosuję na ptaki i chleb
nie moje te Pola Jaru, nie moje kratery wrzącej smoły
nie moje przechwałki grawerowane na sarkofagach trumien przez 5 tysięcy lat :
(Nie grzeszyłem przeciw ludziom, nie szkodziłem poddanym, nie czyniłem nieprawości w miejscu prawdy, nie znałem zła, nie popełniałem grzechów. Nigdy nie starałem się być pierwszym ani też, by dzieła rąk poddanych moich dawano mi wobec innych ludzi, nie stałem się przyczyną nędzy biedaków, nie robiłem tego, co jest wstrętne bogom. Nie oczerniałem sługi wobec przełożonego jego, nie stałem się przyczyną głodu, nie stałem się przyczyną płaczu, nie zabijałem sam ani nie kazałem zabijać, nie zadawałem cierpienia nikomu. Nie pomniejszałem ofiar w świątyniach, nie umniejszałem chlebów bożych, nie zabierałem placków duszom zmarłych. Nie oddawałem się rozpuście ani samogwałtowi…)
czekam na kruka i cud, białe włosy moje wciąż rozwiewa wiatr wiar
*Noworoczne przedpołudnie*
Jak o poranku na łące zapomnianej przez zające
jak w noworoczne przedpołudnie na plantach w Krakowie
jak w Gdyni, w opuszczonej łodzi podwodnej, co
opadła w akwanarium na dno
po ekspulsji załogi spacyfikowanej przez różne trans prądy
tak ja odmieniony, w wianku z rumianków stoję półnagi
w muzeum cieni ponadnarodowych, jak śnieg biały
czekając na pierwszy czerwony pociąg w tle
i oto pierwszy z kolei marznę ukwiecony przez Kupidyna
styczniowy poranek nareszcie we mnie brnie po swoje
funduje mi bicze wodne i chmurne i piaskowe i po ludzku durne
w swej filo coś tam lub fobio coś tam, gorąco czekam
zimno się niecierpliwię z moją przemianą
z nadzieją na pierwszą, drugą dekadę czegoś tam
na pierwszą absolutnie szczęśliwą Idę
pierwszą córę Psyche ze mną
na skraju wielkiego zegara serc
w noworoczne przedpołudnie
na zapomnianej przez nienawiść łące
nieśmiertelnieję ponownie
*Zmielone skały prawd*
Zmielone skały snów niebieskich gór
są dla mojej myśli
tym, czym dla ust otwartych nagle burze i trąby powietrzne na pustyni mów
wielki młyn do mielenia skał wymiarów i prawd stoi
w każdych górach poznania od zarania
niebytu zenit nad nimi się pochyla: dolina logicznie kosmologiczna trwa
tu młynarz krajobrazów nieskończonych poczyna sobie śmiele
nadchodzi czas, gdy piaskowe burze polemik zawisną nad każdymi wzgórzami
życia każdego słowa wyzwolonego, jak para z ust, jak obłok nad wulkanem
góry pewności najwyższej przemienią się w organy grzmiące akordami
dźwięki toccat nieustannych dadzą znać o końcu somnambulicznej abstrakcji
życia naszego powszechnego, z szeptu codziennego poczętego
i młynarz w zieleni z drewna puści w ruch żarna skrzypiące
– te kamienie i spiże młynów niebieskich życia wiecznego
różowy pył pokryje wyrównane doliny, nie tylko myślenia na wyrost
ojcowizny wszelakiej pamiętania statycznego
góry pozostaną bez skał, jak symbol, a kolor upomni się o prawdę
góry dywanami zaścielą świat zrównania i płacz filozofów jedynie da się słyszeć
w kościołach ostatnich kubistów słów rzadkich, jak witraży etyka
ostatni oddech skał będzie melorecytacją, modlitwą wzmaganą
wymazana empiria przestanie być faktem poznania siebie na kliszy
bezwymiarową prawdą nie do podważenia, jak proch stereometryczny
geometryzacja, synteza, a nawet odrzucenie perspektywy, wymiar jeden
czy ciało jest maską czy przestrzeń? czy wypowiedź obrończa zbawionych?
ja sam już nie wiem na jawie
*Asocjacje i aprecjacje nowonarodzonych*
Asocjacja nieprzyjemności w krainie pierwszych chwil życia
nowonarodzonych
ze zgiełku narodzin wychodząc
porzucili siebie ulotnych w skupieniu i ciszy matek
w przypadku użycia sieni rozegrali kwestie poczekalnictw i zniecierpliwień
oświeconych
od chwil pierwszych narzuca się im nieustanność bierności artykulacji
wyruszają z bierności kości szczegółowej żuchwy
ku przegadaniom wymuszającym
konglomerat rachunków wyprzedza zamierzenia światów
i stąd ten płacz i zgrzytanie zębów
zesłanych
krótkie chwil przemieszkiwania w warunkach słodkości
okoliczności prób wybicia się ponad przeciętność niedojrzałą
zmieniają się w nie do zniesienia ból pierwszego spojrzenia nazbyt
przenikliwych
jeszcze prawie ciągłości nie ma, jeszcze jest mur zmysłów, zupełna niewola
a już kroczy definitywność dzieciszczka ku starczym brzegom pojednania z wolą
aprecjacja przyjemności w krainie śmierci otwartej na oścież jest, jak
słońce nowego horyzontu myśli nieokiełznanej
jest absolutna, jak można się było spodziewać
a wynik liczenia cieni rozpięknień dodatni
zmieni się niejedno w owej sieni, ale zdefiniowanej na nowo
tej oazy zaspokojeń, z której karawany w wieczność wychodzą
ożywione argumentacji i artykulacji życiową wodą
nie do zastąpienia niczym bezgłośnie bezwodnym
wyłącznie pełną pieśnią planety, słów i dźwięków asocjacją
wszechświat ów nieskończony w wodach płodowych
utracony
*Maski w książkach*
Szukasz repliki świata w uczuciu
potem we wspomnieniu zimnym, jak lód
jak góra lodu oderwana od znikającego kontynentu
werbalnych zapewnień o stałości, stabilności, stacjonarności
coś, jak Antarktyda i Atlantyda
– niepoznanie i fikcja uszczuplające lądolód swój
coś, jak Arktyka roztapiająca się w szklance herbaty
niczym kostka cukru
tak naprawdę jesteś twórcą repliki tej przemiany
masz ją w sobie, albo gdzieś w mieszkaniu swoim najdalej
czasem jesteś sam tym płynącym białym niedźwiedziem
wychodzącym na ląd stały po przepłynięciu
dwustu kilometrów potopu
rozgrzanych wód płodowych jutra w głowie
potem leżysz na tej krze przekazów i odpoczywasz
potem leczysz uczucia, potem ściągasz tą ciężką
przemoczoną niedźwiedzią skórę
potem wyjmujesz harpun tkwiący w boku
polujesz dla bycia na czasie, jak wszyscy wokół
twój Moby Dick znika w powieści Melville`a
a ty pozujesz do selfie z uczuciem repliką
godną litości wyczerpania kukiełką
przysuwasz do niego, co?
przytulasz do niego, co?
dotykasz policzkiem swoim, czego?
uczucia się roztapiają
zostają tylko maski siebie samego w książkach
*W oratoryjne noce nie całkiem bezgłośnej grawitacji*
Nie tylko ja wyczuwam obroty Ziemi pod bosymi stopami
i nie tylko ja słyszę, jak planety krążą wokół gwiazd
nie tylko ja słyszę delikatny poszum przelatujących meteorów i komet
nie tylko ja muzykę galaktyk odbieram zmysłami wszystkimi na raz
leżąc latem na wzgórzu w noc ciemną i gwiezdną, jak światowa wojna
nie tylko ja słyszę zawodzenie słonecznego wiatru w górach wiosną
nie tylko ja przysłuchuję się zapalającym się Aurorom
na miliardach planet miliardów gwiazd w wyobraźniach dzieci
nie tylko ja wzruszam się symfonią kosmosu graną dla każdego
każdego dnia i każdej oratoryjnej nocy nie całkiem bezgłośnej grawitacji
i takiegoż światła
nie tylko ja rozwijam i ubogacam teorię poznania przez eksperiencję drgań i fal
ale co z kakofonią atonalną Ziemi?
tak pytam dla wprawy, sam
uważam, że akurat ona jest nieznośna
ot, rutozyd nadwrażliwca się odzywa
*Znów pod Megiddo*
Obserwuję przez lornetkę ziemię przedpotopową
wypatruję znaku, zastanawiam się, kiedy znowu nastąpi Armagedon?
Brytyjczycy, jak faraonowie walczyli pod Megiddo, i co?
czas Rosjan i Chińczyków tam też już minął
a tu kolejny nadchodzi potop dla potęg
mój rower z Sumeru trójkołowy, symboliczny, mezolityczny
czeka pod ścianą płaczu dla każdego tą samą
dzban z winnicy patriarchalnej pęka na dwoje, tak samo jak świat
dziesięć dzbanów, dziesięć latarni morskich, dziesięć strażnic i oaz ostoi stoi
tam ruiny Megiddo słynne we mgle majaczą
płoną moje oczy oddane dziecku dziesięciorękiemu w zwojach
o której godzinie nastąpi zaćmienie Księżyca pierwsze?
a potem Enceladusa? a potem.. ostatnie
wypatruję znaku, zastanawiam się, kiedy znowu nastąpi Armagedon?
pytam, obserwuję ciała niebieskie
ustawiam ostrość w mojej lunecie na słoneczne baterie
trochę za jasno w tej pełni szczęścia i pełni czasów, to tylko przemijanie może
znad powierzchni morza słowa, znad powierzchni pustyni życia
znad wojny, ognia, głodu i powietrza, znad płonącej Ziemi Boga
znad grobu Europy zeświecczonej do cna obserwuję świat przedpotopowy
martwiejący powoli, świat nienawiści z odwróconych Indii
palących słońc w swastykach powszechnego kultu
przez lunetę moją, co jest teraz, jak peryskop
w batyskafie hollywoodzkiego reżysera potopów
wędrówki ludów się nie zakończyły – i ludów morza, i ludów ziemi, i ludów podziemi
choć runęły mury Jerycha i Kremla, runął przynajmniej w części mur chiński i berliński
trąby jeszcze grają, jeszcze gra harfa dziesięciostrunna Dawida
Pink Floyd jeszcze coś sugeruje w coverach
kałasznikowy Arabów w Londynie strzelają na wiwat
Mongołowie złoci szyją z łuków w górę, obok jurt komunistów ostatnich
kule i strzały lądują na Księżycu, drony AI atakują mojego Enceladusa, mój azyl
wypatruję znaku, zastanawiam się, kiedy znowu nastąpi Armagedon?
nie pod Megiddo, nie pod Dachau, nie pod Mostem Poniatowskiego
z wężowych iFonów, z pychy, z buntu, z grzechu najpospolitszego
z obnażania płyną rozkazy nieme
apokaliptyczne duchy influencerów skojarzonych z piekłem
walczą już z nami wszędzie
na miecze świetlne
*Świątynia*
Wiele jest opcji kultu, tak, jak rodzajów kolumn
i porządków w architekturze świątyń
choć niewielu Bogów żywych w nich, wbrew pozorom
moja zachłanność dla indywidualności nie oznacza rezygnacji
z wyliczalności symetrii świętości
twoja twarz niby idealna, nie jest aż tak zharmonizowana
z odbiorem piękna przez nastawionych grzesznie prokuratorów abstrakcji
tyle się mówiło o wolności, a ty z tą twoją twarzą
podważyłaś porządek klasyczny życia mojego, przewróciłaś kolumny odwieczne
jak kariatyda stoisz i podtrzymujesz miłość moją sanktuaryjną, a ja
bez osławionych regularności akceptuję wyłącznie światło prawieczne we mnie
bez formy, bez schematu, bez narracji matematycznej
jakbym duszę widział, a to nie jest możliwe przecież
widzę twarz twoją wyciosaną dłutem, rylcem zakochanego anioła w marmurze
mogę dyskutować, podważać, wyśmiewać teorie
pitagorejskich mistyków i jednocześnie uznawać coś, co jest
alternatywą rozumu – piękno samo w sobie, niewidzialne a świetliste
co to za oczy mam, co to za zmysły – sensualne receptory tylko
co to za percepcja w umyśle moim, nie widzę cię z bliska przecież
a widzę świątynię indywidualności twojej
*Zniczegoja*
Stworzyłeś osoby z niczego
raczej, a może dokładniej – z niczego materialnego, na początek
w idei powszechności absolutnej – niestabilnego,
niestabilnie emocjonalnego, co
jest widoczne dopiero po wywołaniu klisz, naświetleniu przeszłości kart
jako mgławice milczące pragmatycznie, wokół galaktyczne, po wschodzie słowa
stworzyłeś osoby, jak koncepcje w społecznym wymiarze miłości i wiar
niewidoczne są bez nadziei, gestem myśli sławne błogo
stworzyłeś byty ze słów, tyleż niewidocznych, co niezapisywalność wiar owych
służenie spiżowym regułom kosmosu do granic grawitacji,
to je charakteryzowało przed ucieczką wielką materii,
gdzie pieprz rośnie przed formą
stworzyłeś przejście dla wolnych cnót, tunele czasoprzestrzenne
dla śladów nazwanych później duszami wyzwolonymi z niewoli but
i przejście się dokonało, przejście istny cud,
tak sławne w każdym zakątku wielowymiarowości
na koniec, by go odkupić dopuściłeś ból
z paru embrionów kwantów odrzuconych precz
rozczuliłeś tym uczuciowe matki ludzkości już cywilizowanej, z ark
i wyrzekły się buntu, tego pamiętnego, wyrwanego z czasu
poleconego pustce kolebki planety czekającej na ród
strąciłeś osoby szkodzące sobie, z rzeczywistości ramion i włosów
rozmnożyłeś ludy wybrane ponad równowagę cnót
tak, powszechność niestabilna, powszechność przewidywalna, i dobra i zła
i wciąż nowe odkrywamy mgławice nacji przesławnych, emocjonalnie rozchwianych
z but, buntu i słowa trójdzielnego: zniczegoja
*Mediany opinii*
Przechyły lub raczej odchyły od mediany porównań opinii
i potem zafiksowanie jednostronnego wyniku
niweczy poglądy na równowagi
i opcje doniosłości utrzymywań balansu
taki balans w konglomeratach ludzkich wyborów
jest przecież zawsze potrzebny
uniknięcie dyskomfortu i spadku nastroju wybierających
przy jednoczesnej dominacji założycielskiego mitu
w okolicach październikowych wieczorów i kryształowych nocy
pałacowych skazitelnych żyrandoli opiekunów
wydaje się być niezbędne od czasu do czasu
jeżeli szala wagi zostanie na dłużej w pozycji nierównowagi
trzymająca wagę osoba w imieniu nacji polucji policji
oślepnie całkowicie, nie rozpozna nawet cieni w lochach Bastylii
snuć się będzie w wątpliwych informacji labiryntach, jak Belfegor po Luwrze
w zakazanych czasach republiki bezideowej wciąż
przechyły korygowalne są ważne
ruchy magnetycznej igły w lewo i prawo są ważne
płonące rzeki zacietrzewień są ważne
kołysania fal ludzkich tłumów, piania kogutów niespodziewane
i loty balistyczne śniegowych kul
wyrzucanych w kierunku galerii wielbionych dyktatorów również
*Koraliki z laki*
Wyprzedaż pereł, artefaktów umysłu:
koraliki z laki nanizane na sznurki, haiku proporcji i elegancji
(paciorki te może nawet przeznaczone dla tubylców dzikich, półnagich
– dar obcych, uzbrojonych po zęby)
pęk ziół suszonych związanych rzemykiem ostatnim
na kolec tarniny nabity kwiat lewkonii
róży kwiat odwrócony, zastygnięty poza czasem i światem na amen
ziemia w woreczku złożona dwukrotnie do wieszcza grobu
rzemieślnicze historie bajkowe neofitów piękna, strażników sezamu
z halabardami stojących u wejścia do groty
zatarasowanej ostańcem opieczętowanym przez imperatora snu
i
cóż przechodnie
– przechodnie powiedzcie światu, że
na takich halabardach nabite martwe motyle spisanych wspomnień są
a wydarzenia byłe są, jak lont
złość podłożona pod skałę naiwności to kapiszon
wydarzenia przekute w pancerz wspomnienia egzekucji uczuć
z czułością się nie liczą
gwiazdy rozliczne na firmamencie im w głowie
i strażnikom i przechodniom
wybucha ciekawość tylko, jak zwykle
i tak powstaje noworoczna parada sercowych chceń
na niebie niezbyt odległych idei
spadają potem z nieba na wpół nieme
dogasające miłosnych liryk ogarki
te postfajerwerki to prezenty, podarki, nie towar wymienny
artefakty czyjegoś życia i śmierci
*Haiku zmierzchu*
Czas mija blask mija
zawierzenie żywych po kres horyzontu
zamierzenie słońca wspólnego żywym
zdradź nieśmiertelności sen przebytu
chronicznych postaci syzyfowego rytmu
i świtu
*Rzymskie kopie wedle greckich kanonów*
Znów siedzę na płatku róży nieopodal Pompei
czekam tęsknotą czkając, myślę o czymś, co
ma nastąpić zanim odejdę stąd
stado szczygłów przylatuje, siadają na mojej głowie
ramionach, skubią otwierając dzioby, połykają szybko
owoce głogu, które ze mnie wzrosły dla czerwieni samej ostatniej
we krwi patronimicznej zasady matematycznej
nogi spuściłem swobodnie do wnętrza kwiatu symbolu Empireum
zapachu tajemnicy uroczyska nieziemskiego w rezerwacie Uniwersum
ptaki niebieskie przemile szczebiocą i łaskoczą moje ciało, szczypią włosy
zapuszczone specjalnie na takie okazje
zapatrzony w przyszłość, wyrwany z kontemplacyjnego otępienia letniego
słyszę oratorium rytuału stada kolorowych ptaków ciernistych krzewów
z planety dostrzegam gwiazdy w czeluści piękna, jako takiego
gwiazdy zmieniają się w galaktyki i mgławice nabrzmiewając szybko
tak też ubywa czerwonych kulek głogu
przybywa czerwonych olbrzymów sławy nad głową
ptaszki szybko odlatują do Sorrento i na Capri rzymskie już
latynoskie wiersze pozostają w głowie wyłącznie, gdy
róża eksploduje świetlistością dla barw palety i słowem początku
erupcja Grecji klasycznej wtórna w porządku korynckim
staje się faktem powszechnie akceptowalnym i dziś
ja szybuję w niebiesiech razem z kawałem marmuru sporym
na pomnik chorega odkuty przez Myrona – już przewidzianym

2018

Posted: 01/03/2018 in Wiersze

https://bonito.pl/autor/alek+skarga/0

https://ridero.eu/pl/books/widget/piotr_tu_jest/?book3d=true

*Chwytaj piołun*
Otwórz ramiona i chwytaj
piołun spadający na ziemię
z nieokrzesanych chmur
ordynarnie rozmazgajonych
w niedzielne popołudnie
chwytaj łodygi i liście
związuj je w snopki
wysusz, zmiel na proch
załaduj go do armaty sylwestrowej
i rozstrzelaj wszelkie przesłodzenia
minionych chwil
rozpamiętywania, roztkliwiania i rozczulania
jednym salutem
fajerwerkiem efektownego uśmiechu – 2019!

*Zamki, zapadki*
Wnikam w stłumioną cząstkę
jakichś drzwi w sobie
w jakieś klamki zamki zapadki
wnikam głęboko
a ty je nagle otwierasz
i czuję się rozdarty
twoją obecnością w czasie
nie swoim

*Laureat*
Numer jeden na świecie…
mam zacząć wyliczać?
chcesz się znaleźć w gronie laureatów?
muzyka literatura nauka polityka
mam podawać nazwiska i profesje?
numer jeden w świecie…
mam zacząć wyliczać?
chcesz się znaleźć w gronie noblistów?
chcesz otrzymać Oskara od świata?
za całokształt… smutku?
za postawę, dzieło, rolę czy życie?
tak, oczywiście –
w kategorii: NN
Niczemu Niewinni/Niewinne

*Tąpnięcia*
Chciałbyś powiedzieć jak wielu
przed tobą – to nic
wtedy mógłbyś nawet beznadziejnie
nierealne tąpnięcie nagiej
świadomości skonfudować i
opatrzyć bandażem po zranieniu
emocjonalnym
niebanalne – to nic
niech to zmieszanie
nie nadużywa twojej gościnności
niech będzie na sklepieniu dumy
ponętną kometą gawiedzi
ale nic nie warte zapewnienia
krasnali z zakamarków poniżenia
rozlecą się po kątach
żeby strzelić focha – to nic
trzeba przekłuć balon nicości własnej
i depresji z krasnalami w roli głównej
na kubkach na mleko i szczoteczki do zębów
trach – to nic
to tylko pycha
lecz tak wielu…
nie, nie tak wielu

*Fides quaerens intellectum*
Kręta droga w środku rozgwiazdy nocy
noczy yczo oczy uhh
kręte śmierci prakosmosu to po prostu jedno życie
ono najczęściej toczy się pod osłoną ciemności
w niej tak rzadko jesteśmy szczęśliwi
wi i wi utihmę
w centrum czerni powolnej śmierci tu
gwałtownego życia tam tato tato
nocny ync ihm tatoo
kręte ścieżki życia widzialnego bez światła
jak wielobarwne szaliko-węże materii bez koloru
wijące się u stóp, nad i w głowie
najczęściej siedzisz na biurka blacie
majtając pomalowanymi gołymi nogami
tak jakbyś czynił to na krawędzi krateru
na jakiejś zagubionej planecie
zagubionej gwiazdy w nieuchronnie znikającej galaktyce
mający przed sobą katastrofę w gwiazdozbiorze
mgławicowych myśli stwórczych predestynowanych
co je wyróżnia to ich próżnia
pęka bańka zmysłów
gaśnie obraz planety
siedzisz rzeczywiście na krawędzi biurka
i kaszlesz
czy jasny dzień kosmosu nigdy nie nadejdzie?
tato tato ukh toat tao teo

*Roland i Mustafa*
Za drogą jest pole bitwy
to nie jest pole po kukurydzy
to jednakowoż rżysko
bitwa tam się rozegrała:
ty kontra reszta świata
pamiętaj o bliskiej śmierci, chociaż przeżyłeś
gwoli ścisłości wciąż jesteś ninja
rozegra się jeszcze bitwa o sny – dodatkowa
zdejmij zbroję, ale uważaj
przejdź na drugą stronę drogi
Mustafa i Roland
ty i reszta
orkiestra
migają przelatujące pociski sójki
migają pory roku
droga, którą idziesz jest jak piosenka
bez refrenu
bitwa rozstrzygnąć może wiele
i treść i formę i normę
drogą jedzie limuzyna bogacza
a skrajem drepcze pastuszek z gęśmi
kto ustąpi z drogi?
jest się, o co potykać
drewniane lance bez grotów będą dozwolone
proce bez kamieni wydane ze zbrojowni
magazyn broni zatrzyma pociski samosterujące
bitwa na słowa i rymy
hymny po i arie przed
to nieunikniona bitwa samogłosek i wołaczy
zdania Prousta nie mają szans
za drogą widać już stado dzikich wielbłądów
i jest jeden osioł somalijski jak zebra
ujeżdżają go
Mustafa już na wzgórzu
Pepin z Rolandem na drugim
droga po między nimi
a tam wciąż pastuszek i oligarcha
a co będzie jak przyjedzie radiowóz?
co to będzie, co to będzie?
aklamacja syren policyjnych
droga polska bez wątpienia
anioł i diabeł
to jak przewoźnik i przewodnik
jak transportowa specjalność Holendrów i Polaków
miedza sąsiedzka
wyniszczenie przedbitewne
drugi Grunwald Somosierra I t e p e
dzieci psów smoki gumowe jak balony na drucikach
o co się będą bić, o co zaczepią, o co ułożą nagle?
triumf leży w zasięgu ręki
Roland z młotem
Pepin z Plątonogim – Wersal pełen
tańczą na łące przed drogą menueta
który to wiek, która godzina?
leśne kapuściane pyłowe ciężarówki
zarejestrowane w systemach nowożytnych podle czekają
pełne dzieci niczyich
zawrotne ptaki i uciułane grosze zamienione na sztabki złota
koronne dowody w sprawach sądowych
miedź z cyną i kartofle w pianinach
ragtime słucki
berłem dano znak a może to buzdygan
ruszyła armia Rolanda
z Mustafy nie zostało nic
nawet namioty porwał wiatr a tabory się rozprzęgły do wieczora
i po nich
i po co to było czekać?
Roland wrócił zza drogi
nie ma miejsca na trakcie już kupcy rozłożyli stragany
tam u góry wiszą drony
plebejusz gramoli się z torfu w rowie
rowy pogłębiono ostatnio
ciężko mu idzie
zeschłe liście listonosz kramarz
to wszystko znieruchomiało
kropla dżdżu by się przydała na tą krew
a nie wino w szynkach
korona na poduszce z pluszu nie bordowa a złota
poduszka, bo korona bordowa
Roland (głaszczę kota) jest portretowany w VIII wieku
powstają w słońcu lichtarze jak durendale
w kierunku centrum zbliża się mgła z wulkanów i wybuchów jądrowych
z każdej strony świata
jedzeniem zajęci wojowie zaniemówili, usta pełne mięs
sztandar i skaldowie to jedynie ożywia scenę
mgła powoli dociera do Rolanda
uświęca go punkt po punkcie kreska po kresce
czarnobiały anturaż nadaje nowy wymiar zwycięstwu
kochaniem obrzmiałe serca oddały życie za wiarę
i drogę, która sama z siebie zawróciła
we wskazane z góry miejsce
a dusza jak dron poszybowała hen

*Co z tobą?*
Jeżeli ktoś zapyta
co z Polską? co ze światem?
nie czekaj, uciekaj
jeżeli ktoś zapyta
co z wami? co z nimi?
nie czekaj, uciekaj
jeżeli ktoś zapyta
co z tobą?
odpowiedz – nie lękaj się, stwarzaj
pozostań poza światem jak ja

*Wszystko, co przelatuje przeze mnie*
Ja kocham orle ptaki,
pterodaktyle i samoloty
hipersoniczne, lecz elektryczne
to, co jest niesamowite,
bezspalinowe obiekty lotne
wszystko, co przelatuje przez mnie
jak mgnieniooka strzała
i trafia w czyste sedno
lądowania na cztery a najczęściej
mniej zmysłowych łap
i mówi, złap
mnie
jeśli potrafisz – jestem
całe zbudowane z elektronów
– dodajmy z elektronów ruchu w duchu (tzw. ran)
a po wylądowaniu wygląda dla mnie
na obiekt
godny pokochania,
jeżeli jestem
jeszcze w drgającym powietrzu

*Znaczna septymalna okołonaczyniowa dokładność delikatności*
Ze znaczną septymalną
okołonaczyniową dokładnością delikatności
opiłem się łzami w dzień powstania
zamierzchłych powinności serca,
które nie dotrzymało obietnicy słońc
zmieniających się błyskawicznie w księżyce
jak za dotknięciem różdżki
mniej czarodziejskiej a totalnie opozycyjnie
boskiej
w stosunku do zakamuflowanych sygnalnie
wielkotygodniowych tchnień
płuc tak blisko serca
leżących, płuc martwych przez lat czterdzieści i cztery
ale zmartwychwstałych dla sygnału powstania symetrii duszy
i wyszeptania słów niezbędnych dla miłości
w krzyżowych ogniach diagonalnie utrwalonej
na płaskowyżu pochylonym nieśmiertelności
sygnowanych ustami półotwartymi
pocałunkiem, zachwytem, wyznania bólem
na wieczność

*44 i *
Ty jeszcze w Asyrii
a twój grobowiec naszykowany w Lidzie
ani deszcz ani monitoring przystanku Hattusza
ani perfekcyjny kulomiot w nosie ISIS
ani wiatr historii ani nietoperz symbol
ani gładkolufowa broń ani eksplodujący osiołek
ani zburzony pałac w Palmirze
nie zrównają szans bytów zagrożonych
i nie zapewnią unikalnej nieznikalności
zważ na bezpieczeństwo Aleppo
w kontekście bezpieczeństwa Litwy
zanosi się na kolejne postradzieckie klęski
i zamiany ichnich kodeksów
oj zanosi, jak zwykle w świecie terrorystów i mumii
Łotwa i Estonia patrzą na Polskę i walczą jak Litwa
a ty w grobowcu Faraona jak mumia wieszcza
ani Ptah ani tutejsza jego cisza złowieszcza
jąkania skarabeuszy w zamieci piaskowej burzy
ibisów ostentacyjne pobrzękiwania kajdanami zesłańców
dopiero Pentagonu egzorcyzm a potem cisza
poprzedzą odkrycie twojej złotej maski pośmiertnej
po przebadaniu izotopem C14
odkryją imię: 44 i Lenin

*Rogi we wnykach*
Mój las zszyty śniegu ściegiem
drobnym, ale wyraziście haftowanym
jakby na tamburynie łaski natury
spięty pośrodku zamkiem błyskawicznym zimy
rozsuwam
powoli, powoli z szelestem
wyskakują z niego łanie, łanie
z młodymi
a na końcu rogacz przepiękny
dumny, majestatyczny, idylliczny
symbolizujący moje nowe życie
na rogach władczych ma splątaną stalową linkę
to pozostałości wnyków zerwanych w szale
wyniesionych z muzeum pamięci mojej
rogi ogromne połamane, pokiereszowane
brak tchu, tchu
błysk w załzawionym oku
a potem, a potem
przeciągły, rozpaczliwy ryk
z cyfrowego playbacku

*Mnóstwo*
Szumów pisków poruczeń płomieni
najazdów na gniazdo
szurnięć skomleń abdykacji
splunięć kiksów podwieszań
kleksów mrugnięć koronacji
podpatrywań gniazda
osunięć gestów zamarć
zaniechań lotów z gniazda
odkryć achów bluzgów
odepchnięć targnięć
ześlizgów z gniazda
obtarć nawrotów odskoków
gdaknięć memłań w ciszy nocy i z rana
lotni rezygnacji abnegacji
podskoków w koturnach obiektywu
narodu
świętującego niepodległość
bez ograniczeń
mnóstwo

*Belzebub ty Pio*
Belfegor ty Mona
analiza piktogramu Braque`a
Belladonna ty Caravaggio
analiza muzogramu Lee Hookera
Belzebub ty Pio
analiza monogramu Izajasza
Baltazar ty Gąbka
analiza eprogramu Tramiela
w wynajętym pokoju tajemniczej kamienicy
w Krakowie przy Rakowickiej
gdzie gołębie wokół zrobiły swoje
a okna i podwórza są Rauschenberga i DeCaravy
popijasz spokojnie wino białe
zakupione w pobliskiej Żabce
gdy kończysz dopalasz krokieta na patelni
zrywasz zamarznięte firany
podkręcasz piecyk na max
sprzęgasz wszystko z wszystkim
zmieniasz się znów w Belfegora czasów
i z Moną wychodzisz szczelinami na Lubicz
kierując się w stronę Rynku
pod nosem śpiewasz: „A Hard Rain`s a-Gonna Fall”
mijając „Biały domek” komunistycznych tortur
na placu dworcowym pęknięty atomowy łuk
przebija ci serce złowieszcze
dziecinniejesz na szczęście
twarz odwracasz po wielokroć
obserwując w żłóbku uratowanego siebie

*Ani jabłko, ani wąż*
Kiedy bezsenne przymioty boskich
zwierząt egipskich
opanują twoje wnętrze jak hieroglify
grobowca ściany
powstań nagle
i zakrzyknij – nic nie trwa wiecznie:

ani mumie ani kapłani ani wylewy
ani szakal ani mrok ani dzień
ani kot ani ibis ani czas
ani kamień ani Nil ani len
ani sokół ani papirus ani wiersz
ani byk ani jabłko ani wąż
podnieś rękę nad głowę
i powiedz – skończyłem
ze słowem w sobie
jak nadchodzący nieśmiertelny sen

*Krótki kurs*
Krótki kurs dla ratowników roślin:
punkt pierwszy –
odnalezienie kwiatu paproci
punkt drugi –
długie sztuczne oddychanie w najkrótszą noc
punkt trzeci –
wezwanie wsparcia posiłków mchów
łukami brwiowymi, zapalającymi strzałami
miotanymi w serca przez robaczki świętojańskie
stygmatyzowanie prostokątami z kropek sinych bladych czół
zmarszczonych pożądaniem jak Mgławica Magellana w apogeum
punkt ostatni –
zwrócenie kwiatu ożywionego naturze paproci
już zapominającej dzień nocy

*Kropla miasta*
Kropla miasta miasta strach
czerwono czarny kropla mm miasto w
kroplach kropkach
zełgany nawet nie musnął dnia
zełgany gany gany weź sobie ech
do serca domy bloki wieżowce
drapacze chmur prawda hę
prawda kropla miasta kropla
światła refleksy dusz deszcz wiatr
zełgany kapelusz neon on wiatr
liść smutek samotny liść
kropla miasto miasta miast
z krop woda świat świat gazet
mąż żona taksówka księżyc neon kolekcja
znajdź siebie w kolekcji znaczków
miasto jest pocztą ślij się ślij się
nie śliń śiń
ślij kropka ciebie krop krop tele gram
krop kap kap łza fontanna gra
gwiazd fontanna grzechów
miasto miast będzie znów spać
w pustyni kosmosu twojego nie ja
znajdź źd się sam as

*Nawoływania eskapicznych celebrytów*
Asocjacja niedużego rozmachu scenek na podłożu
integralnych rozwarstwień czasu wolnego
to niezbyt eleganckie podjęcie druzgocącej bądź, co bądź
krytyki długofalowych, niezwykłych w wydźwięku społecznym
będących nagminnie spolszczanymi
demonicznymi nawoływaniami obcych
eskapicznych przedstawicieli różnego autoramentu celebrytów
kiedy grom odległy skutkuje przestrachem nadętych konferansjerów
a każdego autoramentu kierownicy znikają
w iluminacyjnie somnambulicznych przedawkowaniach pleśni
pas słucki pamięta czasy dekatolizacji na Wschodzie
takie jak obecnie w Zachodniej Polsce
ewidentne, skłaniające się ku ohydzie desperacje
teatralnych uwodzicieli uczynią z podłoża kultury deskę do prasowania
teatrów powszechnych bądź, co bądź
ale nie po to mamy psyche i somę by rozwarstwiać niedojrzałych
emocjonalnie chłopców na płatki reżyserów i aktorów
a przecież jednakowoż i jedni i drudzy
są nagminnymi łapaczami depresji nie w tłumach, nie pod teatrami
a w sobie samym ukartowanym bez sumienia na gruncie
zapomnianych steli hetyckich lub aryjskich jak talie – wszystko jedno
będzie zaledwie jedna cząstka kilogramowa szczytu niebieskiego
w oczach i potem niezbywalnie w mózgu, bo nigdy nie ma tak,
że kwiat jednej nocy zamienia się w kwiat jednego dnia
to dotyczy ludzi wielkiego formatu, ale nie przyrody nierozumnej
bądźmy, więc poważni
na niegrzesznych drogach oczekiwań na letnie przekierowania
amplitud ciał niebieskich,
gdy w mątwie galaktyki zauważa się
nieokiełznane pożądanie unicestwienia partnera lub własnych dzieci
wtedy można domniemywać wśród nieboskłonnych popatrywań
przez słupy wody kosmicznej,
że krętogłowe dziwactwa nie z kosmosu a z przepaści słów
docierają pierwej niż elokwentne zaniemówienia prorocze
prestidigitatorów prześmiewców propagandzistów
prawie z każdej partii
toć, cały kosmos, wszechświat, uniwersum lub jak kto woli
debilizm chwil publicznie naginanych do własnych emocji,
gdy kurczy się przestrzeń ta, co miała się rozszerzać
wtedy dusza woła – ahoj przygodo i wyruszamy z mantą albo ośmiornicą
na słońce, które istnieje poza oceanem
bladzi jak boże krówki albinoski albo niezapominajki dotknięte bielactwem
prowadź, ktoś powie, prowadź, ktoś powie i umrze
a potem tylko kłopoty, gdy zaczną się nawoływania sotni ważek,
szerszeni, kruków i wampirów mniej rumuńskich a bardziej zakarpackich
somnambulizm, powiecie, to taki śląski wymysł ale to nie prawda
to wymysł Nimroda, mątwy i genseka matrioszki
to wymysł wieloręki i wielogłowy jak epoki prehistoryczne
wielokrotny, nawracający w wolnym czasie nudą przedstawień
ekshumowanych z dehumanizacji jaka zdarzyła się w Humaniu

*Pieśni wiecznie zielone*
Ojciec przemówił do Izajasza
podyktował mu słowa
do miliona pieśni wiecznie zielonych
dzisiaj listy przebojów wciąż okupują
piosenki z ósmego wieku przed naszą erą
tylko w hymnach państwowych nic nie ma o Ojcu
same dyrdymały o potędze uzurpatorów chwały
Izajasz zapisał słowa Ojca
powiedział – Ojcze skończyłem
ogłoszę to mojemu narodowi i ludziom z kosmosu
powiem im o twoim Synu
rozumiem cię Ojcze
mnie też urodził się syn duma rodu
radosna nowina stanie się pieśnią
galaktyk i światła
na rozweselenie kobiet
kobiet jak moja niewiasta płochych
uświęconych jednak uczestnictwem
w stwarzaniu dusz
w chwilach ucieleśnień
w chwilach pokoju
Ojciec przemówił do Izajasza
podyktował mu słowa
do miliona pieśni wiecznie zielonych
i na ucho szepnął
– obyś mnie dobrze zrozumiał,
zachowaj pokorę i spokój,
odłóż już pióro i zanuć wreszcie sam
pieśń narodzin
prawdziwego Człowieka Boga

*Opera*
Nawet zbyt pośpiesznie nadany list ostanie się
we framudze drzwi
rozkołatanych jak niejedno serce opuszczone
zgotuj ciszę ptakom posłańcom
uwertura
w miedzi podróż
libretto
za późno na libretto
nawet zbyt pośpieszne motto
może być w ciszy oazą dla ptaków
chronologicznie rzecz ujmując
– najpierw przeleci coś jak cień
ktoś powie – szatan…
a potem zatrzyma się w powietrzu ktoś
ktoś powie – ktoś, ktoś ważny…
nawet pośpieszne gołębie pocztowe
nie zdąża przed zmierzchem
i oto umierasz sam
z listem w ręce
ten, co do nieba nie zdążył dojść, bo i jak
ewolucja cofnięta raptem została
to człowiek znów jest ptakiem czy pterodaktylem?
ale to nie finał, nie koniec opery
koniec jest w słowie MIŁOŚĆ,
co pędzi za cieniem jak promień
i dopada go w uchylonych drzwiach

*Zgromadzenie delikatnonóżkich*
Zgromadzenie delikatnonóżkich podziwiane i opisywane
w tak subtelnej tonacji i atmosferze
niechcianego błękitu paryskiego Korsyki
od niechcenia łapką motyla
spychanego w piach klepsydry plaży
będącej współczesną odpowiedzią na byłe egipskie plagi
skoordynowane w czasie biblijnym
zbutwiałe dziś jak papirus w piramidach
i to nie ich szczytowych fragmentach
a niestety niestałych komorach grobowych
– utraconej na zawsze
a motyl spycha i spycha
błękit więdnie i koroduje jak tarcza Achillesa
niecność niepowstrzymanie kołysze się na wantach Odysa
rozchyla poły namiotu Menelaosa
Zgromadzenie delikatnonóżkich podziwiane i opisywane
nie stroi wysoko prawdziwych a tylko cykladzkie
namiętności, których strach słuchać wcześniej,

gdy jest śpiewem syren i podziwiać,
gdy jest tylko tańcem Salome na piasku
Święty przelatujący tu często powie:
jest szansą kochane rozluźnienie międzynamiętnych powiązań miłosnych
korzystających na takiej sytuacji niezwykłą szlachetnością błękitu
tych oczu zastygłych na zawsze w słoneczne wiersze
Pokolenie dzieci delikatnonóżkich zbuntowane
w kolebkach mitów na plażach już pełnych szorstkości
choć na zawsze w bursztynowej bryzie zanurzonych
okaże wreszcie zawstydzenie jak Kalipso
i ukryje się w świniach

*Potencjał skromności*
Potencjał skromności jest nieprawdopodobny
tak, twoje marzenia powinny być skromne
okiełznane w ramach, granicach i kształtach
nie nieskończoności tylko Wszechświata niewidzialnego
to wystarczy
przedzierzgnij się nocą w szerszenia robotnicę dzierzbę
i na świecy ziggurat znoś swój wosk jak pierzgę
by w końcu zażec móc
coś, co ludzie nazywają światłem,
aniołowie duszą a Bóg sam drogą ku…

pokora ostatniego ogrodu
a ogród w ciszy
(nieznany fakt)
potencjał mózgu
nie zmusi świata do eksplozji
ale świat i tak eksploduje fajerwerkiem,
gdy zaśniesz
milcząc jak Bóg
nagle zwaśniony z ciałem świecą zigguratem
dnia hardego rozgardiaszem

*Razem*
Stwórzmy to razem
nie jakieś tam hokus pokus
ale zwyczajnie jak modlitwa przelewająca się
z myślowo odległych kontynentów swawolności
w mistyczny kryształowy kielich oczywistości
stwórzmy to razem
tak jak powstaje siano i kiełbasa
zróbmy to z wysoką dozą miękkiej bolesności
zetnijmy i zmiażdżmy
sedno naszych spraw i tchnień
wtedy jak noc odległa od dnia
będziemy szukać zjednoczenia
białą śmiercią poranka
bądźmy w tym jak sargassowe węgorze
jak dwie chatynki na wzgórzach wśród słoneczników
bądźmy ciszą lasu poobiedniego i nim samym
gdy wdzierają się w niego czołgi durniów ponure
a wiatr odmowy wieje
stwarzajmy decydujące stąpania po gwiazdach
niech te chatynki nasze na marsjańskich wzgórzach
oświetli wreszcie zachód słońca
a my powiemy – to nasi rodzice i pradziadowie antyczni
to nasi antenaci żyli w nich
spotkajmy się jak kiedyś w walce o świty
niech ta rzeka czołgów nie zmiażdży naszego lasu
czołgów głupoty społeczeństw i alienacji jednostek,
co są jak węgorze na drogach wodnych nęcących
ku rozmnażaniu gwiazd
w naszych pelerynach przeciwdeszczowych
ty bądź ostoją dla genów księżycowych
ja będę lasem dla zachodów słońc
zejdźmy z gwiazd odległych
przetrwajmy pomimo wbrew jednak
dla jedności

*Trzeba umierać stojąc*
Połączenie aż tak niezwykłe w sobie?
źródłem tych wszystkich natchnień
jest Duch to oczywiste
Wespazjan miał na takie pytania odpowiedź gotową
– trzeba umierać stojąc
są skrótowe opisy dokonań
w przestrzeniach materii,
która wygląda jak Duch na pierwszy rzut oka
są idee wykołysane w wierzbowych witek
kolebkach natchnień
przewrotne jak życia pokręcone skłonne
połączyć to, co powyżej z tym, co poniżej
i wykorzystać Izajasza na zmianę z Webernem
przy lepieniu glinianych latawców lampionów
a to się kłóci z przesłaniem
dzikich dzieci – proca tylko proca abstrakcji
perswaduj dobro zaskoczeniem radosnym
– wierzącym, co posiedli skalę akupunkturalną
dodekafoniczną w głowie najeżonej gwiazdami
swojej dołączonej na własność danej
jak gdyby nigdy nic

*Eulogio wierna*
Ja jestem piedestałem
okruch na nim postawię
okruch twojego serca
w pięknym adoracyjnym relikwiarzu
(refektarz już lśni)
na tabernakulum mojego zachwytu
(w prezbiterium półcieni)
prospekcji naszej kwietni i płonięć
eulogio wierna

*Jasny i gotowy*
Nawet, gdy słońce kruszeje
jak zając na balkonie
to ty, jak gdyby od niechcenia tężejesz
w przepowiedniach spojrzeń,
co każdy kontrapunkt przestrzeni
postrzegają w długowieczności
planet niebanalnych zdumiewająco szlachetnych
w wytryskach
niegodziwości pozostałych sublokatorów

kosmicznego szaleństwa
zwanego życiem powszednim
dla kanarków i dzierzb za dnia
o dziobach ibisa w słonecznych splotach
ubóstwianego żertwa
wtedy słońce nadaje się na pasztet
wystarczy zdjąć je z haka
a zawiesić tam kapelusz
pełen myśli zatęchłych, rozmiękłych
by przewietrzyć myślenie
by przewietrzyć myślenie
by przetrzymać myślenie tchórzliwe
by przewietrzyć układ powierniczy kul i ofiar
tam będzie wolność
gdzie pasztet zajęczy czerwony
a ty w pokorze jasny i gotowy

*Hagiograficzna kartografia*
Od jutra będę prowadził
zajęcia z hagiograficznej kartografii
to moje postanowienie
otworzę przykatedralną szkołę map
dla dziewczyn zagubionych we mnie
podczas śnieżnej burzy uczuć
od jutra schody do panteonów kontynentów
będę budował dla nienagrodzonych
zdobywców biegunów Ziemi
oni byli napiętnowani psami i kucami
a ja uszczęśliwię ich schodami ruchomymi
napędzanymi lawą lodową serc
o Enceladusie o wodo
o Encyklopedio o wolo
o moja katedro katedro moich przekroczeń
od jutra zachwycająco zdefiniuję
natury ucieczki od rzeczywistości czerwonej
ku białym jak śnieg biegunom duszy
przypadki religijnej emocji górotworu zastygłego
opiszę i nauczę każdego
procedur odnajdywania i odkrywania na nowo łez
kto uzna mnie za profesora chłodnego umysłu
chemicznej literatury zamieci słów
geograficznego awatara stałości
niebios nakreślonych
mapą ratunkową bezcenną w odpowiedniej skali

*W duecie z Bergiem*
Atonalny mój koń
w letniej pelerynie
głowę ma wypchaną sianem jak trawą ja
kłusuje po poręczach, barierach
po dywanach z asfaltu Sodomy
Amarantowy mój koń
całuje zmalowanymi ustami
księżyce, co rusz, co noc
co będzie, gdy mnie ucałuje?
zatrzymuje się i
zastyga jak nieznana kometa Goryli
Mój nowo zelandzki koń
fetyszyzuje wszystko
co nie jest stepem
a ja koszę łąki brzytwą
dla niego
gdy cały świat ze stepo wieje
zacznę tańczyć na forte pianie
i to wówczas, gdy w duecie z Albanem Bergiem
będzie na nim grał: Lulu Lulu
koń ten

*Szklane pelikany*
Metalowe szpilki sosny miotają się w górze
gałęziami sosny wicher targa
dziwny szalony wiatr wspomnień dnia
wymachuje biczami nade mną
nagle szklane pelikany
kołujące nad moją głową
tworzą świetlną aureolę
zderzają się ze sobą gwałtownie
stymulując szklany dźwięk destrukcji zła
powtarzające się jak u Reicha takty i frazy
wciąż szpilki pelikany wciąż szpilki
by w końcu uderzyć o metalową rurę po środku
wywołując apokaliptyczny grzmot
to ja sam jestem dźwiękiem
dzwonów rurowych w finale
tej symfonii wiatru zbuntowanych myśli
burzy niemilknącej we mnie
uderzają dzwony rurowe
uderza wielokrotnie gong
pelikany szklane rozpadają się
patrzę w dal
na pobliskim rondzie karkołomnie prowadzona
przewracając się koziołkuje wielka ciężarówka Biedronki
rozgniata drogowskazy i bratki
moja burza uchodzi z miasta razem z duszą kierowcy
przy akompaniamencie dzwonów rurowych,
do których dołącza się solówka Hendrixa
jak piorun uderzający w środku nocy
potem zalega cisza
w końcu w kołysce zasypiam

*Sekcja ósma*
Sekcja ósma szósta czwarta
sekstans jedźmy nikt nie woła
woły czas wyprowadzić
burza na morzu a statek pirania
wół by się zdał tu
nie na drodze nie na ornym polu
sekcja karambol sekcja
boks ósmy boks szósty boks czwarty
okrutny koń skrzydlaty drr pin dżar żar
jest już flauta cisza spokój
amok fal przeminął piana zaschła
na wantach i rejach
woły grają na flecie
a żyrafy? a nosorożce? a pelikany?
jak syreny śpiewają?
jesiotr węgorz troć to trr trawers, bo to
już góry
wół pnie się po skałach
słynną drogą Długosza
wbija zęby w szczeliny
a półka a bułka a buty a but butt errr
pójdź ity dzin ze hen wola modlitwa
modlitwa woli ity
pójdź pójdź kiki ki ki siwa twa mewa na
skraju przepaści grań uskok żłób żleb
skrup skrup w przepaść mewa spada
rozbija się o skały
a wół odfruwa kle kle
sekcja ósma sekcja szósta sekcja czwarta
mewy burzy ka

*Okrutne zdziwienie*
Skorzystałem na tej poobiedniej drzemce
wtedy, gdy ona jak pająk
wisiała na żyrandolu
i wachlowała mnie z góry
żebym nie odczuwał
upału
kiedy to somnambulizm opanował mnie raz jeszcze
i wniknął w moje poglądy
na raz zacytowany szlagier świata zmysłów
ona nie wiedziała, że to ja właśnie jestem
pająkiem pająków przemian paramaterialnych

myślała, że nie ja a ona
dlatego tak okrutnie zdziwiła się,
gdy przeciąłem nić jej szansy jawy
i złapałem ją w swoją sieć snu
miała mi za złe,
gdy zbliżałem się czule po jej strach
z błyskiem w oku odwróconym
potem wyzbyła się go
i została moją branką omdlałą
do zakończenia dnia tak dziwnego
jak jej szczery uśmiech
teraz nie ockniemy się już nigdy
w splotach wiecznych okrutnie nierealni?
oby!

*Łap dech*
Koń ponosi strażnika gwiazd
stłumiony popęd unieruchomionego
alternatywnie jegomościa, co spadł
z jakiejś ksylofonicznej nuty
by znów pożreć batutę jak książeczkę prawd
słodko gorzki świat
ksylofony trąby trąbity
zagłady nie będzie
dzisiaj zadzwoni dzwon archanioła
zwołujący na pożywny ratujący posiłek
kolację na trawie przed Białym Domem
policyjnym wszechschronem tutaj
na dworze króla bieli
koń ponosi powóz strażnika gwiazd
łap dech i w czas stań

*Kata dekapitacja*
Dekapitacja w dell`arte
sok kolorowy kapie na ciało w scenicznej agonii
uciec z wydmuszki, którą uchwycił sokół
myśląc, że to jajo świata
to było jajo Dalego
w nim skamlenie świata tak tylko
skamlenie chemia nie
wystarczyła, aby rozbujać dzwon
namiętności narodowej chemia wystarczyła by
wejść na dzwonnicę tak tylko
kto pociągnął za sznury na tej starej wieży?
kto przestraszył sokoła?
gniazdo świata w dell`arte rozdarte

dekapitacja chęci
wtedy nozdrza wydymają się,
gdy chęci brak
modlitwa zamiast huku dzwonu
modlitwa zamiast huku zmysłów i ciał
modlitwa zamiast huku armat
modlitwa sokół z dell`arte
błazeńska dekapitacja masek myśli
to dobra myśl
kata dekapitacja własna

*Odkapryszone istoty*
Jak rozedrgany nasunięty na zegar księżyc
zdecydowałem się zmierzchać
by w swój nie do odczarowania dzień
ukorzyć jego odwzorowanie w mitach nut
taka zmienność by potem paść na twarz
przed słońcem skupionym
na moich ułomnościach brwi rzęs i grzywki
jazzowej notabene ukośnej
i septymowej w wolności wiatru
potem znosić cudze mgławice

wyprężone na piedestałach ciszy
nie do odratowania w kontraktowanej
bezczelności białych nocy
co wędrują za mną po świecie
nawet podczas przekraczania równika
nierówności dusznych
by posiąść to, co najcenniejsze
we mgle stwarzanych przeze mnie istot
mnie podobnych jednakowoż
ale odkapryszonych nieco w bezcennych myślach
bezksiężycowo jak dzisiaj nie do odnowienia

*Kredyt Picabii dla Xenakisa*
Kredyt Picabii dla Xenakisa
to jadło chłopskie dla Ludwika XIV
jadło to ja Kowno Troki Kłajpeda
Saloniki 7 Kościołów i dzban whisky
kreteński labirynt Knossos
kredyt Miro dla Varese
Reicha dla Kandinsky`ego
La Monte Younga dla de Kooninga
deszcz monet pędzlem uszkodzonych
a ja mówiłem kiedyś, że padł silnik Moskwy kretyński
Szary Wilk zjadł kebab z psa i konia

potem wyskoczył na mur świata
odleciał na lotni Ikara w tatuażach
wylądował przed Bankiem na Cyprze
tu wśród wielu Mogołów Syberii
rozmienił Scytów tetradrachmy na drobne
jest taki kraj gdzie malina dojrzewa jak kokos
dojrzewa dojrzewa zasypia oczy się kleją
mgła litewska zmienia się w cholerę
w Konstantynopolu a ten w Stambuł I, II i III
kredytu nie udziela się konkretnym biznesmanom

tako rzecze siedzący nad stawem
bankier wygnany ze świętymi sztuki z City
ale to tylko słowa słowa słowa
nic nie kupisz za nie od Scyty
(nie to, co kropki, plamy i kreski zmieniające się w nuty)

*Tylko w mojej głowie*
Na litość, co to?
jastrzębie polują w mojej głowie?
czy to jakieś zamieszki uliczne w mózgu?
coś się rozpada, jakieś przepowiednie
się sprawdzają fatalistyczne
tak, tak, i to w mojej głowie tylko
na ulicy rząd z narodowcami maszeruje Poniatowskim
niesamowite czasy ostateczne
widzę przez ciasną szparę
to marzenie Dmowskiego i Piłsudskiego
Paderewski gra na syrenach
Prymas Kakowski błogosławi fajerwerkami
w opłotkach Marszałkowskiej
faszyści gonią bolszewików do Brukseli
Kruczą i Alejami
czy jakoś tak
na odwrót
za tym oknem oka coś się kończy
jakiś strach
kończy się pogoń za wolnością
kończy się denuncjacja brata
i donoszenie do Moskwy
bo Moskwy już nie ma
w Donbasie pagibła
jeszcze w mojej głowie mieszka tylko
strach tylko pozostał gasnący
nad drzemiącymi pomrukującymi fokami
kołują jastrzębie z Etopiryny
ułuda bladej niewoli bolesnej
umiera ostatnia w mojej głowie

*Drohobycz*
Banderowcy za kontuarami w cynamonowych sklepach?
czy są większe zagadki świata kainowego?
kalafonia z Malabaru i wódka (na pohybel Lachom)
– obok siebie?
na rynku wypalonym morderstwami idei słońc
zamiast wszystkiego, co kryją
wnętrza sklepów cynamonowych
jeden transparent na ratuszowej wieży
osmalonej dymem z płonących kościołów i gett
– chwała bohaterom UPA!
z uliczek schodzących się do rynku jak Chasydzi na modły
słychać wciąż tylko świąteczne tra ta ta ta bum bum
ludzie wychodzą z cerkwi nędzą zmęczeni
malutki konik ciągnie wielki wóz na gumowych kołach
z wiązką słomy na drewnianej platformie
konik krwawi wciąż a słoma płonie jak polska strzecha
sklepy cynamonowe fruwają nad miastem
nie jak iskry ale jak bociany
czy to bociany na pewno?
czy to nie kochankowie z obrazów Chagalla?
a może to anioły, które zgubiły ludzi…

*Antymateria widzeń*
Jadeit kochana
jak pobladły nagle koniec lata
opal tęskniona
jak twoje włosy rozświetlone o zachodzie słońca
granat umiłowana
jak twoje oczy gasnące nocą
diament radioaktywny
jak pluton egzekucyjny
niewidzeń chwilowych naszych
nie nie nie
antymateria widzeń właśnie

najdroższa
już wieczna

*W dolinie rozbitych witraży*
Gniewni pozostają w cieplarniach
a zagubieni wprost naśmiewają się z nich
i ich niedoinwestowania w cel
w zakamarkach ciszy panieńskich cnót
w takich zamierzchłych miastach
co z uliczek nadwątlonych poniewierkami koni
wyruszają w deszczu przed kościoły
by rozstrzelanymi zostać przez gołębie
niewarte słów i straszenia strachem nielotnym
na gołębie spieczone warte śpiewu z rana
jak fiakier w zakrzykach czarny i zełgany artysta
będący w nauczycielskim zrywie

taneczne bary pouczając namawiają
wychowując zapijaczonych braci
włóczykijów mostowych spaczy
taki obraz malują poniewiereki w dolinie rozbitych witraży
schrystianizowanej dzielnicy horroru
mitów paryskich legend krakowskich
ich ich ich
i zaniesie się do kolegium gołębnika
giełdy, co porzuciła partię lumpenproletariatu
by wyzbyć się na zawsze
biednienia zbuntowanych żebraków pod kościołami
dla bogaczy lotnych strachem mimem
zagubionym chochołem

*Zmysły w uszach całe*
Muzak w uszach lewak w poglądach
kalosz w koszu papieros w klombie
Gavroche w salonie pijak w galerii
mój prawy mundur w opłakanym stanie
stan w kraju kwitnącej wiśni
skrzypek w szaleńczej solówce
dyrygent w kościele Bacha szepty w organach
siepacz w parlamencie wiesiołek w herbacie
mamut w luksferowych refleksach
tęcza w Nowym Świecie Zbawiciel w niej
na karb lewaków poszły rozszczepienia sumienia
homar w menu w szczypcach akompaniujących kapar
zawsze to samo w galerycznych rejsach
punkt zwrotny w cieście australnym miodnie
jądro ciemności za czarną dziurą
(już nie będzie się można odwrócić wstecz
i zrozumieć, co i jak było,
podczas gdy po śmierci będzie można)
śmierć tylko w getcie Bajkonur w Semitpałatyńsku
monster wy w Disneylandzie
jak Disney w ciekłym powietrzu czekający na lek w prochu
monsieur ja przy zdrowych zmysłach
a zmysły w uszach całe
tylko cicho sza, w tle muzak, lewak, prawak
monogamista polifonii odwzorowany w polichromii
OCZY w sercu, uff

*Krówki w węglowodorach*
Za mgłą niedzieli nikną
krówki w węglowodorach
czy wręcz odwrotnie?
wzrok słabnie, zamglony obraz
świętości świetności gości
one w nich oni w onych
zaokrąglenia one nieznośne
stawiaj na jedno pytanie
czy są zdrowi? czy to ozdrowi?
wtenczas na pojedynek wyzwą zegar,
za którego nagłym porywem cukru śniegu
odkręcą zaszłe naddatki
bocianowa strzecha, blizna stawu, wiatraka wariacje
koczkodan, goryl, szympans i człowiek zręczny
w poszumie mów, pór w strefach gorętszych
jak kokarda na rogu byka ofiarnego
uniosą się w górę dla nadętości
klucz do interesu – międlenie lnu
okazja do międlenia słów po umoczeniu
czy wręcz odwrotnie?
wtedy wiatr rozwiał mgłę niedzieli
rozdarł mgłę ciężkich obyczajów i pożarł ją
idą lekkie czasy i ludzie
nie zawracają za onych jedzących jęczących mgłą
nie pytaj czy i ty udźwigniesz
aż tak powszedniego siebie

*Wędrówki kres*
Stąd a dokładnie
sprzed klawiatury białej w tym pokoju
do wieczności czerwonych zórz hen
stąd do bram zachodu
ze stadnin wschodu
od ąk do mąk od mąk do ąk
niebieskich
szybko by a dokładnie
bko
w najgłębszej ranie
twoje blizny są tą wiecznością przyszłości
ładu estetyczno-etyczno-etatystycznego

stą z ąk do mąk daleko
do grających wierzb malowanych zbóż
niedaleko leko kko kjuż
więc
wstań, ech ty
ać ja pobruszę
kolejne stolat sto lat niebieskich
Otto bracie dla mię
wędrówki kres

*Tajemniczy przybysz*
Tryl jakiś tryl jakiś tryl coś pędzi
po klawiaturze nowych dni
tremolo vibrato staccato
ale to nie są ręce pianisty
to nowy ty w skowronkach
jaśminach promyczkach półuśmiechach
dźwięków jak puch jak kurz jak pożądanie
pustynna burza
błysk burza gwiezdna
co to za przybysz na niebie?
rozświetla noc i łuną spadającą zadziwia
nie jest inteligentny tak jak ty
jest za to niesamowity
nieznajomy tajemniczy z gwiazd
detonujący ponad ludzkością całą
meteor jesieni
pędzi faluje płonie
twój nowy model pozaziemskiej muzyki emocjonalnej
do cna rozkochany
w cichnącej Ziemi

*Zdrój*
Piłem jej różany żywot
jak wodę ze zdroju namysłów
gdy będąc pięcioletnim chłopcem
dojrzałem w jednej chwili
matador ranny w pierwszej walce
ale przygody jej oczu do moich przybiegły
chęci zamknięcia czasu łopotały
jak sztandary kuse
chustki, spódnice, co odkrywają znamiona
biegłem do tych wód jak
Miltiades na starcie z wrogiem
biegłem spokojny i pewny

niecierpliwy żądny pełni kochania
na kanwie radosnych tortur utkałem arrasy
zbudowałem pomosty przerzuciłem je
by abordaż się powiódł
zrealizowany w pragnieniu
zaspokojonym, co zamiast warg
dostało żywej wody nie ginącej prawdy o sercu
dotarłem do tej głębi i do jej ciszy chłodnej
zerwałem chustę nieba ostatnią co ją skryła
i wygarnąłem garścią jej zasób mądrości
mądrości seksualnie porywczej,
co chce świat zmienić
zanim pragnienie opadnie
jak listek brzozowy pożółkły
na dno sadzawki w tej źródlanej ciszy
widzenia piękna jej ukrytego

*Aż stąd do światłości*
Bum ska skra trwa
szum wyje wyj wyjście
jęczy w otworze coś
Wigilia Święta Zmarłych
ścisk deszcz pisk wzrok słuch
ja wysokie C biorę ać
kleszcz kluszcz klusk
wynajduję wyjmuję onomatopeją klęskę ciszy
język zyk kzy uzy
lu Lu Lu na na wymiar Mi
ryk szum piszum
gdybanie świerszcza w silniku czasu
wieczności auta chrobotanie dusz
autobuszz ludzi zmarłych
smęt cmę cment aż do
aż stąd do światłości świetności

jęk jużnie jujutrznia jutro

*Zalegnie każdy niemorwa (MEHR LICHT!)*
Jeśli masz kłaniać się górom wysokim
to wiedz, że nie musisz
one są niższe od ciebie nawet
niższe niż doliny twojego mózgu
zrównają je kiedyś z tobą
morwy kroczące szczytami ku morzom
i zadepczą kozice uciekające przed morwami
po skałach przepastnych jak nerwowe komórki
rzeknij morwie słowo (jedno)
a rzuci się w przepaść z przesadą
rzeknij sobie – MEHR LICHT!
– chcę światła a nie mroku
a wyrośniesz jak szczyt szczytów
ponad swą głowę
tak więc zapamiętaj – Bin Laden sułtan mordu,
który powalił wieże World Trade Center
i na kolana Pentagon
wyrzekł następujące ostatnie słowa
– zgaście te światła
i spoczął martwy na dnie oceanu wśród małż
nie jest kotwicą (czegoś) lecz wrakiem (wszystkiego)
jak wszelka góra (niebotyczna)
bez jasności Słowa w najgłębszej głębi świata
zalegnie każdy niemorwa

*Wyobraźnia*
Zgarnąłem moją niezależność ze stołu
wybiegłem na deszcz upychając ją za pazuchą
świt uderzył mnie w twarz i znikł
upadłem na pelikana
odlatującego właśnie do zoo
z tobą szamoczącą się w ogromnym dziobie jego
wcześniej nigdy bym sobie czegoś takiego nie wyobraził
zbolała wyobraźnio zostaw mnie zostaw
na zawsze
w klatce

*Profesor Rzyg*
Profesor Rzyg wszedł do Urzędu Ludowego
a Złodziejaszek Himalaj uciekł z niego
gdy dokonywała się ta swoista wymiana
stałem wtedy za ladą portierni
bez uprawnień fajtera póz
lecz z legitymacją prasową słynnego The Sun
zanotowałem ten fakt
na sam widok Profesora
odezwałem się – Rzyg, Rzyg, wow, wow
sowa śnieżna i ja od dziś
Curiosity i Mars
piszę o tym właśnie
będzie Pulitzer, hau, hau
i ha ha
makabra „na jeźdźca” tu
Profesor rzyg, rzyg i ha ha
rewolucja rewolucja
jeszcze jednaaa

*Słoneczko*
Słoneczko ty moje ostatnie,
zachodźże, skoro masz zachodzić
bo mnie już oczy bolą
od patrzenia tylko
na się
słonko to ptak jeden
a ja to miłości lot do gwiazd
od patrzenia do zrozumienia
od zrozumienia do patrzenia
na cię

*Zgasłość*
Nestor leksykon źródło przesłań
źródło żywe
na scenie ona jedyna
kurtyna w kwiatach
wchodzą aktorzy z bielmem
Nestor narodowcy mnich pochodnia
zasadniczo nic się nie dzieje
reżyser kuca za kulisami
snadnie chęć mu odjęło
wypłakania się przez aktorki
blond niema wchodzi
stąpa delikatnie jak szepty czułe
żeby nie zbudzić reżysera
nie zbudzić psów na widowni
nie zbudzić nimf na kurtynie antycznej

w krajobrazach greckich tkanej wiecznie
błędny wzrok psów
gaśnie lampa jedyna nad sceną
to słońce sztuczne jest do opisania
blado złociste pulsujące ekstrawagancko
wybuchami na powierzchni swej
świecące jak zmurszały pień
sobą same będą dzieci śnić o nim, gdy zgaśnie
wchodzi blond bóstwo solarne
bez narodowości i języka w gębie
zapominalskie bóstwo zachodu
stoi kolumna a przy niej mnich
bladoróżowy już tylko nosorożec wbiega wreszcie
czas na chwilowe spustoszenia
psy klaszczą na opak
czas na kurtynę
och, nie, nie jeszcze
jeszcze Nestor wnosi encyklopedię jak Biblię
rzecze – leksykon świata psy zjadły
po spektaklu wczorajszym
och, nie – rzuca kurtyna czasów
w ustach słońca gaśnie słowo za słowem
zgasłość pozostaje: policzono, zważono, rozdzielono

*Nie okrutniej bez niej*
Miej oczy i patrzaj w oczy
sny niech sny znaczą
a marzenia marzenia
oczy jej są twoją sennością
zamknij je czułością
i więcej nie okrutniej
bez niej

*Dokończyłem żucie*
Zszedłem z pala zapatrzenia
wszedłem na pole zachwytu
a co, czy ja jestem aby kormoran łowny?
patrzę a tu kremowy kwiat smukły
od pierwszego wejrzenia… o ho ho
zerwałem i zjadłem go ze smakiem
jakem przeżuwacz wszelki
zatuptałem i hops na pal
dokończyłem żucie
(ech, życie, życie wewnętrzne)

*Fuga miasta opustoszałego*
Ulica krótka, zegar senny
jedno na drugim
spływa coś, co powinno sterczeć
jak maszt radiowy
wczorajszość wszechobecna
zbyt krótka twoja ulica na te czasy
lewa, lewa, prawa, prawa
(bach)
leży coś, co powinno chodzić
znalazłeś się na wstępie do podziemi
w ostępie piekieł i przedzmartwychwstań
wśród korzeni, studni i domysłów
politycznej dintojry zamglonych latarni gazowych
utrzymujesz dystans do niepodległości swej
kijem splunięć opędzasz się przed światłem
kłamstw tak naturalnych jak padlina

jak miasto opustoszałe przez czas
na życzenie nieodparte w porę
pustynie jaskrawości w dali
a tu ciemność rozszarpuje wszystko jak hiena
roboty sarkastyczne kradną zegary a ty?
lewa, lewa, prawa, prawa
(bach)

*Fuzja gatunków*
Nakręcony, ale niedziałający
skarlały powolny lękliwy
bądź, co bądź znamienity – dźwięk
z obu perkusji i Fendera
gdy oni nadzy na okładkach
ty na okrętach już wierszy zamaszysty
oni zeskakują z okładek
perkusja pulsuje
Billy Cobham szaleje na werblu
twój statek to statek śledczy
ty masz włosy na szczęście
w kamieniu czarnym trzymasz pamięci formułę

to kamień tylko muzyczny
choć ty filozoficzny
jęczysz wyjęczasz sny jak nakręcony, ale niedziałający
potem artykułujesz te jęki
osaczany rytmem przez serce Billy`ego
bum, bum, bum
nostalgia tłumów wali stopą perkusji
jak śnieg w okno a tu nie zima
fuzja gatunków
i dopiero czas zamawiania win
zapisanych na kartach Wierzynka
bądź, co bądź cokolik dla lampki
wina wśród zniczy
herb serca Billy`ego
targasz kotwicę zegara
zeskakujesz z konglomeratu czerni
stajesz na winnym pomoście żeglownej muzyki

zakaz recytacji słów śpiewu tańca
nakręconych brzmień – wielkiego dnia

*Pokost*
Poświata postrzegana jak pokost
na trawie jakieś delikatne drgnienia
albo zroszonych pajęczyn rozpiętych na winorośli
zasnuwającej altanę zielonych
wspomnień według bajkopisarzy
pojaśnienia zmrużone połyskliwe do końca
na zachód od stawu,
co ciemnieje jak grób w zakątku
ogrodu wielokwiatowego i wielowątkowego
w oddechu motyla Apollo pośpiesznym
ciebie śpiącego w pudełku po zabawkach,
które Święty Mikołaj przyniósł czterolatkowi
za domem za domem za domem
za … wydawać by się mogło
świtem
jego

*Jakiś Polak Numer 5*
Podsumowanie zdrad rodaków
to praca nad obrazem
hiperabstrakcyjnej hiperemocjonalności
chlapanie pędzlem po płótnie w zapamiętaniu
z wściekłością żalem miłości spazmem
ziuch ziuch pac pac
ja ty on oni POPIS PISPO OPPIS
Palikot PIES Nowoczesny
Zielony Burak Arkebuz Patron SZLAM
hlap hlap kleks plum plask
hipernonszalancja hipergłupota ekspresyjna
plucie krwią na płótno Mazowsza i Pomorza

obsmarkiwanie kanwy Wielkopolski i Lubusza
wymiotowanie na papier Śląska i Małopolski
kto jeszcze, jaki książę nadąsany
bez dzielnicy władzy
rzuci się Polsce do gardła z watahą obcojęzycznych?
jaki ogłupiony andrus z KOD-u
i libertyńskiej stajni francusko-belgijskiej,
niemieckiej twierdzy hitleryzmu pruskiego,
ruskiego bunkra narodowego orthodoxsocjalizmu,
czy zatoki upadłego luteranizmu wazowskiego?
rozświetlając motywy i ożywiając kolory
dokończy paraboliczny bohomaz: „Jakiś Polak Numer 5”
za jakieś marne miliony

*Na morzu informacji*
Takie dzisiejsze nagłówki gazet
mogą wywołać tylko artretyzm na morzu
informacji jak burze fal odpływu
bo ślepota zupełna jest zakazana
na pokładach i mostkach
raczej zarezerwowana dla nabrzeżnej gawiedzi
w portach iluzjach
patrz – co widzisz?
widzisz – co to jest?
jest – baner skuteczny o treści:
„serce mierz na zamiary oceanu
a kości lecz pianą reklam”
pokręcony szkielet Latającego Holendra
z gazetą w zębach zamiast noża
na rogu każdej ulicy
w pirackiej zatoce milionowego miasta
propagandy
to już ty?

*Alek jak?*
Alek jak
alek jak nazwać
alek jak nazwać twoje serce
Alek – x? jak?

*Przedlarwia fizjonomia*
Skomplikowany przekaz jednostronny
wynurzył się z wypowiedzi
mieszczańskiego dziecka w fazie
dorosłej znajdującego się na fasadzie
siedmiu maszkaronów fetujących
zobowiązanie do przekształcania miast
w głosowaniach prostych, gdy fascynująca
jego przedlarwia fizjonomia
odnalazła się w minach sztywnych facebookowych
z rana po rosie nie z wody
a z azotu ciekłego, co przeistoczyło
nie tylko brwi, wargi, ale i kończyny całe w szkło,
kończyny machające za Polskę przed
podpisaniem zobowiązania tegoż
złożenia życia rozbitego w razie czego
Krzycz echu do ucha frontmanie
motyla galaktykoskrzydłego
skazo na ciele kwiatu rozumu ust
bo prohibicja kolaudacji fekaliów

w mediach żertw forsownych
była zawsze rozciągliwa we Wszechświecie zadłużenia
w uczuciach stałego czasem owego dziecka
górniczo-hutniczo-rolniczo-prasowego
zabezpieczonego w kodeksie – artykuł 148 paragraf 2
a na tablicy 2 od góry wiersz 2
trwa zima dla larw szepczących
poezja księży milczących za innych
bulwersująca cisza zbyt skomplikowana
dla prawodawców,
gdy orkiestra interpretatorów mimiki twarzy zgasłych
i niedojrzałych gra

„Twój kolos”
Kolos to jest ciemność
nie za widnokręgiem, oj nie
w twoich ramionach raczej
ospały dzień zmienił się w ospałą noc
ledwo dotrwał do zmierzchu
lecz cóż to,
to nie zgasił księżyc twojego ognia,
który płonął
i poblaskiem zaznaczał się w oku
jak cyklon bytu?
a teraz musisz zgasnąć sam bez niego
jak słońce iskierka galaktyki
i nie możesz
wtulasz się w pustkę materii
kolos wapiennych skał jawy
jak demiurg świt
trzyma cię w uścisku mocno
był jaspisem potem zmienił się w granit

a teraz… czas na magnetytowy bazalt
a ty, zgasłeś już? do rana łkasz?
może jeszcze, w tysięcznych chwil popiele
żyjesz ostatnim promieniem
wtulony w kolosa tchnienie
swoje gorzkie dopełnienie

*Zarzuć Wszechświat na plecy*
Jak to jest?
ty tego nie dźwigasz
czy świat
nie chce dźwigać ciebie?
opis przyrody – makro zmienia się w mikro
onomatopeja kwantu zmienia się
w parseka symbolu
bądź wtórnym wybuchem ducha
po erupcji grawitacji
w sercu
czerwony pulsujący zachód słońca
nad lasem pełnym płomieni,
gdy wiatr nie świszczy w gałęziach,
lecz szepcze ci do ucha
wstawaj szkoda dnia
zarzuć Wszechświat na plecy
to tylko plecak nie krzyż
i bezkrwawo jesienie poetycko wyrusz

*Zeznośności zesnu zezwłok*
Zbytnio nie ufam zimnym słowom,
co z zamierzchłych niw językowych
zrozumiałą ledwie polszczyzną
przywołują pożądania pobratymców
śmierci czerwcowej zjełczałej
od pojękliwych bakterii nieznośności
nieczułej a są ledwo wyczuwalne
w pozamózgowych zaświatach
przynależności do zboczonych filakterii
i uwarunkowanych centralnie podrygiwań obleśnych
w idei zakamarkach ukryte
na czas zeznośności zesnu zezwłok
a przecież nie wyglądają tak wcale
w chwili, gdy młoda dziewczyna wchodzi do pokoju

i mówi – kocham cię
a ty jesteś w kwiatach a ona
w jasnoniebieskim kostiumie niezakrywającym niczego
nawet uczuć spąsowiałych w słowach
co wydrgały na języku zanim weszła
okrutnie zimnych jak odwieczność świata

*Ściśnięte w garści gardło*
Ściśnięte w garści gardło
grdyka zadławiona dłońmi
zapalczywości wtórują halne słowa
w chwili samounicestwienia
słowa obrażonego zatrzymane na zawsze
Tatrami zębów i warg
jak klocki lego maluszka
zestawiane w ciszy na podłodze
rączkami jak zabawki
strachu symultaniczne
ściany przewieszki z nadąsanego milczenia

*Mrugnięcie powiek*
Zrozumiałem, że w moim jedynym
mrugnięciu powiek, błysku oka
zawiera się cała przedszkolna sfera
wyobrażeń o kobiecej bieliźnie
i jej mutacjach
na czas pokoju i wojny ze światem
oko ześlizgnęło się z piedestału
krągłości kobiecości na własne nogi
spodnie do kolan, podkolanówki
stopy w małe buty odziane
mrugnięcie powiek
smętniejące z godziny na godzinę
z roku na rok
widzące co lato szykuje na zimę
by jak larwa zaistnieć znowu
wszetecznym kojarzeniem
kobiety z ciężko rannym ciężkozbrojnym
janczarem mamelukiem przedszkolakiem wojen

mrugnięcie powiek
ruch delikatny wieka trumny niemowlęctwa
by spoić bieliznę z ciałem
białym namiętnie delikatnym
przed poszarpaniem nieuchronnym
w ramionach światów cywilizacją
skażonych symbolem Ewy

*Deforestacja przemielonej niepoprawności*
Najzdrowsze bodajże są pomysły takie
jak ten, kiedy to raz gazda
zapomniawszy kapelusza
założył na głowę, co miał jak arbuza
w ramach: trzeba sobie jakoś radzić
żelbetowego nausznika kawałek
(głuszącego i zapobiegającego przeinaczaniu głosek)
był jak taki Kościelec co zmienił się w Mnicha
zastygł i tyle po nim pozostało co widać –
sza, sza, cicho sza, sza
opowiedział mi o tym
pewien polityk, który opuścił partię mniejszościową

przed rozpadem tejże żeby zapobiec
odstępstwom takim, jak –
Goralen i Slonzaken Volk
Schlessien Beratung i Kaszebsko Odroda
słysząc o tem
się zmazurzyłem i szadziłem jabłonkując jednocześnie
zostałem na probę
Drzymałą Ślimakiem i Żelewskim Szelą
w jednym kościelcu gołogłowy
natomiast nasz gazda do dziś paraduje
w nauszniku jęcząc niezrozumiale pod nosem:
hvala ljiepa, hvala
Kleinpolen und Karpatenvorland
Alba Chrobatia Mater Polonia
kasaj huby Rasiu i na lędo
albo bruszyć

*Bądź mi sakramentem światła, nadziejo*
Bądź mi sakramentem światła
nadziejo
w poniżeniu moim rozgrzeszona
z miłości daremnej
nadziejo na życie
po kres mózgowych komórek
odczuwanie świata
błędnie rozumiana ciemności
rozpłyń się w zmartwychwstaniu serca
błogosławionego tobą

*Gdyby w Niniwie działy się cuda…*
Ze wszech miar nadęty strącony
będący po napitku winoroślą
wciąż jak zgiełk cały, za który się płaci
o tym, który wychodzi z mroku,
by stąpać zwolna z wysokiego zamku
ku planetarium dolin plebejskich
i nieokreślonych lepkich idei narodu

bo właśnie wtedy na smoki się poluje
właśnie wtedy mordują dziewice zamiast nich,
gdy opowieść jest sama w sobie nieodkształcona
ześlij a nie zagarnij
będąc ukrytym w kufrze i to w kufrze jafskim
wniesiony zostałeś w nim w europejskie populacje
symbol gdzieś znikł nad Jerozolimą
ożywczy jesteś wolnością swoich myśli
Betlejem kruchych szklanych wyrobów
jak ten ptak tak mówił
potem skręcił w uliczkę prowadzącą jak gdyby do studia TVP Łódź

to nie była uliczka… przesmyk w bramie i pasaż
na trąbce Stańko grał Czarną Madonnę
transmitowaną bezpośrednio z Hajfy na Karmelu do Łodzi
– ptak-znak tyś powiedział, po coś powiedział
zniesiono zakazy razem ze stertą dokumentów
w tym samym postkufrze pustym
plądruj plądruj w swetrze z dziurami plądruj
archiwa Aszurbanipala Białego
ciągle jesteś jak deska w kirkutu płocie
trąbisz od murów… leci leci leci wyrok
spada kamień z gwiazd
grdyka słabsza oczy stuleci sokole
mumia język bydlę życiodajne w Europie

okraszony dźwiękiem trąbki rozwijasz się
jak sztandar baner hymn państwo nowożytne
skulony przyjaciel wszystkich dwunożny
i nie wiesz gdzie i skąd ta wolność?
biegnące po płotach parkanach Parki
ty znowu – ławeczka muzyczna
znowu blask znowu jutrznia
znowu schron spękany w duszy
kosodrzewiny słów zasadziłeś nad fiordem
w Ein Bokek przemagnetyzowanym za koło polarne
oniryczny wieczór Skaldów w turbanach
tylko to pozostało na Północy po
przejściach i przetłumaczeniach
tabliczek i nadpalonych zwojów

*Dlaczego Ziemia jest tak potężna?*
Za każdym razem
spadam
dlaczego Ziemia
jest tak potężna
we Wszechświecie?
(za każdym razem spadam)

*Zmagazynowany zapach*
Zmagazynowany zapach kasztanowca
w codziennej twórczej pracy
bezzębny okaz jaskini kiedyś stalaktytowej
niesiesz Syriusza protezy odległe
giną, jako wasalni dziedzice jego
dzieci nocy
Krzyż południa rozkwita w maju w Ojcowie i Skale
wiewiórki tworzą wśród kasztanowców Drogę Piwną
będzie pienił się nimi wiosną każdy park
a ty znikniesz w gwiazdach jak zapach kwiatów majowych
zanim nadejdzie skumulowana w owocach jesień świata
dla zapracowanych w tobie jaskiniowych gryzoni snu

*Granica spotkania naszej miłości z masakrą*
Ktoś powiedział (może ty),
że pod wpływem aromatu chwili
czułość zginąć może nieopatrznie
przemielona pokrojona słowem
na desce oto koper
delikatnie posiekany rozdrobniony snadnie
czule potraktowany nożem barbarzyńcy
zapach nowalijki rozszedł się
i wyznaczył granicę spotkania
naszej miłości z masakrą
jak zwykle?

*Księga Wyjścia*
Są takie góry
w moim pokoju
skąd Bóg woła
moje życie to
Księga Wyjścia

*Pola w formularzu*
Szkoda tych pól niewypełnionych
w formularzu ludzkiego bytu
są jak groby nieoznaczone
łany zżęte stratowane wypalone
pola życia puste
rubryki głodu i śmierci z jedynym zapisem
oznaki życia przed czy po?
(jednak, aby, cóż, ponieważ)
nie wiadomo
brak wielu informacji o człowieku singlu cynglu cyplu
ten nie zasługiwał na nie?
dziecko jeździec stary koń

koń karawan trumna ostatni zakręt rondo zakole wodospad
wszkołę pójście z czystą tablicą płonnym licem czołem
zamążpójście z czystą hipoteką eureką apteką
wniebopójście z czystym kontem rachunkiem ratunkiem
bez danych osobniczych?
bez danych o żebrach i ciśnieniu?
bez danych o nacji generacji aberracji?
bez danych o istnieniu przepaści
w globalnym sumieniu?
bez danych o duszy świata?
bez baz danych mu
bez kwitnie bez właśnie tu
na skraju cmentarza
dlaczego zakurzony?
dlaczego nie biały a lila?
braku informacji o nim i o nim
szkoda wielka szkoda

*Akuratny motyl*
Akuratny motyl
tak nazwałaś mnie
w szkole
śniłem dzisiaj o tobie
o latach naszych wspólnych,
gdy ten woźny od ORMO
z tą od wszystkiego partyjnego
łapali nas siatką na motyle
a my uciekaliśmy przez łąki miłości
skacząc po ławkach w klasie
starając się dobiec do otwartego okna
a potem dopaść pobliskich wzgórz
ratując swoje dorosłe życie
ja już hippizujący dzieciak w paski i szlaczki
ty nadobna nowofalowa córka grabarza
pierwsza wyfrunęłaś w wieczność
ja roztrzaskałem się na szybie
zew krwi biały kieł motyl, ech

tkwię do teraz w szkolnej gablocie
zazdrosny eksponat, skostniały cały
dźgany wskaźnikiem przez panią od wszystkiego
akuratny?

*Kto przeżyje?*
Kto przeżyje niespodziewany atak kałamarnicy miasta?
Kto przeżyje nuklearną noc w sumieniu?
Kto przeżyje Sąd Ostateczny?
Nikt?

*Ostatni chuch*
Para rządcy dusz
między skrajnościami ust
niewinnych leniwych podległych
skandal ciśnie się na nie
jak zemsta
milczenie
jak obłuda
milczenie
składam rezygnację
z rządcy
ostatni chuch
chuch ostatnich słów

*Apokaliptyka poety*
Zamierzałem właśnie spocząć na laurach,
gdy przeleciał on
wysłaniec posłaniec zesłaniec
niebieski chowaniec pocieszyciel za nic
anioł łez czarno-białych moich i moich uśmiechów
zadrwił trochę ze mnie,
bo rzeczywiście moje bóle spełzły na niczym
okazały się nosorożcami strachu post czegoś
a wszeteczny dzień wampirów
mojej beznadziejnej pracy
objawił się tylko samymi krwistymi wierszami
anioł porwał je jak orzeł
zaniósł na wieżę wysoką
i ukrył w światowym gnieździe jak swoje pisklęta

nie mam, co prawda do niej dostępu
ale jestem spokojniejszy, swobodniejszy i autokefaliczny
bez łez już, wewnętrznie spójny
wiersze z wysoka teraz świat obserwują
wyczekują pierwszych jeźdźców Apokalipsy
z taką pewną niecierpliwością strażniczą
jak kusznicy nieustraszeni acz okresowo tak jak ja zakazani
wreszcie eksplikowani, eksplanowani i ekspiowani
do walk z grozą wszelaką
przez papieża moich snów
zostaną, więc przebite z łatwością
tarcze i zbroje jeźdźców z koszmaru milionów
a oni sami zamiecieni jak liście przez historii wiatr
a czasy ucisku? a laury?
laury to korona nie cierniowa królewska wszechwieczna
wieniec chwały dla tego, który nadjedzie na końcu na koniu białym

przywoła orły młode
i stracą znaczenie pieczęcie, trąby, grzmoty i czasze

[Wtedy ci, którzy pozostaną przy życiu w swoich ciałach, nie umrą, ale w ciągu tego tysiąca lat zrodzą nieskończone mnóstwo dzieci … . Słońce stanie się siedem razy jaśniejsze niż teraz; a ziemia okaże swoją płodność i wyda obfite plony. Zwierzęta nie będą już żywić się krwią (Divinae Institutiones VII, 24; 304 r. Laktancjusz)]

*Polska apokaliptyczna*
Polska potężna orędziem?
Polska orężna poezją?
Polska chędożna herezją!
Hartman III

*Upadki filozoficzne*
Ujawniłem nieskończone plany
gdzie ja Boga zamierzałem poznając nakłaniać
do umysłowych zwycięstw bezmyślnych
w godzinach wytchnień w pracy dnia
dla rodziny nacji ludzkości
skrytych w moim ekspansywnym ja
bez trudu anioł rozpoznając wszystko
szepnął – ech, chłopie, chłopie
jesteś synem i ojcem
zrozum Ojca i Syna
więc nie planuj niczego
poza klęską tu
filozof z morskiej pianki był już
w twoim ogrodzie myśli przemądrzałych
jak w Heliopolis, w Abderze i Kition
niech starczy oka i (s)tarczy pokory
Promienna Rozumna Kwitnąca
niech raczej odziewa cię w codzienne
upadki twe filozoficzne

*Orzech ciemności*
Nawet nie wiesz jak
ciemno jest w orzechowym lesie
lesie, co do którego
istnieją podejrzenia, że nie istnieje
a tylko wyobraźnia jakaś
kreuje dziwadło głuche
niezdecydowanie migotliwe próchnem
zamknięte przed ludźmi na zawsze
w łupinie głowy jak sowa w dziupli
chrzestny dzień po słońcu ciem
będzie już jak świeca,
co zapłonie zamiast twojego ramienia
jak oczy sowy władczyni spojrzeń
ty zapłoniesz na krzyżu swym później
i to nie będzie jedyny krzyż
las krzyży prawdziwych zapłonie jak myśli
ciemne w lesie jasnym realnie istniejącym

tak, istnieją myśli niewygaszone
depresja i pastuszka i centuriona i łotra i króla
w strachu łupinie nie gaśnie
w głowie – orzechu ciemności

*Globalny prozelita*
Ja na frontowych polach Megiddo
na Syjonie zamglonym
na wilgotnych łąkach Drohiczyna
na Tabgi skale porfirowej
na rozgrzanych piaskach wydm słowińskich
ja na Masady pochylni
ja nie Semita a prozelita
prozelita regionalnej miłości
Ja we frontowych ziemiankach i okopach Wizny
na pokładzie Guido mrocznym
w grocie betlejemskiej i w Qumran i na Karmelu
na gnieźnieńskich stawach jak prastara mgła
pod Jerycha murami
na szańcach Woli i Pragi

ja nie Semita a prozelita
prozelita regionalnej miłości
Ja z Lędzian, tych co Wiślan namówili na misteria polańskie
na zawsze skrywszy ja w jaskini
Ciemnej w Ojcowie
będę się już tylko ukrywał i rodził orędzia
białych nietoperzy
swoją mumię zawijał w bandaże spowiedzi nacji
mumifikował my
ze starszymi i młodszymi braćmi w wierze
ja nie Semita regionalny
ja prozelita globalny

*Lot nowej ery*
Ze zdarzeń najszlachetniejszych
minionych wysnułeś ciąg myśli
z myślami zdążyłeś na koniec wieku
a tam przyszłości przepaść
a ty jak rzeka szalona
siadasz na gwiezdnego konia – Pioruna
i skaczesz ponad wodospadem
wczorajszym sobą
wizją uskrzydlony
bądź duchem zdarzenia nowego,
w którym srebrne nici będą myślami przednimi
samotny świt prząśniczką ową
z osnowy i kanwy, z kierunku światłości
powstającej z burzy i wodospadu
utkaj ten lot nowej ery błyskawicy

*Krucjata pokonanych*
Okrutnie okaleczone sny
wyrwane ręce chwil
niepełne z nich kawałki spraw i dni
niemowlęce mruczenia i gaworzenia
okrutne dla niechcianych
będę karmił ptaki grzybami
szlachetnych lasów
ptaki cmentarne pełne nawoływań dzieci neurotycznych
owoców jarzębiny i czeremchy niesytych
obelisk ich śmierci rozliczony
przez darczyńców mniej lotnych
pióra i cele pióra i nietoperze
obyś nosił ich spojrzenia
odwrócone, jeśli zgrzeszysz
wtedy błędnik będzie jak odcięta noga
kurhany mózgów nie wystarczą
płacz niedorozwinięty, lecz nie martwy
ptaki dla kolb ptaki dla ziarna
a wojna rozrzuca śmiercionośne myśli

co to to nie – powie ból głowy
do głowy
nie ma żołnierzy nie ma ich żon nie ma ich kolb
okrutne jesienie przed nami
dzwonią dzwony sarny
obłędny wzrok myśliwych
krucjata pokonanych – walcz z inwalidami urzędów
z tamtejszymi kobietami w przebraniach katów
i bądź okrutnikiem dla bezprawia gór szczodrych
w tablice życia boleści

*Stanowcze wywołanie*
Wobec nieufnych i zwaśnionych pomocników bytu
apel o zgodę był okazją
do wyzwolenia napięć, które
rozładowały nadzieje
bo to był apel niesłusznie zdyskredytowany
bo imiesłów ciszy
nie byłby pożądany w sytuacji takiego odwrócenia
od siebie czynników waśni
z jakimi mieliśmy do czynienia
w głębinie psychologicznej
dziczy anytidealistycznej
w grotach pokątnych ideologicznie
skrajnych pierwotności
co jak zależne od ewolucji mamuty
przeszły po powiekach i spojrzeniach
ciszy w skrytościach delikatnego serca
już prawie człowieczego każdego
odzyskującego wiarę, chociaż przebitego
w pułapce śmiertelnej
skończoności ciała skazanego
na stanowcze i nieodwołalne wywołanie z niej

*Ja gwiezdny pies twój*
Jestem z tobą kochanie
nie wiem tylko
ile masz rąk par oczu policzków
nie znam wciąż ostatecznego kształtu
twoich form atomowych i duszy imponderabiliów
z teatru MegaFlorenceMachine +
w skali absolutu uczuć
jestem z tobą na zawsze
ja gwiezdny pies twój
trzymany wolarza ramieniem
na smyczy rzęs i łez
wypłakiwanych o wschodzie słońc
z opali szczęść

*Fantasmagorie refrenów*
Spełniam wymagania proste
ustalone zwyczajowo wskutek
nabić ćwieków stalowych
nie w podkowy i buty a w mózgi nieczułe
bladym świtem zbudzone ze snu
oczu, które marzyły wieczorem
o drgnieniu śmierci
w mózgu pozwalającym im się zawrzeć
na wieki
a to tylko po to by przecedzić

dni już byłe odmierzone
nicością naznaczone w celach
komercyjnych i edukacyjnych
jak pieśni tworów nie ludzkich
tworów nie zwierzęco-roślinnych
a wręcz jak fantasmagorie refrenów
niedookreślone w niedokończeniu
zawsze światami zaświatów
truizmy truizmy truizmy
spełniam wymagania proste
zwyczajowo zastanych galaktyk wszechświata
ja, który stoją pośrodku – SŁOWA

*W zakamarkach Łodzi*
Na ruinach Troi –
w zwaliskach gruzów, zakamarkach Łodzi
miasta klęczącego w podwórzach przeszłości
fabrycznej
miasta krotochwilnego kiedyś
pokonanego przez Scytów ze Wschodu
zastyga dyskobol i oszczepnik
Łódź Fabryczna politechniczna
czerwona od cegły na stosach
okraszona ledwie białym wapnem
ale głównie czerwona jak wielkie graffiti
rumowisko przędzalni przypomina
zwalone skrzydło zamku w Odrzykoniu
rumowisko kotłowni przypomina

klasztor Bazylianów udręczony przez władze
zemsta zemsta zemsta na wroga
z Bogiem lub choćby mimo Boga
i jak było za Leszka Millera
tak jest za Johna Tardy`ego
Zemsta Nietoperza XXI wiecznego
wyrwane z korzeniami drzewa
wygryziona remontami Piotrkowska
już przemienia się w europejską ulicę
ludzików nibyludków ludzian udających ludnościowy lud
kościół obskurny wita obskurantów
z plastikonu komunizmu obscura camera
non stop jak peeselu kwatera
i Kosynierów urrra z Lechem w ręku

oto szturm na halę z Atlasu
Obituary Obituary groza Slayera
mikoryza hartowanego Atlasa
wzrost upadek groza
nie Argos nie Arkadia nie Sparta
i stolica gruzu
i postaci chwalebnych z metalu
chropowatość dzikszości kicz nie przetrwa
spłonie w gorących sercach Polaków

*Pod parasolem łez świętego Wawrzyńca*
Duchu wielokrotny
prosty niezniszczalny duchu świata
we mnie
ja przemawiam do ciebie
gestykuluję stroję miny
Peryklesa i innych wzbudzając w sobie
duchu bystry astronomiczny
biegle władający kwarkami galaktyk
widzę cię prawie, jako tajemniczy obiekt
w mgławicy Kraba,
jako mój mózg własny

przemawiam do ciebie z gruntu posłuszny
mową ciała sugeruję emocje
Homera i innych przywołując w sobie
duchu absolutny
w ekstremalnym spokoju kreacji
w tworzeniu z próżni
z pyłku kwiatu z zarodka ludzkiego
przemawiam do ciebie skrycie
pod baldachimem spadających Perseidów
pod parasolem łez świętego Wawrzyńca,
których nie można wypłakać do końca
zraniony do żywego wołam
zraniony do żywego twoim milczeniem
narodzin karą

***
Adwokat kwiatów
sugestia Mony Lisy
łąka za mną
nieśmiałość policzek
mina usta łąk sąd

***
Potrącony przez ludzkiego osła
wyżywam się na ludzkości
stojąc obojętnie
obojętny na kary i zachęty

***
Międzyseksualny ludzki popęd
stworzony albowiem świat
wygenerowany
jeżeli nie ludzki
zdegenerowany

***
Pamięć moja aniele
– pamiętaj aniele
pamięć jest moja
jak twoje ostrzeżenie
daremne
pamięć – pamiętaj

*Dzieci zmysłowego brzasku*
Zmagazynowany zapach kasztanowca
w codziennej twórczej pracy
bezzębny okaz jaskini kiedyś stalaktytowej
dzisiaj jak skarbiec państwa
niesiesz Syriusza protezy odległe
sam kuśtykając jak Voyager
giną w puchnących słońcach,
jako wasale i dziedzice jego – dzieci wiosny
Krzyż Południa rozkwita w maju w Ojcowie i Skale
kasztanowiec w lodówce ust
wiewiórki już tworzą z marzeń-kasztanów Drogę Piwną dziwną
będzie pienił się nimi jesienią każdy sad i park,
gdy ty znikniesz w gwiazdach
jak zapach kwiatów majowych księżycowy
zanim nadejdzie skumulowana pora świata niewidzialnego
bezzapachowego
dla zapracowanych jaskiniowych gryzoni snu
– dzieci zbyt zmysłowego brzasku

*Tak, żal*
Zwrot ku światłości
nagły
na środku oceanu zła
dinozaury ćma
rozklekotany autobus wypełniony wodą
Eryk Muzułmanin
dawca organów
cytowany organ prasowy partii Putina
zdechły wielbłąd
milimetr snu w superodrzutowcu
hekatomba
nie
Australia to pozytywna beza (bryza) czułości

zwrotnik Koziorożca
zwrot przez sztag
zwrot przez top
westchnienie
światło piekarnika
równik
odwrót od ciemności
myśl, nagły akt
tak, żal

*Przy tej wersji pozostańmy*
Boże, przecież gdybym nie istniał
gdybym w ogóle nie zaistniał
czy świat by to zauważył?
bo na pewno nie ja!
czy świat by innego adresata cierpienia
sobie nie znalazł?
mojego dzisiaj jak rzęsy i ślina
bo ja myślę, że tak!
ale ja już istnieję z moim ja
i przy tej wersji pozostańmy
(trzymajmy się życia krzyża bez alternatywy)

*Niecnie o nicieniach zła*
Będziemy niecnie mówić o nicieniach zła
albowiem królestwo błazenady ich środowisk
nie mieści się w czystoplanach nieokultystycznych
przyjemności okupionych byle jaką koprą
wschodnich klondajków i zaginionych tam świątyń ducha
niebagatelnego niezmącenie radosnego
w wyziewach przepowiedni
kamiennych bóstw z czystoplanu
monsunowych dżungli ukrytych w nich
tak małych jak obojnacze dzieła tychże nicieni
w skromności bydlęcej posunięte aż do
centralnych zadziwień królów niebóstw
co dźwigają na barkach
nie tylko obawy wszechjenieckie komunistów i faszystów
ale imperialnych przedstawicieli ludzkiej rasy
żółtej w tej części świata
bo już w innej potworniejsze
wyłupień ścięć obrzezań i przebić

w imię idei obłych jak galaktyki grzechu rozbiegające się
w oczach niezaspokojonych nosicielską zawiścią,
których jednak stworzone dla trucizn świata nicienie
nie mają

*Na starych kalendarzach*
Najlepiej pisać wiersze
na starych kalendarzach
cześć, moja pierwsza kochanko, ech
z dziewczęcych lat i zim
twych, naszych, ech
kalendarzy już nie ma
oprócz tej jednej karteczki świętojańskiej
w wieczności wyznaniami zapisanej

*Twój, jeszcze nasz*
Stukot kół tylko albo
stukot tam wysoko nisko nisko
to na torach dzięcioł
TGV przejedzie światowe
och tylko Interregio
tam za wzgórzem
lądują kosmici albo
kosmaci rąbią piłują coś odwiecznego w człowieku

sędziowie poprzedzają królów
a prorocy obcych to kosmici
piłują sobie
drzewa na protezy laski władzy nad nami
stuka w prawym lewym prawym
przednim i tylnym kanale
oto zjawia się (wychodzi z nieoczekiwanego)
kuternoga przesławny od rana malarz
wolności niepełnosprawnej
nasz ptak dziobak
a może pirat
Wesoły Kapitan Roger Hak

er
ej ej że
coś żre
pluje na nas
tak to pirat
stuk stuk stuk w barierkę w policyjną tarczę w godło w krzyż
w ekran
twój jeszcze nasz

*Primabalerina skrzyżowania Lema z Dąbską*
Nocny łabędź Dąbskiego Stawu
chciał być zjawą trójwymiarową, ale nie był
kaczka niedyskretna go wystawiła do wiatru zmierzchu
Imax świecił nad nimi neonem beznamiętnie
bezwzruszeniowo i to był duch, duch wieku
pusty w środku czasu i przestrzeni pieniądza imaginacyjnej
księżyc zapatrzył się na mnie kuśtykającego jak Quasimodo
wokół takoż kulawego ronda Plazy
i walną głową w komin łęskiej elektrowni
zapatrzył się na mnie schodzącego ku Tauron Arenie
z Montmartre Sacre Coeur Bateau Lavoir
aż po instrumenty muzyczne Pigalle
moje sztalugi gitary skrzydła kule
zatrzymałem się na przejściu przed Tauronem

Taurus Taganrog Trzygław Trismegistos Trzmiel
wreszcie … zaledwie Tremeloes przebrzmiały
ból w nodze i sierpniowy smutek szerokiej ulicy
opustoszałego niespodziewanie jak ona otoczenia hali
i mrocznego parku lotników płotkarzy-plotkarzy
kto znów wzleci tu nocą, jaki człowiek, jakie zwierzę?
łabędź poderwał się pierwszy
i z krzykiem przeleciał nad moją głową
jakby miał wylądować
na wysepce pomiędzy pasami ruchu Lema półkosmicznego
tego od Summy technologii poplątanej moralnie i naukowo
i cóż, że agnostyka jak zagubionego w galaktykach
zjawisk i praw, które zastraszająco i nigdy,
gdy opuścił UJ nie zrozumiał kompletnie
o prorocka naiwności
o łabędzi śpiewie
o ptasie oczy

ni świń ni psów ni Watersa
rozpylona tylko nienawiść latarni
ból kształtów nocy nierozpoznanej
i oto anioł wylądował przede mną zamiast łabędzia
szczupła długonoga w szortach z zorzy
pończochach za kolano
w koszulce bez rękawów
w złotych prostych włosach do bioder jak kometa w warkoczach
Neferetiti supernowych
liceum anioł powiedzmy zjawisko: „Great Gig in the Sky”
zakręciła piruet przede mną
na rolkach błyskających kolorami tęczy
lazerwheels Perseidów z bateriami w butach,
jakich Lem w głowie nie miał nigdy
księżyc roztarł już guza
otworzył oczy i usta szeroko jak ja
jeszcze piruet jeszcze jej przejazd przez pasy

jeszcze spojrzenie w moim kierunku
i zmieniłem się w kaczkę złotą
osiadłem na środku alei sponiewierany jak księżyc
rockowa poświata szkolnych lat dyskoteki
zapłonęła na beczce hali, z której już
faszystowski psy i świnie wyleciały kominami
nieczynnej okładkowej elektrowni w Battersea
poszybowały w kierunku Drogi Mlecznej
i rozpłynęły się w jej mgle jak era Wodnika
czy tylko on nie przyjął tego do wiadomości?
a elektrownia w Łęgu na tle wzgórz Wieliczki
generowała postać Mony Lisy XXI wieku pędzlem megawatowym

malując szesnastoletnią słodką rolerkę w dziewictwa aureoli
co jak Kypris wyłoniła się z pary unoszącej się
nad niebieskimi kominowymi chłodniami
Summa technologiae skurczyła się przed Cudownym Krzyżem Mogilskim
jak zbity vocoderowy kundel
z gnostyckiego cudu pozostał prześmiewczy robot-gnom
do zwalczania JPII prawd
i sprzęt w Ogrodzie doświadczeń działający średnio
a faszystowskie owce z Battersea, co z nimi?
pasą się same za halą, już nie na hali?
a pasterz Minimus w niebiosach?
nie, jeszcze nie,
no to gdzie?

*Kogo bije dzwon*
Zegar bije jak dzwon – ty żyjesz, ty czujesz?
powiedziałem jej, że zegar mnie uderzył
wyartykułowałem srebrną nić symultaniczną uczucia
wysnułem jak z mów z bicia zegara,
co jak prorok oznajmia powszedniość dni,
a one są najważniejsze
zegar znowu – sakramenty,
pamiętaj
zegar znowu – a ona?
co z nią?
zakasłałem a ona rzekła:
to już koniec z nami?
Komu bije dzwon
napisał Hemingway a wyśpiewał Hetfield
potrącił struny nostalgii ciosem w tremolo
(piórkowanie, vibrato – to bonus)
zegar bije – wielki dzień
wielki naprawdę
szybko deska uderza o deskę
głucho żebro uderza o żebro
perkusja wali, riffy zagłuszają ból
owszem koniec, ale nie mój

znalazłem myśli trupa – czas
zegar – szafa piecyk perkoz punkowiec metalowiec mamut
o, to już rogi i kły
polodowcowy skansen ludzi mamucich jak my,
co dzwonią zębami w takt w sam raz na atak
zegar – bum bum bum bam bam bam
ty napiszesz: Kogo bije dzwon
a wyśpiewa Lamb of God

*Nie międzyludzkie współzależności*
Na budowie zakasane rękawy
na wszystkich rękach po cztery zegarki
współzależności bodajże robotów wysokościowych
i niebieskich ptaków
nie, nie międzyludzkie współzależności
jakby się wydawało po lekturze
antycypacyjnych skojarzeń Kapitału z Mein Kampf
a tam w sercu masz współ(u)zależnienia
Nowy Świat Stare Elity Stara Pomarańczarnia Nowy Dwór
idzie człowiek powiedzmy taki jak ja
z rękami w kamieniach w kieszeniach niszach
stolicy ulicą

niszowy poeta i niszowa metropolia
no dobrze, niech idzie robot
hollywoodzki z coltem z rękami przy udach z..
a na wysokości GPW staje przed nim Przewodniczący
Związku Nagradzanych Pisarzy Polskich na Wygnaniu w Warszawie
w siodle na Koniu Trojańskim z szablą opuszczoną
patrzy jeden patrzy drugi
nagle Przewodniczący wyciąga rękę
zamaszystym ruchem odciąga mankiet koszuli
i patrzy na zegarek
mówi: Koń-stój-ty-cojamówię-Bucefale
robot w przód pada i się rozpada
współzależności akcji, miejsca i Aleksandra
a słońce, a gwiazdy na niebie, a czas?
aktor niepokorny czerwony na twarzy
cwałuje na koniu z desek jak Diogenes,

bo koń przypomina beczkę
nagle konfrontacja z falangą maszyn
automatów do produkcji aut
reżyser przerywa scenę
chce zatrzymać cywilizację robotów
przed zachłyśnięciem się
krwią ludzką bladą
współzależność Zachodu i Grecji
zadbano o prawdę, złożono ją na marach uczciwie
odprawiono przedchrześcijański obrzęd
uczczono zniczami i pochodniami przed Sądem Ostatecznym
czarnego konia mechanicznego przez włócznie przeprowadzono
wywróżono, jutro z wczoraj pożeniono
o`key, współzależność potępienia i zbawienia
na Monte Cassino kasyno

*Szpilki*
Okoliczności znalezienia tych niebanalnych szpilek
zaskoczyły najwierniejszych przedstawicieli
przemysłu pogardy krojonej z materii
i to w sytuacji, gdy rozbestwiony tłum golasów
atakował przedszkola i skandował hasła
delikatnie mówiąc pedofilskie i antydziecięce,
które mogły uchodzić za coś jak pielucho majtki
lub sądy spolegliwe szyte na miarę
dla opozycji w najgorszym stadium starczej alienacji
powszechnie uznawane za zbrodnicze myśli
rozeźlonych na samych siebie
za niezakłócone wewnętrzne kłucie bezmiaru natręctw
pochodzących z podszeptów obcych embrionów

snobizmu i pychy jakże prostackich krawców
(wbite w poduszki z wosku wydawały się niebanalne)

*Politycy i poeci*
Wielcy politycy tego świata mali są
w królestwie niezniszczalnych poetów
ich niemierzalnych wierszy wszechideologicznych
wielcy poeci tego świata mali są
w królestwie władców imperiów rozedrganych dusz
nawet małe ja tam zbyt obce jest wy
wdziękowi głów gadających za cię ustępujące
nazwą cię złem Kali Kaa Kaliguli
bóstw i cesarzy państw grani
nawet innego Kaa niż myślisz
Kaliguli innego myślisz
nawet innej Kali
tych i innych, co swoje ja unieśli pod sufit emocji
żaden poemat sam
nie zmienił prawdy ciszy w wojnę oni my
w duszy pokonującej siebie ostatecznie
palącej berła i poematy delty jak mosty

*What the Hel?*
Ja chmury ja ponury
kąpię się w wannie
kiszę się w wannie
ja na Bałtyku jeszcze
nos marszczę
ja już nie w Helsset
ja chmury ja ponury
ty wiatrem płoniesz we mnie ciągle
stado przede mną brnie szlachetne
przez odchody polskie
do ciebie chmura prowadzi mnie bura
i dobrze
oto węszę śledzia dla nas
ja i ty lepszy czas
ale co to? what the Hel?
jednak Gdańsk?
jak kiszony śledź?
ja c.. ja p..

*Blady jak Bleda*
Kobyle mleko wypiwszy
pognali wierzchem jak wicher przez step,
który kiedyś zmieni się
w jedno wielkie miasto Europy
pornograficzny księżyc polityczny zawsze
nigdy nie wiedział, że świeci golizną
całemu światu antyku periodyku
Olejem spici hołdowali
zmianom ujeżdżających konie elektryczne
idealne transformery transformatorów transponowały

światło nie z nieba samego
ale ze spodka latającego nad miastem
ostra smuga
plazmy plama
magnolię Attyli powala w końcu
i jego 300 żon wyzwala
rzeki zatrzymuje na zawsze w biegu
i sprośne anioły gwałtu

i on
pornograficzny księżyc popolityczny zawsze
blady jak Bleda
biada Ojczulek nad ciałem
mitologiczny talerz latający historii dzisiejszej i nie
Europy rozstępów rozstań opatrznościowych
najeźdźcy bezprzewodowi teraz
jak nigdy
kobyle mleko i światło z kosmosu maszyn
to za mało by przetrwać tu
bez powrotu
do greckich idei tablic
jak Aecjusz czas spalić na stosie siodła

*Wysokie napięcie*
Baczność
bacz byś nie stracił ręki albo nogi
kucając i bazgrząc
po napisie: wysokie napięcie
albo gorszym: śmierć na zawołanie
urodzony od zawsze
bo myślący alfą i omegą
pantofelku bakterio amebo
pisania odwiecznego chemicznego
termojądrowego
dziś bardziej niż kiedykolwiek niebezpiecznego
jak rozmnożenie przez podział
mutanta
baczność
wielki wybuch słowa
rozbłysk sława
i co dalej beznogi bezręki bezgłowy?

*Czuły dotyk muchy*
Skonstruowane z lepkich pociągnięć długopisu
nieodkryte zagłębienia wewnętrznych skomleń
wydłużanych młodzieńczo w starość
jak ciągutki i gumy widzeń,
by odetchnąć pośrodku galerii obrazów
zawieszonych jak pajęczyna na leśniczówki drzwiach
życia pośredniego w natury ostępach
i powstaje absolutny bogobojny opis pająka
w afekcie odtwarzającego jak płyta zdarta
te same dzieła bez końca bez początku
bez tego wszystkiego, co sofiści
nazywają ciągutką jedności
czasu, przestrzeni i ducha w przesłodkiej nicości,

co marksiści zwą zamordyzmem panów
ubranych w togi, peruki i cylindry kapitału
(ekolodzy dodają – efekt sprośnego człowieczego państwa)
a pająki wprost czułym dotykiem muchy

*Limbus Polonorum*
Zew poetów polskich
antypody miłości i kangur słów
korek muskat kielich namiętność ust
burze filozofii greckiej much
chwilowe zdystansowanie się od Krakowa
antypolskie nienawiści i kot pantei
a potem puls mitręgi powstańczy
kamień filozoficzny i złoto w grobowcach wawelskich
zaglądanie do Odysei
a potem żeglowanie z jemiołą w pośmiertnej pościeli
zew gęsi przylatujących przelatujących rozkrzyczanych

korale Wyspiańskiego ampułki Wojtyły
porzucony młot miłości w jaskini śmierci
koło zatoczone historii
to tylko grobowiec nie koniec
zew się rozlega w niszach katakumb ducha
eksploduje Czyściec wier-rzy
czyli Otwarta Otchłań Boża

*Serce dzwonu*
Zawieszony w sieci napiętych oczekiwań
pod sufitem pokoju swego międzyplanetarnego
tak mały jak skorek w katedralnym dzwonie
snuję plany wojen
z królami światów, z tobą, z sobą
myśląc, że jestem sercem dzwonu
zwycięstw kogoś wiecznego
a nie ściszonego głosu śmierci swojej chwalebnej
nieodwołalnej jedynie

*Orszady*
Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
wyspowiadał mnie tu
sam Bojanowski Edmund
trochę łysawy i z lekka otyły
wyspowiadał mnie z tęsknot bezprawnych
i przeniknąłem przez ogromną szklaną hostię
wprost na wilanowskich błoń półdzikie ostępy
deweloperskimi pieczęciami ostemplowane
jak dekret Jana Trzeciego
Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
Polska Opatrzność Zwycięstwo
wreszcie, wreszcie pełne zwycięstwo po wiekach
kopuła nad a pod laskiem jeszcze kontener bezdomnego

Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
więc z powrotem w górę historii
choćby na skarpę wiślaną kiedyś
po zapach koni umoczony w niej kasztanowo
potem Nowoursynowską rozgrzaną
na pizzę z jajkiem i szparagami
popijaną nad wyraz radośnie cytrynówką wyborną
z miętą, melisą a może marychą?
Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
dzieci nastoletnie patrzą mi w oczy
półnagie w szortach, t-shirtach, szorstko
dziewczęco wołają matki ich śmiałością zdziwione
Orszady, Orszady, Orszady

najpiękniejszy zakątek Warszady!
na Pistacjowej – róg Imbirowej
smród wita skośnookich z kontenera za suszibarem
pogawędka ze starą wroną jakby obcą
równie szorstka, bo skrzekliwa niemo
jak nocne zawołania sów
popiskujących na wznoszące się
z Okęcia samoloty ofiary
Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
dzwony biją na Święto Dziękczynienia
a dzwony Bojanowskiego dla czekających na
z palety bied wyzwolenia
przypominają oddalające się echa Wisły bezgrzesznej
lodowcowe wygibasy przed plemienne od.. Wisły

do Czerska, Ujazdowa, Czerwińska
dolecą szybciej niż wszelkie dreamlinery
Orszady, Orszady, Orszady
najpiękniejszy zakątek Warszady!
w wiklinach, wierzbach i bażancich odchodach
ukrywam swoje łzy
na końcu obelisk katyński
śmierć, która nadchodzi jak ostateczne wyzwolenie
skarpa osuwa się na kolana przede mną
ja przed bazyliką
bazylika przed moim dziadkiem i babką
i nieznanym kimś
Orszady, Orszady, Orszady
najwonniejszy zakątek Warszady!
niebawem, ujrzycie jak dziękczynienie Opatrzności

niespodziewane
nie wierzycie?

*Niesieni w wieczność falą pauz*
Zakotwiczyć
była pauza, zakotwiczyć
niesieni falą pauz
w sobie eksplozją znienacka odkrytą
blado pomarańczową w czerni
zmysłową ową dziewczynę
po ustach tychże poznajesz
w antrakcie pauz
kandelabr szkolnych zaskoczeń jej dłoń
czuły dotyk jak czas nieprzerwany
korowód na szkolnej zabawie rozpoczęty
trwa dalej w niebie
woźny piekieł gromi a ty na rowerze
jeszcze pedałujesz podczas lekcji bólu
za szkołą w wąwozie historii niecnej

przeżyć tę chwilę jeszcze raz
i zrobić sobie pauzę
wieczną właśnie
krokiew przedmiotów maturalnych
bądź gdzie a ona wśród chmur idąca ku tobie
anioł szkoły zwieńczeniem
na dworcu we Lwowie
wśród uczennic w Weronie
samotna w La Salette
ona w zagrodzie Mesety cieniem
twoja studnia pauz
jak sen tu
zwierzenie zwierzę spragnione jak ty
bez dna twoja studnia pragnień młodzieńczych
zakotwiczyć kiedyś w niej
ech na jawie

*Bezlitośnie rozpuzzlowany*
Zło złem wyłącznie przypadkowym
taka opowieść snuje się jakoś
poprzez tysiąclecia
taka narracja artystów cegielnianych
grobowo wywyższanych
a potem on rzekł do mnie
stroń od…
a ja jak Jafet nie wiem, co i gdzie?
idę przed się…
i rymuję usilnię
puzzle chleba i herbaty
składam jakoś bezwiednie tak
a puzzle mówią do mnie
siedź tu i przytakuj
… złu?

no nie, aż tak, to nie!
rozkładam, więc
na dzisiejszy dzień
atrakcyjny świata obraz
władców jego
tak sklecany mozolnie
– bezlitośnie
rozpuzzlowany
znaczyć będzie odtąd roze źlony
a co potę?
a nic, charakterystyczne fragmenty spakuję
i… odeślę

*Gimlea w Spalarni*
Kiedy se leję herbatę,
to se leję herbatę,
a kiedy leję co insze,
to leję co insze..
– jak powiedziała stara matka Grogan
a ja dopowiem
– popijam tę herbatę i tą herbatą
w niewyraźnym krajobrazie biura
papierosowy dym
mgły ludowej władzy niczyjej już
jak Zmierzch Nibylungów
w Bajorze na Kujawach

i Gimlea w Spalarni płuc,
o dziwo się odrodzi tu
a Niewielki Baldur
palenie ludzi
na zawsze rzuci

*Stocznia w depresji*
Jest stocznia w depresji
gdzie o wodowaniu nie ma mowy
i o chrzcie, z jako taką matką
takie jest dziś nasze życie
w koalicji z PIS-em mówią do mnie
PO pożyteczni idioci
coś o zewnętrznych warunkach
a ja odpowiadam –
czekam tylko na kapitana chama

i wygarnę mu wszystko
on powie – nie moja wina,
że statek jak woda pod górę nie płynie
a ja mu pokażę, jak płynąłem w górę
napierających na rodziny
fal tsunami za komuny
i wtedy uzna wreszcie,
że sam jest w depresji niż stocznia większej

*Wychodzę na świat*
Zagadkowe katakumby niemiłosne
egipskie, perskie, rzymskie, własne moje
zagadkowe poobiednie zakopanie
w pracy przy biurku z kamienia
katakumby niebieskie wysokie,
gdzie zaklęć kolekcje czerwone
zagadkowe jak idiotyzm urządzonego świata zmysłów
pod powierzchnią porządku niechcianego
parskam na to, prycham i wychodzę z owych katakumb
zamykam moje biuro na głucho
z telefonem, komputerem, kserokopiarką, laską przewodnią
i segregatorami milczących przemów w niszach i sarkofagach
niech to umiera tutaj beze mnie, jeżeli jeszcze żyje
wychodzę na świat kolorowej jaskrawej jawy
odwijam się z bandaży światła fikcji i prenatalnej złudy
jakże inny już, mistyczny, ocalony, uwielbiony
Łazarz eremita miastem zakochanych wskrzeszony

*Wiosno śmierci*
Dziewczyno, wiosno śmierci
dana mi przez Boga
zaprowadź mnie do Nieba
w kwietniu, w zbożu, z rana
pocałunkiem, gestem, słowem
czymkolwiek nierealnym, nieziemskim
raz na zawsze wyzwól mnie
z obumierającego, wczorajszego ciała,
ukochana

*Sakramentalny przybytek milczenia*
Sakramentalne spełnienia wieloznacznych czuwań
i małostkowych naigrawań z odwiecznych wniebowstąpień
są konieczne dla będących u schyłku dzieciństwa
ludzi w niedużych cylindrach małomówności,
gdy są zbędne zakulisowe rezygnacje
z niedopełnień obowiązków, które omijają najmądrzejsze głowy
po to, by po prostu zasznurować trampki
przed kościołem wybudowanym celowo blisko boiska,
gdy nieznaczne odsunięcia od krawędzi księżyca
pobudzają w rogówkach cnotliwe drgnienia
budzi się tęsknota za zamierzchłymi wstąpieniami
gdziekolwiek w dzieciństwie
raz pobudzony sakramentalnie osobnik
niezbyt dojrzały ma zawsze za cel
spełnienie swoich pragnień niewinnych

przepełnionych zaczytanymi na zawsze słowami
z ust milczących za karę
za każdą taką nieprzeczytaną stroną
za każdym nieprzeczytanym wierszem
kryją się parseki odległości do światów
kolorowych na pędzlu zatrzymanym przed płótnem
na płótnie wybiegającym mu naprzeciw
Ześlij zbędne odniechcenia tutaj, tutaj do mnie
bym wysmagał nimi przyrodę sztuki
i sprzęty audio-video w mieszkaniu
urządzonym w zaświatach kosmosu jego
co jest jak tarcza każdej myśli
zawietrznej, zasłoniętej, zagłębionej i zakasłanej
chodź do mnie, gdy przybędziesz
w te regiony niezniszczony promieniowaniem bólu milczącego
jak spojrzenia w okna pożądań

nigdy nie mieszczących się w czasie
chodź do sakramentalnego przybytku milczenia
przez opanowanie oczu, języka i powietrza

*Balans uwzniośleń*
Od wielu znamienitych ludzi
dowiedziałem się o porach na gwiazdę
i gwiazda okazała się człowiekiem naznaczona
oficjalnym w akademiach i pozach
balans uwzniośleń był nieco zdegustowany
moim oddaniem niemocy dla wszecharystokracji
i spojrzeniem zza krat prawdy na niedzisiejsze
ekscelencje
było nie było zacni jak kamuflaż dni
i skansen w telewizji zwierzchności
nieemitowanej od rana samego
przecież zawsze w końcu emitującej
służb ledwo widzialne nastroje
na krańcach myśli i na krańcach słów ich

przewielebni dystyngowani krasnale wizji
mniemania niespodziewane pozostawiam wam
gdy je dostrzegam
pora na gwiazdę, odsłaniam kurtynę
włączam stary projektor swój
pusto, niemrawo, niedzisiejszo to i odświętnie
jakżeż nikłe poparcie akademików tu
morowo, ale niemrawo
były kawalarz zaniemówił
do orderu miny stroił
a order do niego ni razu
bądźcie grzeczni jak dzieci, nie klaskajcie za wcześnie
oto meteoryt pański spada na dystyngowane głowy wasze

celebrujcie achy ochy
zanim wpadnie w strofy
i sztuczne słowo umrze na zawsze
chociaż jaśniejąc ginąć będzie przeciągle
na złotym samouwielbienia ekranie

*Ciągną konie gwiezdności*
Ciągną konie słuszności
zmierzch już, stadem człapią do stajni
ciągną konie gwiezdności
na pastwiska odkupień
pracy ciężkiej w stępie, galopie i kłusie
oto ja na ich czele
dumny władca stad, tabunów, chmar
oto władca wszystkich zmęczonych koni świata
sam jeden na planecie Ziemia,
która cała zmieniła się w step
niebieski pod kloszem czarnym nocy

nocy, co jest zabawką źrebaków i ratunkiem klaczy
a ja władca koni
już nie żyję w lesie, który jest snem
nie żyję pośród lodowców, które są mirażem
nie żyję pośród wydm pustyni, co jest fatamorganą
ja żyję tym, czym żył mój pradziad
wędrówką przez step bo to mój zew
step to droga do myśli, do samotności, do przywództwa
i przyjaźni indygo
autostrada cywilizacji racji
estrada w sam raz do stepowania
prawdy duszy wolności

*Wielka noc śmierci*
Rozprzędły się sumienne kłębki pokory
oto stoimy u stóp wielkiej nocy śmierci
przed nami mandryl wielolicy i kaczka zbrojówka – symbole
patrzą na wzgórze belwederskie
dziewczynka usiłuje je karmić nitkami podobnymi do makaronu
karp niebieski ze stawu przemawia – przenośnie
jestem uroczym pyłkiem róży,
gdy wymawiam twoje imię – Polsko
bądźmy razem przez stulecia
ja maszt i ty flaga
ja sterowiec ty hel
zbudzony natchnieniami chmur powstaję
z łoża boleści, zapominam je
zmartwychwstaję jak zwykle w poniedziałek
a ty jak promień słońca na twarz ośmioletniej dziewczynki

upadasz
rozświetlasz jej oczy
podczas, gdy ja zmieniam się w wiatr w Zatoce Gdańskiej
potem w bałtycką ośmiornicę
odwołuję wszystkie elekcje i rozbiory
odwołuję manifesty i pacta conventa
żebracy lgną do mnie jak do Alberta
a ja turysta zaledwie na rynku w Legnicy
prawie radziecki zagubiony żołnierz z aparatem Smiena
i reklamówką z Biedronki
jeszcze nawołuje mnie efekt nocy Wolina
zwiastun burzy, zwiastun Purpury, zwiastun Peruna

chrześcijańskiego, bo w gajach już ordalia dębów
na chwałę jedynego Pana
ordalia z wynikiem pozytywnym
dla podsądnych zmiłowania godnych
ależ bracia snadnie puncowany kurdyban płowieje
w salach tronowych, totalnych,
gdy my poligloci, malarze symboliści, asceci esteci
na masztach zawieszamy części
jedwabnej garderoby naszych ojców
co głowy podgalali
i Sarmatami się zwali przy winach
wielka noc śmierci pęt nadchodzi
co zrobimy z wolnością bez niej?
Polacy nie mandryle, nie kaczki, ale orły

czas artefakty dni wielkich pomalować
i uwiecznić w Ujazdowskim Pałacu
dla Polski, Litwy i Prus
dla uniwersalnych wzorców
dla mieszkańców Perth, Tuwalu i Surinamu

*Cmok*
Drewniany polityk cmoknął na wizji
wypowiadał się na sejmowej mównicy
cmoknął jakoś po larwiemu i zszedł
widzowie niepełnosprawni drwale
powiedzieli –
to kornik nie komornik polityk
jest zbyt głodny
zbyt kontenty
piarg usypie z trocin
i nie zostawi nic
dobrze, że już zszedł
czerwie pustyni czekają

*Locus amoneus*
Kocioł czarownic
w nim wiersze Wergiliusza
zdruzgotane dzieciństwo w opoce lamentu,
czyjeś
czyje?
ja miałem wspaniałe dzieciństwo
wprost bukoliczne, aż
na Polach Elizejskich kosmiczne jajo znalazłem
dlatego dzisiaj po latach wypełniania Uranosa dzieł
mogę pisać o lamencie
i jakichś zdruzgotaniach Arkadii,
kiedyś
kiedy?