

https://ridero.eu/pl/books/dodajcie_do_cnoty_poznanie/

Alek Skarga „Dodajcie do cnoty poznanie” (recenzja)

*Tetraktys (Wszystko jest liczbą)*
W perspektywie pierwszego słowa nawet tęga głowa się chowa
w znikających punktach materii przerażenie ginie
twoje oczy już nie twoje, horyzont światła je pochłonie
twoje myśli, jak i oczy, a słuch w pomroczy, jak radar
głuche na atomowe posuchy gwiezdnych ucieczek
linie zakrzywione w końcu z twego podworca
dobiegają do obcych ścian idei
pogubione wertykalnie schodzą w dół i kreślą
zarzewia kół i elips z centralnego ognia przeznaczenia
w kosmogonii łonie przyszłość tonie
tylko słychać świat planetarnie trójbarwny
w wymiarach go słychać
wzniecone blaski przechodzą transformacje w zmysłach
utrwalone dźwiękiem kamienieją w znaków złocie
rzadkie dźwięki kosmosu tak są rzadkie, jak formy bezruchu
linie schodzą się i naśladują niefrasobliwe ślady cząstek elementarnych
z kolistych orbit powstają głowy nietypowe
z wymiennymi zmysłami, po to, by
cała energia nowomyśli scalić się mogła w blask jeden
w matematycznej konstrukcji: humanum harmonium

*Powrót miłości z Teb*
Jedzie jedyna miłość moja
założycielka pierwszej dynastii
wychodzę na drogę
dostrzegam z dala orszak cały
witam rozczulony pochylony
uchylam maski replikę własną
macham berła odciętą ręką
jej niewidzialność tak odległa w parsekach
nareszcie przybywa
wprost z balu na zakończenie szkoły
podjeżdża rydwanem gołębim inkarnowanym
witam hołdem więc nieśmiertelnym
w sanktuarium moim
całuję białą czaszkę w koronie
roszę łzami bandaże
na kości serdecznego palca
nasz pierścień wyznania błyszczy
jak my zmumifikowany

*Sensualne misterium narcyzmu i mód*
Kiedy człowiek może złożyć głowę na pięknie
a kiedy urzeczywistnić myśli etyczne?
tak, z tą przędzą duchową błąkamy się po pustej
hali fabrycznej, gdzie była tkalnia bandaży niedawno jeszcze
myślimy o wzornictwie właściwym dla mumii
kulejąc obchodzimy wnętrza puste
i walający się gruz duchowości i intuicji dziecięcej
pełne ręce mamy kanw piękna odludzkiego nigdy nieużytego
widzimy twarze, polujemy na nie, jak na krajobrazy, zdarzenia, obrazy
widzimy personifikowane tęcze, odbijamy ich wizerunki w zarysach strof
martwe w horyzontach pierwociny dóbr po wielokroć reanimujemy
czasem bolejemy, gdy gasną nasze przyjemności naśladowcze
a niweczące wyuzdania sztuk przysłaniają teorie wartości
ech, ludzki już człowieku, nie składaj głowy na pięknie samym tylko!
śmiało podnieś ją wysoko nad zorze wzruszeń błahych
te kolory przyjemnościami mieniące się w słowach
te kolory wyjmij z oczu, uformuj z nich kształty bezkompromisowości
i dźwięki szarych, jak kamienie pod węgła prawd
tkaj raczej gobeliny, arrasy z wizerunkami świętych światów w nas
spisz testament dzisiejszego piękna na straty, a demonicznego twórcę mód
zamknij w jego lampie, zamuruj w jego skarbcu, na zawsze
przez wziernik prawdy zerkając na świat może uszlachetni się nie raz
on przyciągający uwagę dzikus z osobowych zjaw
patrząc ekstatycznie, kaszląc, dławiąc się dymem wrażeń
w sensualnym misterium narcyzmu
i rodząc się w barbarzyńcy ciele, jak anioł zatracenia w łatwej rozkoszy
na wieczność ziemskiej doskonałości, acz śmiercionośnej przyjemności

*W technikolorze lat siedemdziesiątych*
Technologiczne harce setki bohaterów w kinie akcji i akty
w technikolorze lat siedemdziesiątych, otwarte proscenia dla obcych
dusznych, prywatnych zapatrywań na grzech, mniej oczywisty
i nie tylko Amarcord wyświetlany tam był, ani Boccaccia Dekameron
ani Fellini, ani Pasolini, ani Kubrick żaden
ktoś inny też szedł wtedy po linii duszy
prostej, otwartej na przestrzał, spragnionej przepaści, jak nasze id
jak w westernie amerykańskim, pustynia Arizony dla nas wszystka
kaktusami przyjemności mamiła o zachodzie słońca
i ostańcami brzasków kusił raj bezkresnych szans na swobodne życie
w ostatnim rzędzie siedzieliśmy sami
nie małżonkowie i nie narzeczeni, sobą i filmem, przecież chwilą zauroczeni
gwiazdy tajemniczości przywiodły nas grzeszne
więc usta do ust zbliżyliśmy słodko, by
poznać, co to techniczne nucenie błahej projekcji
co to szmery maszyn, fantasmagoryczne, w nas
i wizje rozwijane panoramicznie, jakby nie było, docelowo katastroficznie
przewidywalne, jak każdy finał, upadki własne
objęci ciemnością i sobą, scenę zapełniliśmy trwalszą miłością
filozoficzne kamery i projektory chemiczne, ociosały nam serca
okroiły, zmontowały twarze, wyolbrzymiły pieszczoty
nagie nasze przyszłe życie stawało się prostsze, pełne blasku
jak ciepły, satynowy przy policzku policzek, aktorów poza kadrem, w zbliżeniu

*Arsenał ukazań*
Oprócz aparycji masz jeszcze dobroczynność ponoć
zamiast pudrem, mazidłem i silikonem możesz –
wyprzedzającym dobrem zwyciężać wyłącznie
nie świecąc golizną wsteczną – w pozach wyczerpujących się w słowach:
na szalę wszystko
oprócz zmysłowości ciała masz jeszcze w arsenale zniewoleń ukazań
ludzki odruch bardziej – uśmiech w miarę szczery
może też zainteresujesz sobą kobiety i mężczyzn podobnych im
i nie jest to rodzaj protezy twarzy
mniej niż zezwierzęcone przedmioty i uprzedmiotowione rośliny
więcej niż zmężnione zastępy aniołów hermafrodytów w limbo
scen i studiów w telewizjach obojnaczych
stoisz przed lustrem krzywym, nie wiesz nawet, że
wypaczony obraz widzisz
siedzisz na tronie swojej chwały podwórkowej
patrzysz w twarz trefnisia, sługusa dworu twojego z gliceryny
mizdrzenie się do ciebie to jedno, czego ich nauczyłeś za familokiem
czekasz na pochwały chwały, planujesz kolejne operacje twarzy
właśnie objąłeś urząd premiera w kraju krasnym
lecz bez przyszłości boskiej, schyłkowo rządzisz pytaniami na śniadanie
pod berłem przyrodzenia rządy twoje doprowadziły
lokalny świat do wrzenia w lutym
litujesz się nad pięknymi, których się boisz na dworze, jak ognia
litujesz się nad biednymi, dlatego tylko, że są głupsi od ciebie, i tylko nad nimi
ale wrogowie twojego światła ziemskiego w lunaparku
nie śpią już, bo nie możesz go zgasić przed nikim, jest już za późno
za to twój anioł purytański śpi zawstydzony swoją marnością przy tobie
nie ma wyglądu wymaganej potęgi, nie dorówna ci nigdy
aparycja i maska, a maska i groza to jedno ludożerstwo
ludożerca to typ zżerający siebie samego w postach, jak ty
gaśnie twoje imperium społecznościowe wraz z ciałem, z roku na rok
obumiera błysk w oku, jak wysychające Kaspijskie Morze twoja skóra
nowoczesności kiedyś sznyt odwróconych rzek
jesienią wczesna są twoje zmysły w czasie
próbujesz wojny i grozy nadchodzącej zimy, jak przynęty do pułapki
malujesz usta, jak Drebin Frank szminką, w filmie o bohaterze w głupawej Policji
operacja aparycja i bańka mydlana, na dobroczynność prawdziwą prohibicja
studio figur woskowych prawd, już jutro wystawi twoją
jeszcze jedną figurę nową bezmyślną
do niczego nie podobną, społeczności podarowaną za bezcen
dla ciebie w gabinetach luster bezcenną

*Tymczasowości na szybach*
Złudnych miraży dziecięce ostentacje, ich ślady na szybach
na śniegu, na końcu alejki w parku technologicznym
ot, takiej dla zakochanych w sobie narcyzów partii, kiedyś
politycznie poprawne ostentacje, zestalone fatamorgany historii wygnanych
sny snujące się w jawie, jak opary wczorajszych dni w antycypacjach
kolumny świątyń hellenistycznych wzory paprotne
w ramach okiennych ściśnięte, już nie korynckie
już nie lekkością, zwiewnością z kamienia przyciężkiego wykute
ale wprost rzeźbione w dymie monumentalnym, doryckie, absolutystyczne
półleśne nimfy ze szkół, hermafrodyty z boisk
powoje z podwórek, pajęczyny dróg zesłańców rozsnute
jak na krzakach jeżyn idyllicznie klasyczne wtajemniczenia
przechodzące ze stanu niewidzialnego w szelest ledwie
takie naprzemianległe linie zwycięskich odrzutowców, których
nie ma od wczoraj na żadnym z nieb
niemogące się oddalić bezwietrznie, od siebie i od nas
wielki pustynny, realności miecz Damoklesa nad puszczą mitów ze szkła
słońce wyobrażone, w senny dzień poza miastem fantastycznym
poza jaźnią braci, poza sensem oczu gwiazd nadziei, sióstr naszych
ich półotwarcie w tubach teleskopów głów mędrców ze Wschodu
ślady z mgławic realnym śmierciom wierne, nieistniejące
w obrazie widzialnym, tymczasowości w sercu niezaprzeczalne

*Przed pierwszym wyzwaniem*
Zanurzam się w kłębowisko chmur, jak w basenie z piłeczkami
ustawionym w jakimś super-markecie
skaczę po nich, jak na trampolinie dla dzieci
koziołki fikam, o których pisali poeci gór mglistych
i poeci tramwajowi mniej kolejarscy, a bardziej sportowo wąskotorowi
wyskakuję nad chmury i spadam na nie z impetem, jak w puchowe poduchy
przemiła delikatna przędza kokonów, Ziemi pieleszy
służy mi za rozkosznego pląsania dywany wolności
dla wyzwolenia radości ugniatania piorunów malkontentów
do formowania z nich kul pękających z fasonem bezgłośnie
znikam na chwilę w pierzu anielskim i wyłaniam się z rękami nad głową
biegnę skacząc po cumulonimbusach wyobraźni i wyobrażeń
i to po kres obłoków pięknej pogody, zapachy nieba wdycham całym sobą
zrywam cirrusy wyżej leżące pod sklepieniem, jak watę cukrową do ust wkładam
otulam się pluszowym kocykiem stratusów
i układam do snu poobiednio podniosłego
gdy zasnę, zaśnię i zaśpię wyczaruję z górnej pamięci słońce nieprzystające
prawdziwie gorące, nieprzysłanialne nocą dniom nie podobną
i spadnę na łąkę puszystą chmurom podobną, usychającą powoli
tam gdzie się narodziłem i dzieckiem byłem
tam gdzie się prawdą uświęciłem, o każdym świcie i świecie lotnym
uskrzydliłem, straciłem wagę powagi, stoickiej pseudorozwagi
na zawsze, na pohybel ledwie dwuśladowym czołgom
starym zdezelowanym mechanicznym faetonom pompatyczności
czuję się właśnie lekko rozkosznie, jak Adam
nieznający jeszcze wyzwania pierwszego

*Głód rzeczywistości*
Zimowy pejzaż na hiszpańskiej riwierze
jest tym, o czym krytycy piszą – surrealizm
a ja w białym domu Dalego czytałem opowiastki Dahla
i choć byłem daleko od mojego wiślańskiego domu z sitowia i trzciny, szarego
nie odczuwałem głodu oddalenia od rzeczywistości przez chwilę
fakt, piasek na plaży i w lesie pinii
był mniej żółty, mniej czerwony a bardziej biały
jak scenografie do sztuk Becketta w Kornwalii tęskniącej za tropikami
z daleka mógł być brany za śnieg
to samo miałem z fatamorganą miłości na Błędowskiej Pustyni
ale tam słońce nie świeciło mi tak w oczy, jak tu
pejzaż otrząsnął się ze snu, ja z jawy
i drżenia, gdy podbiegłem do niego zrodził diwę opery, jak Botticelli kiedyś
malarsko na moich oczach i to dla mnie tylko nagą
a ta, jak nie zacznie wyśpiewywać kuplety, potem przeszła do arii unisono
skończyła dumkami i marszami koloraturowymi ze mną duo
w białym atelier Miro zadrżała mnie tym razem ręka, gdy
jej ramienia dotykałem tak czule raz pierwszy
w jej oczach pył na wszystko padał wciąż srebrny
a w niebieskich włosach rozszumiały się muzycznie seledynowe
wierzby przy plaży, widziane wczoraj w ekstazie
tak zasnęliśmy na Costa Brava zasłużenie ukołysani fantasy pejzażem
śniąc wraz o polskiej zimie wspólnie przekolędowanej cudnie

Granat wiersza:
skorupa – myśli stalowe
materiał wybuchowy – uczucia eksplozywnie łatwopalne
zapalnik – spojrzenie poza siebie
rażenie – wieszcze słowa

*Pośród glinianych grud*
Stado szarych chmur bezgłośnie sunie tuż nad kapeluszem
niebo plemienne schodzi bardzo nisko w zaświaty prawie
deszcz teraźniejszości wciąż szuka właściwej drogi
pośród glinianych grudnia ostatniego grud
ptaki nostalgii szukają schronienia w herbach sumień
ziemia wiar ogień znajdują rozkosz i ból we mnie
nowa nadzieja porwana właśnie do otchłani chmur
przez bożyszcze wód
ja przenoszę się z miejsca na miejsce
pod wpływem nastroju i miejskich złud
czekając na Nowy Rok zamyślony senny stoję sam
szukam w cudzych myślach w błyskawicach głów
szukam dla siebie początku wielkich słów
dla oczu tylko właściwej drogi
pośród nagich glinianych grud przeszłości

*Dziecko i żołnierz fortuny*
Pewien swego wojujący w nostalgii zysku
w zawierusze śnieżnej żołnierz fortuny ponury
zgubił ostrogę a koń mu okulał i tak
zsiadł więc z niego i spieszony dołączył do falangi szeregów
a tu bitwa za bitwą, nie ma czasu buta zawiązać mokrego
nie widać szeregu drugiego, prócz bieli nic
walki i kampanie na rozległym terenie kraju zbyt płaskiego
na przechylenie szal, losów królów i państw
żołnierz fortuny z filantropa zmienił się w filozofa wojny
chcąc wywalczyć wolność bogactw i ceł za śmiech pobieranych
okupacje, zawieruchy, mrozem smagane armie w odwrotach
kontratakujące pod wiatr, a wiatr historii, jak cyklon
rycerz fortuny buta wiąże, choć zakuty po czubki palców w stal
widać jest cały symboliczny, a troska o złoto rośnie u niego realna,
jak sen złota o rzeziach nieodłącznych, wymagalnych dla jaw
fatamorgana wojującego piekła jedynie nieprawdziwa tam, gdzie
szczęścia taktyka nowo narodzonego dziecka – znaczy:
los niezdominowany przez trzos

*Piszmy szczęsne wiersze*
Szczęsne wiersze w szczęsnym kraju – to moje marzenie
nieszczęsnego epigona dumy Polaków
z wciąż niespokojną, wręcz episkopalną potrzebą estymy
internacjonalna estyma szczęsna, jak dziewczyna narodowa niedzisiejsza
jak zawsze piękna, w wianku czerwono-białym nad ruczajem złotym
ja przy niej spokojny, choć niezaspokojony w polskości do końca
rozdźwięczony, szeleszczący językiem i piórem gęsim Długosza
ślizgam się po kartkach pergaminowych, jak Eskulapa wąż jakiś
po gałęzi wawrzynu, bieszczadzkiego endemitu
pod ochroną w Polsce wciąż, żyjący w ukryciu
na skraju bezludności wszelkiej i absolutnej
wśród nacji pomieszanych w dostojnym refugium
wśród płazów i gadów różnych, innych niż symboliczne
szczęsne przewidywania pozłoty każdej głowy
na tym Polesiu miejskim, na tym Pomorzu wiejskim
wcale nie zniechęcają mnie, a wręcz inspirują do
poszukiwań mniej alchemicznych formuł, bardziej literackich reliktów prawdy
na odludziach, gdzie cisza trwa grudniowa, estyma zmienia się w przyjaźń
a wąż w ugryzione jabłko, którego symboliczności
już nikt się nie boi, nawet pramatki i prarewolucjoniści
ani w puszcz miejskich ostoi, ani w ostoi mojej, jak już mówiłem
absolutnie wyzwolonej z niewoli niedawnej szczęsności na siłę
znamy to wszyscy zbyt dobrze, znamy z kronik obrony i pogoni
więc dwa palce przyłóżmy do skroni
i piszmy te szczęsne wiersze odrodzeń

*Rzadkie ptaki*
Rzadkie myśli, jak rzadkie ptaki, swoją muzyką
zaczynają poranek nad ruczajem za lasem pragnień
kolejną dziką przygodę, co nie szczędzi powtórzeń i ukojeń
jako przedni raj zasięgają pamięci u rzadkich krajobrazów
z przeczytanych powieści przygodowych, napisanych wybitną ręką
starożytnego twórcy zrozumień istoty kreacji wszechczasów
najstarsze z najstarszych szlachetne miłości rzadkiej piękności
tu mogą pochwalić się naturalnym urokiem rezerwatu rozbłysków treści
w formie bukolicznej, ale i zaschniętych miazmatów umierających imperiów
słowno-muzycznych odwołań na skraju treli, zapachów i uczuć minionych
coś dla zakochanych trzmieli, ważek i zakątnych nimf
najrzadszych w cichych kącikach, na krańcach niebieskich błoni
w postrealnym zadumań świecie, aspirującym nieustannie astralnie
zaskakiwania tworzącym naprędce, przez człowieka, tak powszedniego przecież, jak
drzewo leśne, nie rajskie, w korze grzechu ropuszego
zanurzone bezmyślnie, i jak płaz pełznącego, tożsame z samowiedzą
tak, taki to nawet człowiek ze zbyt rozbudzonym ego
miewa rzadkie myśli, myśli o całkowitym wyzwoleniu ze zmierzchu, a kończy
w niewoli dzieła swego, w rzadkim uroczysku tworzonej sztuki, na pohybel krytykom
szukającym zguby jego w pieśniach, snach pustych o wielkości
równoległych zwierzeń przyrody, w otwartości na świat niewymuszony
zgody na niezwykłość widoku za lasem, gęstym od niepokoju
tam, gdzie rzadkie ptaki i myśli nocują w płomieniach rzadkich miłości

*Sokrates (na Wyspie Bielarskiej)*
Złączyłem moje stopy (raczej odgłos stąpania po śniegu)
z jego stopami bosymi (raczej z odgłosem stąpania)
owe kroki (dające się słyszeć w symbolicznej strefie, przestrzeni mitu)
jednak nie będą po śladach (jego) kroczyć dokładnie
ot tak, marszowo, bezśladowo stanąłem przy nim dosadnie
nad brzegiem Odry na Wyspie Bielarskiej
wśród bezmyślnych ja na bezrybiu
wśród ptaków antycznych, aniołów bezskrzydłych, piastowskich domysłów
ani to pierwotny Ostrów był, ani prawdy Wszechnica, ani najczystsza Bystrzyca
przechadzka jeno (tylko) przez łąki (łachy i meandry) potwierdzonej mądrości
Sokrates bosy a ja (już) obuty, na me plecy spadają wciąż ruskie knuty
styczniową porą, gdy łabędzie się znów się zbiorą w nurcie rwącym, czystszym
polecimy razem z nimi (do wyższych cieplejszych i mądrzejszych sfer)
duszą wymyśloną po kraniec krajobrazów miejskich w cudownej podróży dziecka
nad wieżą kościołów, przez bibliotek bramy dotrzemy do sławy Słowian
(życia w pełni języka, nie śmierci idiomów w gazetach i plotkach)
tez i antytez w barok odziani późniejszy, zeświecczony i nie transcendentalny
co to dusza Panie, co to umiarkowanie?
co to przechadzka wśród obywateli bez pokory?
(za to z gwiazdkami na pustych głowach ośmiu)
bez płaczu nad sobą tam, gdzie w konfesjonałach ojczyzny sierocą dolą
czekają donosicieli uprzednich nierozbrojone hufce
mniej rządne czegoś innego niż rozkosze świętego spokoju
ty i twa twoja stopa bosa, jakżeż dziś mi się w pamięć wbija
chciałbym się zabrać stąd do prawdy najstarszego źródła
po wiekach nostalgii umysłu, który i Polski prawdą, jak szczeżujami obrósł
prawdą ocieka, prawdą na wyspach, prawdą, w którą znów nikt nie wierzy
wypiłeś mędrca intuicję z cykutą niesmaczną, opuściłeś Grecję
(ciałem nie duchem), by stanąć pomnikiem historii zagubionej
we Wrocławiu (bajecznym, walcząco grzesznym)
bosy, przy mojej stopie obutej
zapraszam cię do kamiennego marszu po śladach moich, tym razem widocznych
Sokratesie dumny, zbyt dumny na stulecie moje sofistyczne
(na tysiąclecia grzechu winnych, w słowie, w sobie zagubionych)
nie chmurny, nie złudny, nigdy bezduszny

*Bądźmy raczej dobrej myśli*
Nieszczerą myślą swawolną, jak piorun spada na nas
pokusa szczęścia tu i teraz, w kierat nieprawd wprzęgając, jak muła
poprawna niby z pozoru
bezkrytyczna tylko wobec woli przewodnika współczesnego czasu
na piętrach wieżowców urzędującego gromonajmity
i w Burj Khalifa, i w Kuala Lumpur Tower
i Wieży Mysiej Popiela pradawnej
w bagnach zatopione ci one były i będą wszystkie
razem z Perunem Wielotwarzowym humbugiem
ale ten piorun ciskany w siebie lekkomyślnością
jest tyleż elektryczny, co plamka, iskierka
kropla energetyczności nawet bez potencjału prawdziwego zła
znak świętojańskiego robaczka w utajonym lesie
ale echo grzmotu przez dusze się niesie niejedną
ci drudzy słyszą pojękiwania Jupitera Gnoma ledwie
w akuratnej teraźniejszości mają nas za luzu stwora
przerażająco prawdziwego w swej potędze grzechu
grzeszni chwalą, święci w śmiech, a my, jak zapałka
zostajemy z czarnym łepkiem zgorzali nieprzydatni, bezmyślni całkiem już
pokusą rzuceni na śnieg dla otrzeźwienia po fantasy orgii
a w naszej neuronowej Epikurei ani ataraksji ani aponii

*Atencja wymuszona*
Atencja wymuszona, krasnoludzka w niszy
znosisz ją dla ukontentowania jej pięknej przecież twarzy
tak eksponowanej uroczyście w miejscu oświetlonym świata zniczem
jej zabawne podobania się w celach przyjemnościowych
są tylko dla niej, tobie się jej podobania nie podobają, bez tego wolisz ją
jednak otaczasz kultem pisanym tą twarz i postać aktualną
Koszałek Gęsiarki w latach posunięty introwertycznie
chowasz się z tym do piwnicy wystawy popularnej raczej sztuki
do bunkra subkonduktywności trudnego piękna, co jednak się udziela i tak
mistrzowskie jej gagi na scenie z nieheblowanych desek Internetu
można zawsze brać za dzieło nieprzemijające estetycznie i funkcjonalnie
to ważne dla dominacji prawd, nawet jakichś naddominacji idei
w przyrodzie i społecznościach posługujących się
narzędziami upiększania zanadto świata realnego
przez brudną szybę samorefleksji widzianego
atencja poczynająca się od plastikowego dźwigu, aplikacji
aż po szminkę z tłuszczu foki, kaszalota, płetwala błękitnego lub afrodyzjaków uchatki
wychylasz się z niszy, by sprawdzić, czy dzisiaj to jeszcze działa
jak ona dziś wygląda, a atencja to klamra spinająca
wasz wspólny dorobek przebywania, przebytowania młodości dni
wywabiania braków, nakładania, zgrywania, rozminowywania
uczuć wspólnych wiążących oczy, ręce
a nawet twarze wirtualne węzłem nierozerwalnym
z wodorostów cumy, ech

*Skroplona wyniosłość pomnikowa*
Zapytała o świcie, gdy rosy ciągną na południe
te, które widać z okna, po szóstej każdej
zapytała mnie wiszącego na żyrandolu lirycznych jej oczu, wciąż
po wczorajszej latynoamerykańskiej fieście prozy
– wzywa cię cokół, piedestał – jak ci się zdaje?
patrz dalej lepiej, na odległych wrzosów rosy, obserwuj punkt krytyczny
sublimacji dyfuzji stan nadkrytyczny, coś tam niezwykłego
bo to widzisz teraz jest, jak przejście rosy w łzy
obserwuj nie mnie, ja jestem już wyniesiona, a ty
wciąż nie, świt przeszedł w brzask, brzask w blady dzień pełen mgieł
rosy straciły konsystencję płynną, przeszły w obłoki chwalebnie błogodajne
a niby stać się miały szczęśliwością prawie widoczne, w zarysach strofy
moje żyrandole, jak kandelabry przytulne przygasły, pogasły prawie martwe
zszedłem na ziemię, zająłem się poezją konkretną w ramionach złotowłosej
wykorzystałem łzy, co pozostały po nocy z nią, ona i one z północnej mgły
skroplona wyniosłość pomnikowa – miłość nie do odstania
odsłaniana ponownie, krytycznie nie zapomniana

*Po godzinie policyjnej*
Niejedna opowieść zaczyna się od introspekcji
potem są wynurzenia o porzuceniach, samotności i bólu (za sobą)
ale kogo to obchodzi po latach udawanej kremacji komuny, romantycznej ponoć
personifikacji żołdackiej ciemnych lasów państwowego terroru
nocnych sekwoi strachu, w księżyca świetle zatrat w ożywiania murów dla murali
– bardziej wspomnień z przypadku?, nie bardziej, znów, raczej już w sam raz
literalny element opowieści poetyckiej – samotność internowanego Konrada
ból jest nic nie wart, gdy i tak wszystko wokół umiera
tak naturalnie, jak pinie szacunku rodziny, na obrazach postimpresjonistów
entuzjastycznie, ekwilibrystycznie, eutanazyjnie, jak mówi wiatr i dąb historii
do prawd rzeźbionych w lipie, nie w kamieniu
i nie ma w tym sensacyjnych przemyśleń kory, pnia, słoja i żołędzia, mazurskiego lasu
w pędzie planety całej, modnej, albo miodno-mlecznej, jest też
cisza miliardów milczących, tak zwanych lat ewolucji powolnej bohaterów
a my wciąż tragicznie przeżywamy każde rozstanie z letnią miłością, jak wtedy,
jak gniazdujący tu czasowo, wędrowny feniks
wypisujemy w społecznościowych mediach relacje z ośmieszeń, z samobójstw i pogrzebów kolegów
opisujemy koloryzując, jak zawsze, ważkość kultywowanych żertw sztuki
dla własnej cierpiętniczej przyjemności sławy podziemia porzuconych
jakżeż indywidualnych naszych wychyleń nad romantyczną przepaścią Wertera Wschodu
skamlenia o pieszczotę i czułość w obojętnym częstokroć tłumie – kogo to obchodzi?
mając w pogardzie ciało własne, najczulsze, najpieszczotliwsze dla ego bliźnich
wydumane przez kosmos poglądów, jakby ta nasza introspekcyjna ballada została
zaintonowana przez ciało pieśniarza smutku, bez ducha perspektywy
powtarza refren, powtarza, powtarza – Homer odwieczny, on z Piosenkariatu
refren porzuconego Wajdeloty jesiennego, zapóźnionego Litwina licealnego
jak mu się zdaje proroka wolności, bohatera romantycznego niezwykle, bo
choć sam kochał człowieka żywego w upadku, prawdziwie, nieliberalnie, to nigdy właściwie
– tak mu się zdaje, choć powracał skrycie nocą ciemną stanu wojennego, po
policyjnej godzinie od kochanki, często z ulotkami
przemyconymi z własnej wewnętrznej emigracji

*Usuń się, bo zasłaniasz słońce*
Ilu Diogenesów zmieści się w jednej beczce epoki (tortur i śmiechu)?
ile cmentarzy zmieści się w jednej tezie filozofa (ulubieńca establishmentu)?
ile pokór mieści jedno wyznanie mnicha eremity, co
wczoraj był jeszcze imperatorem świata (albo poetą)
patrzysz ze słupa liczebników, prawie jak Słupnik Szymon
widzisz zachody słońc nauki, alchemików szukających kamienia filozoficznego
przez tysiąclecia, tych, którzy wynaleźli ledwie żużel, pozostały na dnie gnostyckiej retorty
nie możesz obrócić się w inną stronę, ani zasnąć w wygodzie godnie
chociaż są teraz wszędzie reaktory, wszędzie ciasno od racji
i w ogóle fantastycznie ciasnawo, nie tylko tu
kierujesz wzrok na wschodzące gwiazdy, opisujesz noc głów
czekając na jedyną gwiazdę stulecia wiar, pochodnię wolności poglądów
w liczebnikach rozpychających się nadzieją, nie tylko alchemików
zmyślasz pointy do gwiazdozbiorów lewitujących w opowieściach
przodków, a gdzieś z tyłu głowy gryzą cię komary i poglądy przegrane
słońca już nie ma w nich i wokół, znów jesteś Diogenesem
zmarzniętym, choć prześwietlonym ciepłem szczerości
to tobie nowy jakiś Wielki Aleksander przesłania światło
nie jemu rzeczesz: więcej światła (kolejny raz bezsensownie)
– chcesz, aby popełnić romantyczne samobójstwo
(bez samokrytyki i odniesień), jak bohater Goethego?, chyba jednak nie!
jak jeden z wielu w XIX wieku cnych komiwojażerów buntu przeciwko Bogu władcy
(wieku zwycięstwa rewolucyjnej brzucha grozy)
ilu jednak jest romantycznych autorów i bohaterów naprawdę?
– dziś niewielu i dobrze, i dobrze, że Diogenesów jest wielu!
– a pamiętasz, byli jeszcze Laertios i chociażby Babilończyk
cmentarzy romantycznych jest wiele (o wiele za wiele)
pokór scholastycznych w wierszach naukowych docelowo zbyt mało
a przecież każdy poeta powinien być filozofem, a nie jest
(w końcu mimo zapewnień jego)
i dobrze, niech wybiera nadzieję badaczy, a nie światło przeświadczonych
– ramp popularności wspartych na słupach krzywych, chwiejnych nogach
i niech będzie tylko jeden kontemplator prawdziwy, obszarpaniec
choćby w beczce albo na słupie jakiejś idei złotodajnej
a nie w udawaczy tłumie, zdanych tylko na siebie
zasępionych romantycznie szkieletów nauki
czy jest dziś ktoś, kto powie świata władcy śmiało:
usuń się, bo zasłaniasz słońce?

*Ave Cesar: Those Who About to Die Salute You*
Skumulowana agresja przeszłości w wypowiedziach domniemanego przywódcy
to upadku świadectwo nie tylko wyborcy jego,
lecz nienawiścią tą ani własnej, ani rodziny królika nie tyka,
tylko brata, bo to jego wielkie ego
to nieprzewidywalność systemu, gdzie etos ma być nietkniętym jabłkiem na drzewie
a staje się niestety ogryzkiem pod nim, nawet w logo lub na winiecie
nadgryzionym przez: pół człowieka, pół wodza, pół robota, pół kreaturę
pół biedy, jeżeli zwierzę to jest udomowionym milusińskim słodziakiem
jak centaur w Grecji przez wieki
jak zwierzak z farmy Donalda, z bajek dla dzieci,
w których zwierząt szukać trzeba tak, jak nazw popularnych rzeczy
nadawanych przez polityka pierwszego w akadyjskim Edenie,
co sam odkrył mowę ukrytą niewiązaną przecież
po opuszczeniu krzaków nago wieczorem, pod wstydu pozorem
odsłonił uzębienie, język i nie tylko to w głowie
wyrzekł słowa: jak ja ich nienawidzę, to węże, ale mają głos
zrobimy coś dla nich w teorii, by zagłosować na nas mogli
niech głosują na nas wszystkie węże świata i owoce
a my – jedzmy dalej te jabłka mądrości odwiecznej, trudno
pod dębami Mamre czekając na upadłych z Sodomy
pod wierzbami Babilonu, pod cedrami Libanu, pod sykomorami Rzymu, gdziekolwiek
i palce w dół, palce w górę
niech jacyś walczą na arenie przed nami do końca, ci, których nazwaliśmy
od tak sobie, od niechcenia, melancholijnie może trochę
those who about to die ..
niech płoną za nas za brak poezji w nas
ten skumulowany trzask, to już nie uderzenie miecza o tarczę
ten syk, to łkanie, – ach, to nie węże, mniemanie otępiające
to w południe samo Nerona pochodnie
– tego roku płoną niespokojnie, po wyborach w Polsce

*Awangarda uczucia w dziecku*
Awangarda uczucia tak rozpiera się rozkosznie w dziecku
jak klasycyzm teraźniejszości po kres w rozpaczliwie racjonalnym starcu
ono nie wie co to, ale ma pewność czułości niedzisiejszej
progresywność zdobywa w nim świat stale
jednym spojrzeniem, gestem, słowem niewidzianym, niesłyszanym dotąd
te wciąż nowe formy wyrazu tak przyciągają ludzi mu bliskich
ale i obcych, takich, co symboliczność wyssali z mlekiem matki przed wiekami
i całkiem zapomnieli o karmicielce prawdy swej
oto idzie kochające dziecko Seta
kochane nawet bardziej niż sam Set przez Ewę po stracie Abla
niesie tą prawość postępu, której nie mają inne dzieci, nie tylko Kaina
ale i nie ma tysiąc potomków Attyli w centrach miast
ta jego miłość w zwykłym dymie objawiona, tym nie ze słów, a z serc wyrazu
z abstrakcji uronionej nad sobą łzy, rozpiera się w świecie mód
łzy nawet wydartej brutalnie nazbyt otwartemu ciału i rzuconej na ołtarz czci
tak, żertwa niewinności zawsze zasługuje na popularność, a szczególnie
żertwa czułości na przebłaganie świata za kołaczącą w chmurach zawiść
skamieniałych prawodawców zła emanacja eteryczna
dziecko składa siebie w ręce matki i ojca kreśląc w zasklepionej przestrzeni
jedynie spojrzeniem jedyne słowo: kocham
powtarza to potem na śniegu palcem znowu, na piasku stopą jeszcze
no i w błocie patykiem – słowo, którego nie zna jeszcze przecież
nie umie nawet wypowiedzieć eś i eł
wypalone w słońcu zastanych kanonów błocko utrwala w wyznaniu awangardę
człowieczeństwa bez łgarstw i spolegliwość tronów
oddaje niewinności, jako narzędzie władzy nad wytworami sztuk pięknych
z wyrafinowaniem, acz bez obecności nazbyt doświadczonych
sztukmistrzów i żonglerów uczuć ciągle wczorajszych

*Cesarz jesieni w peepshow*
Smutny zewnętrzny świat aury klona polnego
właśnie zrzucającego złotobrązowe liście
oto przemienił się dla niej, dla autostrady, przy której rośnie
nad rowem o brzegach stromych, na skarpie burleski
pierwszych latarni i reklam
dla owej Autostrady Słońca oddzielającej go, jak drwal od pnia
– od gwarnego miasta i lata zachodzącego za wieczność
w dziobie sójki niemowlęctwo jego przywędrowało z beskidzkich wzgórz
potem czekał stulecie swych soków, krążących wśród słoi jak elektrony
na szaty, z których tak dumny jest dziś
złoto, brąz, żółć, miód, spokojny beż – dla życia w pełnym świetle wież
a tu nagle zamiast sceny i rampy nad tą ruchliwą drogą
kazał mu się mroźny świt małych miast, obnażyć całkiem
przed miejską radą
jeżeli chce z ludźmi w zgodzie żyć – rzeczono
rozbiera się więc, jak król, choć bez pomocy sług
rozbiera się dobę, dwie, bo
– mus to mus, Myślenice City Limits
cudownie strojny jesienny klon bogobojny, radobojny, władzobojny
chce przejść na drugą stronę bytu, do świata ducha, jak święty
turecki, aby stanąć w mroźnej prawdzie nagich gwiazd
jak pomnik na rynku, jak kolumna wieszcza wolności stworzonych
tak, on polityk lokalnej rangi, samotny, bez swojej partyjnej falangi
w idei bólu nagości pnia jasnego i czerni gałęzi
on, jak każdy król musi wcześniej, czy później, stanąć nagi przed poddanymi
oby tylko raz
teraz chce jeszcze zatańczyć na autostradzie kankana, w ostatniej rewii
dla bogatych ludzi
cesarz jesieni w peepshow skończy zawstydzony

*Reifikacyjna rola miłości*
Porzucony wiecheć zaschniętych kwiatów lawendy
rozgnieciony na betonowych płytach chodnikowych
na wiejskiej ścieżce rekreacyjnej, do Żabki wiodącej
wydeptanej w peryferyjnej dzikości, świata prezentami
dla bogobojnych bandosów z lotnych PGR-ów
smutny to widok i jeszcze deszcz zaczyna padać fatalny
och, jakżeż dawno to było, ta wiejska miłość
ona pierzchła do piekła dobrobytu i wszystko tu porzuciła
dom, dziewczynę, lawendę, i tylko pianie koguta zabrała
ze sobą na tułaczkę, jak monidło: obraz chaty, matki, makatki
tyle zostało z reform Balcerowicza w Brzęczyszczykowicach, co nic
ale chłopak dziś powrócił rozedrgany, rozpity, rozbity
hazardem gnostyckim, bezwładem Zachodu po unowocześnieniu
i gnuśnością staromodną, nieśmiałą, skrywaną
chodzi wokół miniMarketu i śpiewa: nie kocham cię już, jak Irlandię
deszcz za niego płacze, i płacze, i płacze, ot taka klasowa beksa
pada ociężale na płyty betonowe, kwadratowe, jak koła demokracji walczącej
i dzwoni, jak echa partyjnej ekonomii
w samiusieńkim środku Europy po przemianach drogich zbyt
postkomunizmu społecznego teoria, migracyjnie podbudowana wersami Kapitału Marksa
dialektycznej niemieckiej miłości w wersji heglowskiej lewicy
bez syntezy aczkolwiek, tylko przezwyciężeniem stojącej
chociaż, nie wiem – właśnie chłopak schylił się po te zasuszone pędy lawendy
bo dziewczyna pędzi ku niemu w te.. pędy
to reifikacyjna jakaś rola nigdy nie umierającej miłości
czy Niemcy mieli rację (taki na przykład Feuerbach), że
człowiek jest tym, co zje? – chyba jednak nie!

*Za morzem*
Piszą mi, że toczysz boje za morzem
listy przynoszą twoje anioły fruwające wszędzie z mozołem
czołobitności nad wodami przebiegłych burz i lodowych gór
ja mam tylko listy miłosne i tyle, z nich wiem, że
zdobywasz forty, zamki i miasta całe nie dla mnie
w sercu moim są niezdobyte i tak, a teraz
zwycięstwa nad sobą przylatują sokołem
nad listami są litery, nad literami słowa
nad słowami anioły, a pod nimi ocean ogromny do przebycia
ciągle wzburzony, jak twoja miłość, jak moja niezaspokojona swoboda
twoje boje za morzem, cne usiłowania, moich wierszy umiłowane uwikłania
przez rycerskie skłonności, wolisz siłą zdobywać bastiony większej doskonałości
i pisać, i pisać o tym, jak cichutko czytam owe wierszy okrawki, i czytam
owe oktrojowanej miłości między nami ślady
ale ja mam też swoje statki, mam morską piechotę, polną flotę
mniej podatniejszą na góry lodowe i szkwały
na ataki admiralskich korwet pijanych
jedno wiem, ta droga przez mórz bezkresy,
jest tak konieczna, jak loty sterowcem bez końca, naokoło świata
to może nie anioł, ale mój statek modlitewny odrywa się
od powierzchni oceanu prostotą, płynie bezimiennie, płynie bezchmurnie, by
wesprzeć twoje rodzące się imperium czułości pozalirycznej
powietrznym serca świadectwem, nie przeciw intelektu aniołom, lecz
przeciw przeznaczonym dla nas nazbyt dzikim uczuć żywiołom

*Łzawica Hioba*
Jakiś paparazzi zrobił mi zdjęcie z ukrycia
na zdjęciu mnie biegnącego prze miasto zepsucia
miałem niespodziewanie zaciśnięte usta
co śladem jakiejś proroczej wizji odrodzenia były
w mieście schodzącym z góry przyrodzenia
w nieszczęsne lochy Sodomy
z przybyłymi przedwcześnie na gody mieszkańcami wieloma
pochody złud nietrwałych
tylko sądów ludzkich piany bicie
w takim mieście zdrad moje usta zwarte
miłość niosły nie pogardy petardę
przyganiał ibis pelikanowi
a żuraw bił skrzydłami w zenicie nad górami najwyższymi
usta moje na zdjęciu niespodziewanie okazały się właśnie
wielkim ptakiem symbolem wyjścia z Egiptu
ścieżką lotu i kontuarem horyzontu
emaliowanym wschodem słońca jedynego
na jedynej planecie
nadlatującym ciężkim ptakiem bez zdobyczy po zdobycz
ku zatrutej ławicy tłumów
ekwilibrystycznie zatrzymana w kadrze spóźniona łzawica
litość indywidualna – stop klatka
cichość artystycznie ozdrowieńcza – galeria
miłość powszechna – wernisaż

*Utrapienie entropii*
Emocje nie przystoją Spartanom
a koniunkcje wart i walk rzymskim gladiatorom
spekulacje groszowe nauczycielom zawodów intratnych
a melorecytacje dowódcom na frontach
piszącemu wiersze przystoi nawet zadufanie sportowca i kaowca
a tobie miła ministro nie przystoją pienia dziwne wotywne
na widok politycznego czyśćca odsłoniętego w pismach Machiavellego
papieżom nie przystoi koni trojańskich błogosławieństwo
tak, jak masturbacje nasturcjom nastroju
nie przystoi zbożu zgoda na buszowania bezkarne
trawka nie przystoi kultom w epigramach złodziei zdrowego rozsądku
ty nie przystoisz miła ministro inteligenckim zwiewnym mgłom, oj nie
tak, jak każdym mgłom nie przystoją bezustanne deszcze, nawet te we mnie
jedno, co przystoi wszystkiemu, to skłonność do ukochania wszystkiego
tak, wszystkiego bez pardonu wszędzie
– no i może jeszcze do ubolewania nad niezacną w tweetach, do końca
nieznaną nam obojgu Ziemią, co urodę straciła przez samą siebie
wszczętą wojną o myślowe skróty własnej buty
w przedsionku sław świata jej dzieci mniej sprawnych słownie
tak, jak utrapienie entropii układu obłudy: się sobą sobie my

*Kamień filozoficzny w niewoli*
Z wilczej woli niewoli usunięty na zawsze
kamień filozoficzny czarny, jak temporalna złuda
nieokreślona bliżej rozumu czynem
zbyt biernym adeptem pokus wśród kolumn, by wychynąć z cienia akademii
z łzawego myślenia magicznego, co zasługi rodzi dla niewspółczesności
czasem błyszczy, wtedy lud się schodzi do mistrza półkola, co
w cieniu drzemie nie wiedząc, że linia jego snu na przedzie
przecina koła błędów zachodzące na siebie
ta nielogiczność woli w niewoli zmiecie jego szkołę
zmiecie imperium, którego władcę wychował, jak ostryga perłę
chociaż z pieca alchemicznych sporów
wyłoni się coś: popiół i krewki, jak krab ostaniec
to jednak nie będzie on tym kamieniem rzuconym na szaniec
a tylko strzelającym z armat do ludzi ogarem
historii wojen, co błahą wydaje się gratką potęg
w kręgach mistrza śniącego
gdy zbudzi się on, warknie, nie przemówi wizją do nikogo
tak ludzie go strują, szkołę zlikwidują
w kuluarach hutnictwa grodowego, pieca zbyt zamkowego
za murem tebańskim, przy trupie Lenina zmysłowym
wykopią to, co z pieca alchemicznego zostało ruiny
ogarek myśli, ogarek świecy, wiedzy kaganek nadpalony
woli musującej w niewoli tajny ślad
za rozumem żal, za rozumem nie wola
na fałszywe złoto Salomona skarga Adama i Abla

*Summa antytechnologiczna*
Jestem u źródeł miłości i piszę maszyny manifest
jest druga po północy w Londynie
piszę w stacji metra, piszę sprayem po ścianie, jak Banksy w malignie
w sumie piszę manifest antykomunistyczny i summę antytechnologiczną
ucharakteryzowałem się na Engelsa
– ja robotniczy żebrak na człowieka z wyższych sfer
żeby ochronić anonimowość słów
pochylam się prześmiewczo nad losem wykluczonych
genseków i systemowych oligarchów
urzędujących wciąż po domach
i koni pociągowych różnych maści
głównie tych, co akurat w Szkocji były wykorzystywane do ciężkiej orki
jak by nie było krakowskich i góralskich
(choć tu autentycznie z płaczem)
nie mniej żal mi samego siebie przez komunizm sponiewieranego tak
nawet Engelsa etosu i miast na Syberii zamarzających bez ciepła i prądu
no i uśmiechu losu nic nie wartego w bankowym centrum świata
nade mną płynie Tamiza, a BBC jest u jej źródeł
i transmituje na żywo niejeden Latający Cyrk
– to rzeka informacji ludzkich, nie boskich
a rwące potoki pociągów u moich stóp łączą się w jeden
łączą się w rzekę, rzekę niedoinformowanych ludzi na wszystkich stacja świata
zmieniony w poprzednich epokach nurt wielu takowych rzek, nawet tych odwiecznych
wydaje się dziś, jak protoaramejski wąż
pyton czatujący na koguta wiedzy, na drzewie rodzaju
skąd kogut na stacji metra w Londynie podziemnym, nocny zwiastun?
a przecież go widzę, kogut galijski piejący przeraźliwie, tak to on
sztandar piania wychodzi mu z dzioba, niby żagiew ognia wiecznego
to nie miłość, to wojna w imię wczorajszych świata genseków
ale ten kogut pojawia się na murach, jak picassowski symbol pokoju
jakby wyfrunął z mojej ręki w matnię
prześmiewczy kogut antykomunizmu z kolebki komunizmu wychyną znów
z wielokolorowych piór ma ogon i cztery głowy
całujące się, całujące siebie nawzajem
to głowy przywódców Zachodu, co skierowali pobudki rewolucji na Wschód
i mają teraz święty spokój u źródeł społecznej miłości
czas na śmiech w graffiti
a gdzie dziś Moses Hess, jego protoUnia, a milioner Banksy, a miliony moje
– głowię się gdzie?

*Thriller jesienny*
Nie uległem temu czarowi listopadowego Nosferatu
i w zamęt jego bajkowego strachu nie wniknąłem szkieletem swoim
zgubne takie mistyfikacje dla perspektywy jeno
oddalenia na czas jakiś schizofrenii zimy
nie tylko z pieleszy bliższych ogromnym północnym niebom
ale i ojczyzn piedestałowych, gwiezdnych, gdzie
królują seriale kanibale, a ja mitologiczny znów, no cóż
a ja czasem może spijam krew jak komar, ale z własnych snów
to moje horrory myślne, no niech będzie, fobie przecież odwieczne
pełnometrażowe, tak, przyznam, w technikolorze panoramicznym
wiem, wiem, to nie wypada tak koloryzować
miejsc kirowych przedłużonych kosmatych nocy
gdzie winna dominować pełnia czerni, no powiedzmy grafit taki
ale to zbyt dobrze znam, ja już od dzieciństwa zasypiając
widywałem w ciemnych, otwartych w noc oknach
niebezpieczny onyks lub czerń cenniejszą, tą ze słoniowej kości
ale i ducha biel w jej w centrum – tak, więc ustalmy:
mamy czerń i biel w oknie i w pościeli w liście czerwone
na tym zdrowie oprzyjmy psychofizyczne, społeczne, wszelkie bezgrzeszne raczej
bez domieszki wyssanej krwi, bez domieszki czerwieni dominującej dziś
– wystarczy ran, tortury, odżałowań, jak na tej ery czar
śmiertelny bój z horrorem – nazwijmy tak nasze o zdrowie boje
niech i tak będzie, a Nosferatu niech zapowie przedstawienie tylko
jak to on potrafi, szokująco, cały w bieli
przychodząc na końcu histerycznego thrillera tego
– o ekoterroryźmie czerwonych olbrzymów jesiennych dni

*Mieć orła nad głową*
Sępio szare owdowiałe młodości zgorzkniałe
sępio niebieskie łyse dojrzałości, w słodyczach nieszczęśliwe
w katuszach wychowane, choć ledwo opierzone, starcze dusze nasze
śpiewają dzikością w kręgach wydeptanych w zbożach o miłości bliźnich
wtedy połeć sukna rany im zasłania, i niezaspokajane zobowiązania
jakaś słodycz przyszła wypełnia umowne usta
nieme kiedyś usta, galaktycznie epistemologiczne
i nagle rozbrzmiewa krzyk sępa, wołanie głodnego
pojawia się upieczona w piecu doskonałości ciast – poezja
jej puszystość nawet krem sułtański przypomina czasem
puszystość to głównie ptasiego nie anielskiego puchu
dusza pamięta te polowania z sokołami na nieśmiertelnego Feniksa, jedynie dla ognia
zręby pozostały z miast codzienności fantastyczne
to też gniazda: piekarzy sokolników poetów zbytku
ciastkowy emisariusz smaków na języki bierze smak każdy snu, a jednak
gdy smak i wzrok jednoczą się we wspólnym celu
w kolor wspólny rozkoszy – miłość opierzonego zapomina o bólu
to już nie imaginacja, to czysty raj duszny, tam gdzie były Sodomy
bo zmysłom nie ukradniesz świata, ani przestrzeni wiatru, ni lotności ptaków
przemyślne smutku to kalosze – przeszukiwać zapamiętale przyziemie łyse
lotem nocnym sowy łaknącej albo idąc w błocku pożądań po kolana
czasem z katorgą narracji aktualnej deszczowej nacji
z rodzin batem gatunku, widzieć szaro poranki na niebieskich wyżynach
czasem trzeba smakować piołun zamiast wina
ale w duszy kułaczyć zawsze ambrozji ideę czystą
w duszy do odczuwania pełni życia gotową
więc lepiej mieć orła, a nie sępa nad głową

*Jestem za*
Jestem za, za i jeszcze raz za, powtórzę
za parkanem oddzielającym śmieci od Ziemi
za parkanem głosuję przeciw śmierci dzieci przedwczesnej
a przeciw, przeciw będę zawsze dobijaniu rannych
idąc pod wiatr historii, za sztandarem, za, zawsze za
a ten, co go rozwiewa na stron świata skulone w sobie cztery
wieje mocniej za parkanem oddzielającym boisko od gry w kości
i graczy świata przez szkielety spłodzonych
rozdziela dyptyk ze światem gilotynotwórców, kabotynów władz
nieustannie wierzących w chaos wtedy i dziś
i tu mamy nie tylko pigułki, ale łuk refleksyjny i pierwiastki promieniotwórcze
rozszczepianie kultury na nagrody Nobla i nagrody Nike
[i odrąbywanie ramion i dynamit samego Nobla oczywiście]
jestem za, za, i jeszcze raz za
pankalii światem wszech wag, wszech miar, wszech poruszeń dusz
zamknięty w sercach czułości, w półotwartym świecie zjawisk
jestem za a nawet przed parkanem
chroniącym najsłabszych od wiatru historii słonecznych śmieci
– niszczycielskiego zła w masce błazna – przed jest ja i za jestem ja
zza czasu teorii i łaski bez doświadczenia odbieranego życia
umbrelka świecy gasnącej na wietrze
– chętny do podtrzymywania znaku herbu godła czystych sztuk
moja teodycea w Laodycei, w ruinach ich śmierci, nie sam za
za kolumną niezwaloną jeszcze stoję

*Nić brzasku i jawy*
Ze mną w słodkim trwaniu zbudziłaś się obok, jak Ariadna
z przędzą mojego losu nawiniętą na skansenowy motek Wiślan
drgnąłem poruszony, z zamkniętymi oczami jeszcze
naszych wspólnych dotknąłem gotowych krosien
zdjąłem z nieba jutrzenki kuranty, umiejscowione pospiesznie
ad hoc przez nocy bazyliszka przewrotnego, jak Mojry
nazywam cię czasem Ariadną Angelą Aborygenką, bo
zawsze zaczynasz mój dzień jakimś muzealnym cieniem
z antypodów czuwania rzęs anielskich w utrwalonym
micie niechrześcijańskich ludów
zdekonspirowany w miłosnym tym oczekiwaniu
nieodkryty jednak w pełni, z kochaniem niezaspokojonym tobą
wchodzę w osnowę pejzaży pierwszego światła
pomiędzy ramami twoich piersi i serca
i kręcę się na twoim kołowrotku kojonych ciszą uczuć
przesuwam, jak czółenko po ciele jeszcze nieistniejącym w sztuce
bez wizji, bez sensu, bez wątku
ja z zamkniętymi oczami, zbudzony wewnętrznie
widzę przecież w sobie twoje dzikie portrety przeciwstawne zewnętrznie
uszy czekają na dźwięk dzwonu z wieży szaleństwa
ręce czekają na miłosny szał
a oczy, kolorów świętego gobelinu prawdziwego życia szukają w szarości
jak ślepiec kręcę się wokół fałszywych chiromancji, kabalarskich układanek
resztek zdruzgotanych snów, pełnych nieukojonych mozaikowych nostalgii
i twoich pobudzeń, pouczeń, powiedzeń: och, uratuję cię
z poprowadzeń w brzask jawy zaczynam tkać dobry dzień

*Moja dantejska miłości*
Beatrycze, gdzie jesteś mój skarbie, młodości mojej światło dantejskie?
czy gdzieś na szczycie, gdzie stado kóz boskich w mircie i nardzie się pasie?
pnę się rok kolejny w górę do ciebie duchem, przed czasem
jak odwrócony grotołaz, odwrócony mądrością skrajną
logiki, co przychodzi strojna w starożytność tu do kolebki starca
o moja przewodniczko serca, stajesz za mną, jak słup dymu, obłok
jak światło z nieba, gdy grzeję stopy przy kominku swoim, w te słoty
w ten zbożny czas utęsknienia za pokojem na ulicach miasta
porzuconego przez aniołów u podnóża góry zbawienia
zwulgaryzowanego skamieniałego zbezczeszczonego
mordem niewinnych myśli o życia potędze i nieśmiertelnej pamięci
upokorzonych od razu krwawą rzezią w Betlejem
i w Gazie nieopodal na koniec
sławna piękna dobroduszna pani gwiazd i konstelacji dla żeglarzy słowa
w welonie z jesiennych mgieł, paździerze trzeźwej prawdy, lata przesnucia
we włosach niesiesz urealniając byt
jakżeż romantyczne twe powroty, ja samobójczo śliczny w sobie
bezgrzesznie tajemniczy, oczekuję ciebie mój skarbie doskonałości
milknę wsłuchany w twoje modlitwy schyłkowe nade mną
wyszeptane na szczycie w słońca pełni, uczuciem dolatujące teraz
zza wielokrotnych światów nadchodzącej zimy

*Wykupiony z Renesansu*
Wykupiony portretem kochanki
(nie można się dziś oprzeć jej spojrzeniu)
z ogrodów bólu dantejskich stu kroci
leżałem nagi na brzegu glinianego wykrotu,
co oddzielając park śródmiejski od słusznej drogi
karcił wątpliwe dobrosłowy rajskiego ogrodu
za portret tajemniczej damy się schowawszy
mogłem uciec współczesnym terrorom murali Manhattanu
skoczyłem, skoczyłem, raz, dwa, by zgubić nawet te ostatnie ateuszy pogonie,
by w Carnegiego bibliotekach licznych wyszukać wszystkie albumy o sztuce,
i wspiąć się z nimi, jak King-Kong na iglicę wieży Raskoba,
co to w Warszawie zwie się Pałacem oddzielającym Naukę od Kultury
w renesansie grzechu powiernicę spuściłem w galerii sztuki nowoczesnej otchłanie
odmęt łaskawy kuratora, mistrza z Ministerstwa, z kolei
oddzielającego zupełnie Sztukę od Kultury
przejąłem wszystkie niebotyczne wieże historycznych już mądrości
szykowane do strącenia w islam ducha, w kręgi rajskie parków plagiatów i nicości
zmieniających się w obskuranckie pale piękna z ciężkiego ołowiu,
jak złote cielce bez głów i twarzy
ołowiu zbyt ciężkiego na zdradę do końca, zbyt lekkiego na wybaczenie od początku
kreta w krecie malarstwa, kultury bez nauki i sztuki bez kultury, bez słusznej ugody
urody wywyższenia francuskiej metody, urody w pierzu wytarzanego komisarza
walczącej demokracji, wśród naleśników z plastiku i porcelanowych bobrów cnotliwych ladaco,
co sztalugi ustawiają w rzekach pamięci, choć im za to nie płacą
i te wały na wałach, ech
w centrach miast za parkanami elokwencji sobowtórów oszustów
z miarki biorących miarę, co celem miarkowania piękna i harmonii jest tworzenia w szale
– z pałacu księcia, co czeka oddzielenia wagi od strzelca,
całej tej katastrofy uczuciowego nieba zmienionego
i w półuśmiech i w maskujące zło tło

*Metamorfozy i Iron Maiden*
Naprędce sformowany rzymski legion
przeznaczony do męczeństwa ustawicznego, jakby życie moje
pod presją walk sercowych, jeszcze nie wiem, czy tylko ja się ostoję?
cna lista tortur miłosnych – wywieszona w martyrium męskim moim
przy schodach w domu mieszkalnym, powiększa się stale
w klatce schodowej przy wejściu ogłoszenia jakiegoś Owidiusza
– kochanka żołnierza wygnańca
koniec tu tułaczki dla ptaka wolności hardej, co
jakiegoś kulfona feniksa przypomina
bez piór gęsich na ciele, jeno pióropusze ognia w oczach
mój poetycki legion przechodził ze śpiewem przez Szwajcarię szwajcarską
wypytując o dziewice
udając się do Szwajcarii saksońskiej o nich śpiewał, a potem
przeszedł na zimowe leże do Szwajcarii kaszubskiej, gdzie
białogłowy miał przed obskurantystami strzec
tu został napadnięty przez jakichś sarmackich dzikusów, Amazonek pogromców
czy coś?, kogoś? – nie wiadomo, po torturach jednak, to pewne
przeżył legionista, co drugi
oprawiona w mosiądz lista owych mąk
znalazła się teraz pod moimi drzwiami, jak?, po co?
idę do sklepu, widzę ją, wracam z cydrem – widzę
idę do urzędu, wracam z nakazem – widzę ją
idę do parlamentu, wracam z zakazem – widzę
idę do piekarni, wracam z piekarzem – nie ma już jej
w oprawie i drzwiach: idealna żona
legion rzymskich diabłów zamienił się w świętych pomorskich
– tak, na mojej ziemi blokowej, gdzie tylko miłość w domach z betonu
– na czas trwania w wolności stworzeń w pokorze rozbrojeń – Martyny pieśń
Vadera świetlny miecz zmienił się w świetlany
krzyż Konstantyna w Konstancy
– od jego imienia może nawet
pochodzi słowo konstytucja, której tu pod ręką dzisiaj nikt nie ma
ale jest w piwnicy za to, ni to helwecka ni to saksońska, Żelazna Dziewica
ta sytuacja trochę porządkuje poglądy gruboskórnych
i zaczepność zmienia

*Fatamorgany podmiejskich łąk*
Kolorowy fabryczny busz, kolorowy chaos miejskiej dżungli
kolorowy astronomii wszechświat, kolorowy pobitewny beton sztuki
figuratywnych galerii przechwyt kolorowych chmur
zachodzi słońce za Błękitnego Olbrzyma w Wielkim Psie, w międzyczasie
to wiosna żałosna, ktoś powie, może ten, kto czyta Encyklopedystów
to jesień Czejenów odpowie inny, może ten, kto po lekturze Summy jest
kolorowo we śnie dziecka beztroskiego, bretonowskiego
kolorowo w reżimowych telewizjach, efekt miazgi czarnego i białego
aczkolwiek tam wartość ma cenę śniegu jedynie brudnego
oto ja na końcu szarym, jak pułapka, stopklatka dni w kinie niemym
wjeżdżam w ogród pradawny ludzkich zbrodni, gdy
kończy się lato, a do zimy daleko
oto ja w szarudze, plusze porannych zakłamanych ros
przymglonych zsowietyzowanych krajobrazów banału
wśród dzieci rzęs spuszczonych, wśród podmiejskich łąk
wśród widocznych z daleka czarnych kominów
to, jak wspomnienie śmierci i pogrzebu Stalina
uprzemysławiającego cmentarze już zaczadzone strachem
a mój samotny duch wciąż w bocianim gnieździe wypatruje kluczy
rozgrzanych do pustyń odległych wolności
dopóki słońce czarne świeci w sercu i jaźni
nie wyzbędę się lata z młodości, łez św. Wawrzyńca nad głową stubarwną
zasługi ogromnych trzmieli dla fatamorgany łąk, nawet tych
z obrazów Rauschenberga nie zapomnę

*Pisanie wierszy jesienią*
Pisanie wierszy, jak mówią i piszą jesienią późną oraz wczesną wiosną
jest szukaniem świętego Graala, złotego środka mowy, bożka języka własnego
owszem, może się czasem wydawać tak, ale
nie jest wcale kreacja strof tym, za co się podaje, tak naprawdę
wolności, wolności moja, twoja, nasza poezji prawdo
gdzie jest skarb ich, nasz, gdzie wszystkich pokora, tam palladium Troi każdej
a święty Graal nie jest święty, a Graal nieświęty nie istnieje, jak
nie istniała Wyspa Jabłek i niewidzialnych lir Elizejskie Pola
hostię życia przyjmujemy na drżącym języku, jak słowo, ot, co
wiersza wszelkiego pierwszego uprzedniego ostatniego
nie przedmiot, nie wizję bytu, a bytu wzruszenie
do cna wyprani z milczącej niewoli, wyprani idziemy drogą powszechną mowy
kryjąc się przed przechodniami w latarni blasku ukrytych znaczeń
niesionej w ręku, przebrani za rycerzy smutku z Teb i Camelot
poszukiwaczy skarbów, bandosów wizerunku logik greckich
mniej celtyckich i moralności uniwersalnej, jak
słowiańskie przysłowia ludowej mądrości nierymowanej:
ta nasza ćma w głowie gorzeje
ten ptak nie wyfruwa z otwartej klatki
ten czołg przejeżdża po motylu nie czyniąc mu krzywdy
legendy tworzymy, jak te o Graalu, Ekskaliburze, w Avalon Arturze
jak te o myszach i Popielu
przecież ten anioł, co odwiedził Piasta pod dębami Mamre, był
bardziej realny niż wszystkie wiersze świata surrealistycznego
poszukujące piękna, tam gdzie jego głębi nie ma
poszukujące prawdy, tam, gdzie jej kotwic nie ma
w osobie twórcy, nazbyt estetycznego poszukiwacza złudy
pokładamy nadzieję wieszczego cudu, bo
co prawda, to prawda – w konkluzji każdej jesteśmy
tu legendarni, nostalgiczni i mówimy wciąż po polsku coś

*Spojrzenie zza krat mamony*
Okno na świat nieperforowanych portfeli i to spojrzenie
scalone karatami pełni życia, zza krat mamony
nigdy nie będzie tożsame z czułym dotykiem źrenicy
abnegata zamurowanych pozasystemowych nocy
z księżycowych łąk wyrwanych,
gdzie uwięziony został eremita pieśni dla mąk naśladowczych
nie prometejskich, lecz pitagorejskich
patrzy jeszcze, jak oni wszyscy, przestrzeleni teraźniejszym pięknem
nieczule, wciąż zza krat mamony
na świat choćby sztucznością oszklony, żywo wiklinowy
włóknem węglowym rozhuśtany – patrzy, ale już zdziwiony
patrzy na dzieła wichru technologicznego, szalejące w sercu
widzi już, że burze epistemologii robotów od czeków i zestawień kont
nie odbiorą i nie dodadzą niczego więcej naturze, co już ma
nie martwi się o dane nieodczytywalnie jawne
rozsypane jesienią z rajskich ogrodów, leżące na śniegu jak sadza
dowody stawania się prawd na nowo w kolorowej starości bied
czułość literatury rymowanej czeków pozorna, jak uczuć niestałość bogactw
czułość wyzwolona z bankomatowych kart – wciąż w celi śmierci prozaicznych zim
nie chce jej opuścić pomimo listów żelaznych wielu kart
ciężkości kajdan znanych leżących obok, jak kot, jak losu kat
ten kot na wygody, na niecnoty, niezasypiający nigdy
jedyny księżycowy w snach błogodajnych dla ogłupionych
podziurawiony deszczem, mrozem, zdrad głupoty pieszczot, jak
korkociągiem zdarzeń korek w butelce przemijania cudu
pełnej marzeń o szczęściu bez rodzenia czegokolwiek
o ambrozji, małmazji uderzającej do głowy, bez smaku
bez opuszczania wnętrza bursztynowych komnat
o zamrożeniu bólu kreacji bez rozsadzania ograniczeń ze szkła
oczu w ciągłym dotyku fatamorgan miłości lata
odleglejących, wtórnych poblasków księżyca mamony
– jesienią zapatrzonych w kraty

*Tajna baza beatlesowskich łodzi podwodnych na Odrze*
Twoje oczy były jak legendy, o piratach bajki, naczytałem się ich
i nasłuchałem ich opowieści, tych z bibliotek muzycznych dziwnych mórz
przebogatych w imaginacje nieziemskie
były jak fantazji jeziora, jak buntowników zatoki, gdzie nurkowałem
bez tlenu w jakiejkolwiek butli wzajemności, słotnych szarych
okrutnych dni w bezkompromisowości swojego abstrakcyjnego piękna
bez kesonowego dzwonu chociażby, bez batyskafu i sznura bezpieczeństwa
twoje oczy były, jak znużone, zniżone zaniechaniem łabędzie minionych spotkań
lądujące na Odrze przed Uniwersytetem we Wrocławiu zimą
choć je karmiłem ręką czystą, otwartą, piszącą, niekarcącą
choć rzekę zasypałem okruchami suszu z nasturcji pragnień
i chleba z czarnuszką łez
nie podpłynęły do mych rąk, oczu wypatrujących lądu i warg kapitańskich wezwań
moja łódź podwodna wynurzyła się vis-a-vis Ossolineum
biblioteki tysięcznych patrzeń i wyobrażeń uczuciom równych
przez moich żółtych podwodników zostały porwane zbrojnie
twoje oczy są dziś w niewoli u mnie, u mnie ukrytego na wyspie animacji
w tajnej bazie beatlesowskich podwodnych łodzi nuklearnych, bez broni
niezałzawione, nie tęsknotą spowite, niezbyt łagodne dla mnie, ale na tkliwości łase
przykute do mnie w cieplutkiej messie, w kajucie, bujają się na moim hamaku
jak pozłocone dynie, posrebrzone jabłka, bombki na choinkę najpiękniejszej branki
piszą nową legendę – zmuszone moją fantazją władcy barwnych wizji
– we mnie, w ukrytym sezamie rzeki
choć bez zaklęć i niechęci śpiewających łabędzi
ale już światłem uśmiechnięte tęczy

*Katharsis z kriokoncentracji*
Patrz ile zamroziłem słów, kriokoncentrując to, co najwartościowsze
z chemią (nie wygrasz) uczuć zgodne
w kręgach konieczności milczenia cierpiałem, jak w czeluściach
to były nieznośne dreszcze społecznego sumienia
widoczną nocą ściągnąłem soki ze znaków słońc obu, gdzie
przesiadywały, jak kury opierzone lepkością wczorajszego dnia, harpie narodu
z lekkości wydobytej z mąk wyrwałem sekwencję ambrozjańską
(z Panteonem całem nie wygrasz)
z łagodności łąk, na których wielkie trzmiele łaciate się pasły samopas
w korzystnej destylacji zim pozyskałem enigmatyczny dziecka płyn
pył komety katalizatorem był
na dnie mych młodzieńczych samobójczych pokut smakosza win
odnalazłem drogę do
antywiekuistości zmysłów pełniących rolę pośrednią w procesie obumierania słodyczy
dla doświadczenia goryczy i praktyk stałych w niej
dla pominięcia zmysłowości kolejnej niszy, by
skorzystać z prawdy w laboratorium już pozazmysłowej ciszy
wiatr z tych retort, dołów kopalnianych, wulkanów, kadzi pracujących
błękitną był mgłą, wyprzedził scalenia mimesis
w lukratywnościach zastanej planetarnej szadzi, co
się zwała wolną myślą infekującą zaczyn
przeniesioną przez piekła (i wszystkie przedpiekla)
moje ogrody wyszły z wnętrza ziemi za mną, by
potwierdzić winną prawdę gwiazd
fizykalny eksperyment duszy tworzącej
był dowodem punktu krytycznego woli wysublimowanej z niej
z jakiejś upajającej soli świętej duszy epickiej stał się słowami, które
jako destylat uczuć wreszcie poczuć można razem z kosmosem całym
(to miodne we wnętrzu katharsis przetwarzające – natury)

*W zaciśniętych wargach*
W zaciśniętych wargach nawet – pocałunek czai się zawsze
i słowa miłosne zagryzione w ustach zębami strachu też
gwałcona przez swoje wnętrze własne miłość zmilczy ból każdy
kielich goryczy wypity choćby przez słomkę je wyzwoli i tak
lecz nie wracają, jak ptaki do gniazda przymusu
– pocałunki i słowa, co katorgi poprzedzają, jak wiatr i burze znużone
napełnią sobą świat i znikną w niekonieczności
stada uchodzące z piekieł zimy sromotnej w myśleniu
o jutrze nawet bez winy niczyjej, powrócą
w zaciśniętych wargach nawet – zawsze czai się uśmiech
i słowo radosne ściśnięte pomiędzy językiem a podniebieniem
łakomych powag miażdżenia, co gorszą się sobą nawet
i umierając samobójczo, dają upust radości
sugestywne strzały zębów białych
błyskami błyskawic błyszczą wypowiadając miłość albo
lecą strzałami strzępów jej ku strzelistym szczęściom
gotyckich przytuleń cieśni i zaspokojeń jedni:
prawdy i piękna w tańcu na wargach słowa: kocham
w zaciśniętych wargach nawet – zawsze czai się krzyku ukochanie
co w przed bitewnej mszy oddaje Bogu hufce wierne, jak świętych
nawet ukryte w wykopanych na przedpolu rowach podstępu
nawet za lasami odwodów zwątpienia
nawet we wszelakiej boskości zwycięstw nadziei
i nieśmiałej prośbie o przetrwanie
Armagedonu śmierci, swych codziennych trosk
tych, co zaciskają wargi instynktem, odruchem
w życzliwości człowiekowi nawet

*W romantycznej schizodepresji*
Zobaczyłem siebie nagle na obrazie Caspara Friedricha, jako Wertera
ponuro zasępionego, w romantycznej schizodepresji
wpatrzonego w przepaście bohatera nastolatków kiedyś
wtedy przypomniałem sobie ten bar na Nowym Świecie w Warszawie
moją odskocznię w miłosny schemat, samotną kuźnię identycznych zwątpień
i ją, w białej, z niebieską szarfą sukience – strącającą w niebyt
moją pomyloną i tak miłość – nieodwołalnie
jakże inna niż Lotta z Hanoweru ona była
ówczesna westchnień przyczyna i podniet moja ostoja
chciałem prawie zaświadczyć już z ręką na pistolecie o tym
a wtedy, ot, dziewczątko z Grudziądza, ledwie co po maturze, z rozbujanym ego
– za mundurem panny sznurem, więc
– pierwsza zaczepiła mnie w pociągu, gdy
wracałem z Lublina z przepustki, w kajdankach srebrnych komuny, jak
jakiś zbieg albo dezerter skarlały
przytuliła się do mnie czule w tłumie stojących powszechnie, a potem
słała listy miłosne, pełne słów romantycznych, o jakich Goethe nie śnił z Werterem
a ona tak, a ona, romantyczności wspak – śniła
potem pojawiły się na kopertach od niej pocztowe znaczki:
trzy, cztery, pięć, po złociszu każdy, ledwie
za to z nagimi piersiami pań Rubensa, no i
odwiedziłem ją na tym jej blokowisku grudziądzkim, co prawda
bardziej zachwycony spichlerzami na skarpie, samą
skarpą mojej ukochanej Wisły, niż randką z nią
potem pisać przestała nagle, jak się po czasie jakimś dowiedziałem
zmieniła jesienią czas z mojego na czas siatkarza z osiedla
to ja wtedy stanąłem na innej skarpie
mojego pragnienia rozpalonego i spojrzałem w dół na Wisłę
galer, kloszardów i więźniów stanu
w moich lampkach wina, pitych samotnie na Nowym Świecie
wciąż odbijał się świat stary z nią, choć łez przecież w nich nie było, ale
tęsknota postracjonalna, jak wąż na dnie się wiła
do Wisły pełzła, jak zwykle ona, ja za nią, jak zwykle ja
sytuacja nieromantyczna, choć przepastna
niekorzystnie nienormatywna, psychotyczna, niearmijna, jak
samotne wpatrywanie się w Muzeum Narodowym w obrazy Memlinga
dekadencko jałowa, i mikra, i przykra, i skisła
pięćdziesiąt lat pełzłem tak z nią wzdłuż Wisły do gór
znalazłem się w końcu nad Czarnym Stawem, nawet nie wiem jak
wysoko korona Tatr, tak daleko moje obłędne oko już nie chciało widzieć
ale widziało Oko Morskie jasne miłośników, schronisko takie to w niebyt osuwisko
przed gromami i lawinami serc janosikowych z Peteteka, z góralką Halką we łzach i tłach
popatrzywszy w toń czarną, jak noc, nabrawszy wyglądu Wertera i eterowych wiedźm
jak na Gobi nów, jak na pustyni w Arizonie jeszcze jeden trup
dostrzegłem w medianach mrowisk fantastyczne mrowie meduz i stada mant
pływały w stawie wśród bielejących zwłok, wśród płodów
abortowanych Polaków i chrześcijan z Maghrebu wprost z niemieckich klinikach
płonące na krzyżach ormiańskie dziewice z pogromów
odbite w wiekach ciszy, jak w lustrach księżyce
wśród trupów zabitych wrogów ludu i ofiar czynów rewolucyjnych
i ludzi, co się kulom nie kłaniali w pas
wśród zwłok młodzieży z wycieczek szkolnych prowadzonych tu zimą przez
postępowych nauczycieli zagrożonych ateizmu lawiną
znudzony zdradami przeszłymi, w tym obrazie oczywistymi, a jakże
i ze śmigającą tam swobodnie w czarnej toni złotą ruską rybką
tak, znudzony zdradami nie pierwszymi, przewidując następne, indywidualistycznie masowe
w rozdwojeniu nie wiedziałem, czy piąć się wyżej na szczyty, czy
skoczyć, jak Werter oszołom w wodę, w śmierci pełną, jak niepełny niebyt iluminata
podniosłem jeszcze głowę słysząc ryk błyskawic rozdzierających ciszę
nad Mięguszowieckim i Mnichem
pod szczytem jaśniała chata rybacka z bajki, w stroboskopowym świetle widziałem
i sieci przed ścianą, i konika Garbuska z grzywą płonącą, i zrzędliwą babę
oto rozparta na progu nędzy Wschodu, pół wychylona z nędznej chatynki wschodzących słońc
– rozbawił mnie ten widok niezmiernie
jak Stańczyk Gąska poczułem się proroczo, jak w synkretycznej bajce o Gęsiarce na balu
postanowiłem pójść na całość, na szczytów szczyt w imaginacji nacjonalnej
hej, Rysy moje, średniej wysokości szkolnej, lekturowej, przepięknie pęknięte, jak
dusza zakochanych nieszczęśliwie, narodowo, jak romantyczny epos
ale cóż, odpuściłem, zawahałem się na widok piekielniejszy niż wszystko
zszokował, powalił mnie on w duszę własnych podróży bez celu
stanąłem u podnóża góry – stromą ścieżką na szczyt pięły się już tłumy, jak
na majowym pochodzie w Warszawie pod Pałacem samej, samiutkiej, samotnej Kultury
sankiuloci, czekiści, honorowi obywatele Gdańska, Khmerowie, a na czele
Błochin Wasilij z moskiewskiej panoramy wycięty
z alei zasłużonych cmentarza Dońskiego, z prawosławnym krzyżem na barkach, o tak
– wieczna pamięć – każdy przecież dźwigać bagaż jakiś musi nostalgii
co niektórzy rekwizyty Kantora nieśli szkolne, ale większość odcięte głowy
i nie były to głowy Gorgon, ale głowy ludzkich bożków nieuznanej miłości z młodości
i własnej niepożyczalnej, niezapożyczanej, niewykorzystanej nienawiści
tryskająca krew skrapiając otchłanie rodziła w nich Sfinksy, Feniksy, Pegazy
tak mitycznie liczne, jak nadludzi beznadziejne nacje
– wtedy odsuwając się w tył krzyknąłem: nie skaczcie, nigdy nie skaczcie
we własne przepaście

*My z popiołów niewytraceni*
Słodkiej nauki czas widny u stóp
my z popiołów niewytraceni widzimy
natury względy i te skarby jej cnót
z miedzi, żelaza i srebra wytrąceni w złoto
pierwszy filozoficzny kamień w mózgu nietknięty, niepofragmentowany
żarzy się, płonie prawie, w retorcie wręcz alchemicznej miłości
zawada dla aniołów, chwasty w parowach obok rzek, dróg i zboczeń
idziemy sami szlachetni niosąc naręcza gazet
co nie klną w nich na skarlałych dziennikarzy w żywy kamień
czytamy między wierszami kłamstw o Ziemi butnej
igła świeci kompasu, a jury wpuszczają nas w paproci pióra
i widłaków ostoje wilkołacze nie nasze, czasem
dla nas bogobojnych mądrości podwodnych zbroje, oto ostoje
serca czarne niesiemy, jak węgle po śniegu
na stos je rzucamy, co zapłonie staropolsko snadnie
w orędziu logik wieszczów preskrypcjach
my w kawalkadach burz i nawałnic paradach
schodzimy na ulice miast z mułu, wychodzimy z jur
przesiadamy się na pierwsze lokomotywy prawdy
przerobione z trebuszów starożytnych ataków pierwszych ssaków
na misteryjne sanktuaria błędów
dialektycznie bogaci w koral do ołtarzy i kredę do tablic niezapisanych
małżami radości obrośnięci przeważnie, jak pontony mant hermafrodytami
z ławicami belemnitów mijamy równik zrozumienia świata
widzimy sensowne zakończenia nerwów
w palcach każdego anioła idącego za nami i przed nami
przerobionego z prastarego filozofa w dziecięciu
my merkantylni z korzyści wydłubani rylcem, i dobrze
wybrani przez miłość dziecięca, dla siebie przydatni wreszcie
raczej korzystnie uposażeni przez jaskinie, cienie, kostne pozostałości er
i aurory prawdy nieludzkiej prawdziwie, wreszcie

*Homo chaoticus*
Skuteczny ssak wszedł na drzewo rajskie i zawołał – oto jestem, tak ja
chłopiec ojczyzny ziemskiej świadomy, sobą wywyższony
– na zawsze już gniazda podniebne będą ojczyznami mymi
a ssaki, takie jak ja żyć będą na drzewach jego wysokości
założył czapkę z liści przejrzenia
skierował wzrok na tak licznych stepowych gości pod sobą
i wykonał gest, gest przeszedł, jako znak do historii
ale wiatr historii nagiął liście kasztanowca giganta
i ssak spadł nieprzewidywalnie na tyranozaura
dość niezręczna sytuacja, jak na tak zręcznego ssaka
smok gadzi tylko na to czekał, wypił szklankę koziego mleka od Amaltei
zapiał, zachrypiał i ryknął ledwo zrozumiale:
z tym jeźdźcem przejmuję władzę na Ziemi duchowej
po upadku jaźni w Kredę
pod egidą nieprzezwyciężalnej grawitacji
pochodzącej z materii niepoznawalnej acz kosmologicznej niezręcznie
spoza horyzontu zdarzeń cywilizacji
cywilizacją chaosu nazwaną później

*Tanatos cierpliwie stoi*
Tanatos cierpliwie stoi, jak czapla siwa półprzytomna
w strumienia chłodnym znoju dnia, wpatrując się w zakole górskiej rzeki
gdzie wśród kamieni, jak korale dusze niecierpliwe
wirują w rozbłyskach refleksów wierzb
one, jak cienie przyszły na brzeg, skradając się
jakież te cienie, takież i rybki przekroczeń dni, i Rubikon
niecierpliwe dusze ludzkie ckliwe w niecnocie
a wśród nich cienie twoje i twoje i twoje, i echo z rzeki dna
ktoś stoi tutaj nie z wędką a z kosą Malczewskiego
z uśmiechem jego dziewczyn dziwacznych, jak satyr, jak
lokomotywy de Chirico w podwojach zlesiałego do cna Beskidu
a Beskid nachylił się latem, promienieje jak kat
popisujący się przed tłumem umiejętnością pozbawiania myśli
na brzegu rzeki wciąż Tanatos cierpliwie stoi, a rzeka płynie przez miasta
umierające powoli w echu maszyn
każdego połeć sukni skrywa, przez każde sukiennice i fora idzie strojny
te fora, ta agory, te prosperity, zbytek głupich od zera do obola
w świetle przedzierającym się przez próchno wierzb
umarłe w grach dzieci wrześniowe rozwiane, stygną w zapale
w porywie, wirze zaspokojenia dojrzewając, jak owoc
gotowy do ugryzienia przez zło
rzeka płynie przez odwieczne teatry bólu i rozterk tłumów
przez konurbacje dni, w których stoją w przebraniu:
Malczewski i Charon, albo Nergal w Gehennie, albo inny kreator
symetrysta, symbolista połowu dusz w kręgach zagubionych pożądliwości
bezmiar, bez miar, bez mar ten świat, onirycznych życia fikcji
Fantaos Morfeusz Fobetor łapczywie acz bezskutecznie zarzucają sieci
Tanatos cierpliwie stoi, skrzydła rozpościera powoli

*Doczynianie i odczynianie*
Czy istnieje smutek krewki, taki, co znosi
niewolę spojrzeń w próżnię słońca nocy, wsteczne zerkanie w nic?
taki, co rozpala nastrój bezgwiezdności
w pierwszych tonach kurantów miejskiego zegara, na wzgórzu czaszek
i po koniec zszarzałego lata każe biec przez park tysiąca wysp?
czy smutek krewki ogarnął mnie już
i te dzieci z podwórka przebrane za śmierć?
a gwiazdy martwe jeszcze wołają: jest super, biegnijcie, jesteś super, biegnij z nimi
i biegniesz, i biegną za tobą z werwą taką jak ty
a za wami ten twój przerażający zwykłością, już pożółkły liść
nic wartościowego nie znacząc emocjami w wersach tkanych chwil, ale
doczyniając fermentu w kosmosie uczuć kwaśniejących, co
rodzą się wtedy poza ciałem, by w końcu do niego wtargnąć
i oto, jak w winie prawda, przemijania świt odczyniać chcesz
pytasz o smutek żwawy samotności nowej
to taki, jak kiść nutek soczystych
i masz odpowiedź – owego kuranta pomnikowego poranka łzawe:
big bam bom bim ben bum – bez ciebie dzień, bez ciebie, bez..
dzwoni on jeden jedyny, śmiertelny w tej zmowie nad tobą ciszy
choć widzisz wszystko jaśniej z tej gruszy totalitarnej
na moście terroru nowoczesnego dnia
uważasz, że czas minął i niszy dla siebie nie znajdziesz tu
w niebytu widzialnego społecznościowych obrazach
responsoryjnie rezurekcyjnych kształtów porannej cielesności
w czystej raju imaginacji
tej, co nawet bez niej przy tobie – tej jedynej – nad tobą dyszy szczęściem
skrywasz zamiary, bo wstyd ci, że uwierzyłeś w smutek krewki
otrzeźwiej już, toż przecież nie był to smutek krewetki, ani ameby snu, który
wywołałeś w jawie, patrząc w miłości ostatni dzwon
abstrakcyjnie rozkołysany przemocą myśli zaspanych
na zawsze niepohamowanie nieodwołalnie dzwoniący
z cmentarzy, jak śmierć niewinnych snów, w pustym bez żertw, jak
koszmar mieście: bez łagodności, bez serc, bez ducha..

*Z kości i z woli*
Jestem z kości i z woli
jestem z piękna i dobra (choć w niewoli)
jestem, bo jestem oto (z niewoli powstający, z kolan,
zszargany, bosy, omdlały ale cały)
emanuję większością i kieruję się ku mniejszości, by
wyzwolić wolę z kości (genów próchna i aparycji niestałości)
powracam do większości, by
z piękna podarować dobro wszystkim w całości
całemu jestestwu (w historii nie swojej, pomimo okoliczności)
wieszczę (słów) deszczem, zmierzchu czasem dreszczem
niszą jestem dla nisz, wykuszem dla wklęsłości, gdy
w sobie odnajduję klisze zagubione w Dardanelach przejść (z przechodów do zejść)
z Feniksem Faetonem Prometejem wyjątkowości złudne (boskiej zamierzchłości wizje snuję)
z Talmudu przeszłości do Biblii przeszedłszy stoję zamyślony
wyzwolony z kości woli obcej (w końcu) i boskości słusznej (samej) gliny
osiągam absolut przez hostię, a to ostateczność mojej niwy (Nirwany)
kosmogonię wieczną (bytu z niebytu)
pięknowolę dobrokości – zmieniam w pełnię wolności

*Scholarskie nadużycie piękna*
Scholarskie nadużycie piękna zdarza się w Alma Mater
i to po wykładach z logiki praktycznej
nad kuflem piwa pitego z poznaną Ukrainką u Zalipianek
w syjonistyczno-mesjanistycznej balwierni, pijalni
ducha umieralni, akademii chemiczności psucia poglądów, też
w jednej filii w Alwernii i drugiej w Tyńcu „Pod Lutym Turem”
z czasem tam scholarzy tracą poczucie piękna i humoru do cna zgoleni
w zbyt zaściankowej, dewocjonaliami ukwieconej palmiarni postindustrialnej
upiększają się sztucznie palmami pierwszeństwa i piórami strusi socjalizmu
potem targają się za czuby, bez kotwicy, bez ograniczeń jakiegokolwiek smutku
wykraczając poza dysputy, wchodząc ledwo w sienie Ziemi politycznie przegrzanej
pełną globalnych i odwiecznych, nieprzemyślanych konfliktów
potem chowają głowy w beton konkretny
pod ratuszem niejednym, jak uziemione lwy, pędziwiatry
nadużycie piękna zdarza się nawet mistrzom pozbawionym uczniów i laurów
z ukończonymi prawami sprzeczności, przedyskutowanymi na forach omalże publicznych
łam niedocenionych przez cenzorów
a upublicznionych już poza częstokołami partyjnego obskurantyzmu
te częste przewinienia semantyczne żaków pierwszorocznych w balwierniach
a zagubienia u rozebranych dam – kończą się karą smutku
całych zgromadzeń uczniowskich zszarzałych w grzechu lekce
i ścięciem profesur polecanych samym sobie
na odwrót i wspak piękno nie działa w nauce i sztuce
balwiernie wypluwają nadmiar stukrotnych barw czystych we włosach
świata tego tęcz, jako bezsens przynależności i zaangażowania w systemy abnegacji
o tak, nie wydaje się logiczne to scholarskie, próżne nadużywanie piękna

*Przedpiekle swobody*
W kręgach piekielnych nie jest łyso całkiem i bezbrzeżnie widno
zakwita czasem w czarniawej purpurze sucha błotna róża
w wężowej nieskrusze tłucze płatkami zgniłymi o wymiona kurze
a zespół śpiewaczy paszczęk demonicznych swojaków
kiwając się pod auspicjami chwali jej potworne wróże
ze stukotu piekieł, z mądrzenia się głupich, z kur gdakania
płyną wizji strumienie białe z kożuchami szlamu obłudy, non sensu
to cloaca maxima w stolicach imperiów sądzenia od zarania
a zatrutych źródeł czasu, od czasu do czasu przybywa, ubywa, zostaje
naród róże hoduje błotne w przedpieklach swobody
durnota obca stój swołocz hande hoch – rozkrzycza horyzonty
a róże kwitną dla zabicia czasu tylko, nie tylko, nie
dla sumień zabicia w polityki parowie okultystycznym bestii pełnym
znikają ziarna aniołów krowich a kurze łapki zostawiają ślady
tych potworów różowych wyjących za tarota ucieczki mlecznymi dolinami
bieli, w bieli – w której już nic nie ma – której już nie widno

*Za murem filologii*
Za murem filologii oto las ciemny Petrarki
niezgłębialny choćby pokusą, niezaspokajalny niczym świeckim
ni słowem, ni grzechem, beznadziejnie dziki w swej słodyczy
za murem filozofii ścieżki rowerowe Stagiryty
przez park też ciemny, wątpliwościami wybrukowany
czasem zgubny starożytnie, choć poznawalny logicznie
pędzę, więc tutaj w dół ku poznaniu życia w papierowych księgach drzew
ani Dante ani Petrarka ani Laury i Beatrycze
moimi nie będąc przewodnikami, na nic się zdają, jak całe quadrivium
w świetle tak nikłym, jak wiedza w pełni wyzwolona
z oświecenia, jak ciemna energia współczesności
urwiska zielone i ciemności paprotne, bezkwietnie zarodnikowe, gadzie
bardziej z ostępów wyprowadzą jasnych nas przez Osjanów eseje
niż filologii kandelabr z kryształu, za mur wolnomularski, za rzekę w cień drzew
cierpimy nałogi szpetne, kładąc głowy pod topory gnozy
wyłowione z rzek bolesnych słów, dreszczy
wszelakiej fali ułudy, zdrady, niepohamowanych wodospadów
wód życiodajnych płynących od gór, które rzuciły się za nami w morza wiar
ku słowom prawd zakrytych nie w zaklęciach, a w oddaniach w nadziei
w trójjedni, w niszy ukrytego kompletnego estety z lasów nauk wyzwolonych
neony: prawda piękno dobro – pokój znaczące, wskazują ulgi

*Mosty*
Zburzcie te mosty, a ja je w jedną noc odbuduję
mosty nadziei polskości internacjonalnej
w każdej odrębności indywidualnej, to nic trudnego
wystarczy wybrać wykonawcę usługi w drodze konkursu
i przeznaczyć środki budżetowe, te zapisane na wojnę o niebo
z podymnego, bykowego pozyskane, albo
z podatków od psów i innych zwierząt ulubionych, milusich świnek
przesunąć je z pozycji „ma” na „winien”
i pobrać nocą bezksiężycową bezteleologiczną, w pełni astronomiczną
– ma od „miesiąc”, winien od „tysiąclecie”, niestety
poruszcie słońce, a ja je zatrzymam jedną kosmiczną ekspedycją myśli
z Fromborka do Krakowa przez Loreto i Bolonię
po drodze podwożącą astrolabia do szkół kawalkadą edukacji narodowej
zarządzanych przez troglodytów (zawsze takich w MEN znajdziecie)
z biczami w ręce, jak warkocze Bereniki na niebie, które
chłoszczą nieboskłony nocą, jak filozofów woda chłoszcze morze prawd
tak, tak, słońce zatrzymam palcem serdecznym w ciszy poranka
ku zgiełkowi dzwonów płynących po rosie myśli wolnej
na naszej nizinie, pradolinie zgiełku pełnej i na ratunek gęgania
ależ tak, zatrwóżcie naród mój raz, a ja go pogrzebię w nadziei na zawsze
w popowstańczej poezji, co wychynęła z kanału chaosu po stronie złej
i otoczyła owo zło sobą wielu walczących rąk, raz na zawsze
wskazującym palcem skierowanym w niebo zatrzymam słońce biegnące
– piętnując zakazy nadziei, korzenie się zwycięzców przed zwyciężonymi,
wyciągających ręce bezczelnie po ordery brązowej wstążki
i kawałki czekoladowego orła z odrobiną różu pudru na dziobie
– na mostach różnych, dla tych samych kawalerów: Sur le pont d`Avignon – Sur le pont Mirabeau
pod nimi, jak zawsze i wszędzie płynie nadzieja i miłości, miłości, miłości wieczyste

*W zgubnych płomieniach wrześniowych kiści*
W zgubnych płomieniach kiści września słońce nurza się sprężyście
jak ludy nieme we własnej winie albo
krewni ze stalinowskich rodzin w polskiej krwi winie
a konie od kuligów demokracji i do nich już szkapieją na widok zimy
chyba nadchodzi lekka Jesień Samojedów w upalny znów wrzesień
w płomieniach kiści walk sądnych gron jawa się przyśni, ten ich sąd sofisty
i to w czasach dalszego i uporczywego wykorzystywania zwierząt
będących w opozycji do chuci poniżająco drwiącej dzikiej natury
w zgubnych płomieniach kiści inteligentnej struktury
tych, co mają korzyści jeno na myśli
płoną góry, płoną jeziora i mosty starosty w Piszuochrzyszu
w sierpniowym horrendum wspominają lipiec natchnieni żeglarze
– przedpiekle filozofów zasłanianych przez wodzów
i ratowanych przed spaleniem tężeje
zwłaszcza tych będących podnóżkiem arabskich miłośników antyku
na światów styku, to i nie dziwota, choć Dunsa Szkota zawsze szkoda
tak to bywa, nawet na pustyniach Mrągowa
na jeziora z puszcz powrócimy jeszcze, gdy spłonie żubr ostatni, co
z makaty spadł Zielonych wprost, jak w chińskie plany podrobionej porcelany
w ogniska żar, gdzie Albatros osmalony przy brzegu stał
załadowany gitarami i studenckimi ciałami różnych płci
w zgubnych płomieniach kiści słońce nurza się wręcz uroczyście
a mag z Murzasichla odczynia zaklęcia deszczowe w prześwietlonej Bukowinie
a wiatr pędzi Połoninami, brat Łata zmierzył mu temperaturę w Cisnej.. uff..
brat dziad, łata pamięć o utrwalaczach socjalizmu skąd spalenisk swąd
już miał żar gasnąć gdzie chata Wielkiego Brata jest w kręgu drugim
gdzie płoną ci, co zgrzeszyli szaleństwem miłości wtórej
na sam koniec wakacji w Wersalu Werlasu
no i urwało się lato z dantejskiego sznurka
wpadło do wczesnojesiennego ursynowskiego podwórka
sczezło w płomieniach kiści winogron na szczęście
niektórych tylko winnych gron o rodowodzie
sadzonki przywiezionej z Góry.. uff.. nieco Zielonej
do winnicy UJgurów, w przededniu wojny Świata z Niemcami o czystą wodę

*Podniesiony semafor*
Jaśminowy semafor podniesiony
pociągi z siódmym cudem przejeżdżają
nikt nie powstrzyma zagadkowych składów wiozących przyszłość dziecka
pociągi znikają za wzniesieniem niewinności
potem grzech je podnosi na kolejny góry stok
syzyfowego nie wytrwania jeszcze odkrycie i zaczyna się spiekoty lato
u podnóża góry stoi dworzec świata, w mgłach cały, okazały zapewne
siedem wzgórz i więcej, jednej jedynej góry, nie ma końca boleściom
a na siedmiu wzgórzach kolumny dźwigania wstawania trwania
jak materia i duch, gnicie i wzrost, dojrzewanie, dzierżenie
nad zmysłami pastwienia się jaśminu, maku wynaturzenia
niedokończenia niebotyczności sekwoi
rozpaczliwe próby zgłoszenia, jako idei – śmierci szczęścia w kufrze
podróżnym, gdzie zamiast precjozów, bez zapachu jeden szary kamień
i takie to podróże ku brzegom peronów zachodzących kolejnych, i kolejnych słońc
znoś je dzielnie dzieckiem będąc, bo za tą górą gór znajdziesz
przyrodni przydrożny przepyszny prześmiały ze snów mur
z i dla dziecięcych mów
abstrakt chmur dzikich, jak UFO, jak nieomszony polny kamień
bunt bezwolnej woli ogrodów i pól jesiennych
niezatrzymanej zapachem, choćby i zgasłego jaśminu
dziecka w tobie prawdziwym znakiem, semaforem podniesionych

*Pod ważnymi mostami świata*
Pod ważnymi mostami świata żyją poeci
bosogłowi ledwopiórzy szmaragdowi szczęśliwi
zanurzają swe nogi w przepływającym nurcie czasu
tylko dla swobody ochłody noezy
w jego śmieciach doniosłości
w jego mętach szlachetności
w jego apokaliptycznych dumach
nieznośnie urągają nieczystościom treści w przechodniów głowach
porywistym nurtom praw nieludzkich w wodospadach niknącym
pośród urwistych brzegów sumień, pośród osuwisk oczywistości logik
w kołdrach zawinięci poeci czytają bajki
napisane przez dzieci dla dorosłych
na brudnych materacach leżąc nocą liczą barki mewy księżyce
dla nich przelatujące fajerwerkami jaźni, jak spadające gwiazdy bestii
w kapelusze dziurawe łapią pocałunki zakochanych
przechylonych przez barierki pokus
swawoli i szkołom wypowiedzianych posłuszeństw
straceńcy ważnych miast w kolosalnych widzeniach swoich pomników
przykucają przy filarach mostu, by złowić, choć tę gwiazdę przeznaczenia
w tej nieichniej toni odciśniętą, toni wciąż uciekającej spod stóp
łapią jednak rozświetlone tramwaje pełzające po dnach
rzek ważnych, odważnych, profetycznych, tramwaje zwane ludzkim cierpieniem
pod ważnymi mostami świata w butelkach po wypitym przez nich winie
gromadzą się muszki wszechtęsknot dla potomności zniżeniem uszlachetnionej
szczęśliwi poeci intuicjami kloszardów wypełnieni
pod ważnymi mostami świata odczytują wewnętrzne relacje okłamań
w bytach niestworzonych jeszcze i pomiędzy nimi

*Astralne pochyłości życia duchowego*
Astralne pochyłości życia duchowego bezświetlne w bezczasie moje
mimikra dobra znikającego w serpentynie wieczności zdarzeń
moje, burzyciela ciemności na chwilę w spadającej windzie zatrzymanie
w snach widzę, jak wychodzę z niej naprzeciw światła supernowych
staczam się z astralnej pochyłości, sam niewidzialny, jak duch
obdarowany materią w miłosnej przestrzeni, naznaczony szkwałem namiętności
z twarzą solną, z włosami w wizjach potarganych żagli Argonautów Eneaszy
rozpędzony wśród prawd praw i zasad matematycznych pylonów pogoni fal
zasępiony, zapędzony w wielokąty prywatnej galerii mórz natury
nieużywający nigdy czasu do walki, wiary, czułości w pogoni alg
skruszony, z wszczepioną ideą jaźni własnej jednostronnej, jak dal
w opozycji do cudzej wielostronnej i względnej kątowo
na środku obryzganej iskierkami gwiazd drogi, jak kroplami grzeszności woli
i jednocześnie pianą z fali zadośćuczynień i nieświadomej kontemplacji locji dobra
niezmiernie czysty w swoich przewidywaniach zmysł odysejski
tak czysty, jak owa nieprzenikniona biel bytu w bezczasie
tego szczytu własnego, ośnieżonego walką o zapomnienie przeszłości
rozpływający się w pobudkach do szlachetności tęcz, co
wszelakich rozbitków i emisariuszy jednoczą po tragediach
a nie rozbijają nawet mitu ludzkiego, tego znikającego najintymniejszego niespełnienia
potęgą dobra najwyższą, odwróconego spadania dla wieczności, nawet nocą sam
wypełniać się potrafię i staram bez gwiazd

*Sierp i Młot – Karaczawo*
Skonstruowany z lepkich przeinaczeń idei przyodziewek
– kurtyzan on, mim, cicisbej, idzie w nim przez Arbat Queer
słoniowatość jego niestabilnej duszy służy caropodobnym od wieków
ale Hannibali antyimperialnych z niego nie będzie
ani Kann, ani Berezyn nie będzie w centrum, więc ani lotów
Gagarinów na Księżyc też, ani genseków gejów
mówią, że nie będzie i inteligencji prawdziwie sztucznej tu
chociaż nie jest to takie pewne
oto kurtyzan mira, nagi prawie, zakaszlał znacząco
– usłyszano to na Olimpie, w wyroczni poszarzałych bogów
jako znak niesprzedajności zinterpretowano
– wezwano szefów służb i woźnych z notatnikami
tudzież wszystkich kelnerów świata z magnetofonami
usłużny dziedzic sowieckiej literatury, futurystycznych baśni traktorów
przystawił ucho do ściany owego publicznego domu, pnia i katafalku
liście z drzew na Arbacie spadają, nacjonaliści domagają się głów
a spadają głowy ich dzieci
Mroźny Północny Srogi dochodzą trójcą do władzy owej orgii
przez Sadowoje Kolco pod śniegiem mknie Tołstoj saniami
zaprzężonymi w tęczowe trzy niedźwiedzie, jak z obrazka
w cerkwi, utworzonej doraźnie w muzeum ateizmu
lepkie przeinaczenia stają się oficjalnymi dokumentami Dumy
lud nazwie je niebawem ustawkami Mistrza
a tymczasem, słonie rdzewieją na zapleczu Łubianki
maszynka do mielenia zwłok przesłuchanych, w piwnicach zamontowana, zepsuta
w biurach katowników ustawiono komputery dla tysięcy oficerów z nowego zaciągu
matematycy Kałasznikowa piszą algorytmy wbrew Pitagorasowi, dla KC, dla X i Mety
na maszcie masztów masztowych nowa antena nadaje marsze graczy
w pochodzie szturmówek wyżej wymieniony kurtyzan Queer dochodzi do Pietuszek
orkiestra oddzielna gra nokturny zwycięstwa dla antenatów równiejszych
z folwarku zwierzęcego lat trzydziestych, co niespodziewanie dożyli roku 1984
na pylonach mostu Dostojewskiego wywieszono wielkie czerwone sztandary
z literami haftowanymi złotem: AI CCCP NA NOWE CZASY

*Nieobalone pomniki*
Słodkich emocji niezapomniane chwile z docentami z Open Society
na Narodowym Piedestale Nauki niejako
przeszły w skrajności wydarzeń opisywanych dwojako
i w czasów zamierzchłych niesłuszne obrzydzanie
antyklerykalnymi wynurzeniami władz przywiślańskich sparafrazowane
a władze te, to ani umysłowe, ani fizyczne, jakieś takie, o dziwo
anty wszelakie, alogiczne
animistyczne aniniebne anisumienne anihilistyczne
te chwile słodkie emocji słodkich, skojarzeń obcych marzeń, z czym?
przeminęły prawie, ale w prawie do samostanowienia niezapomniane zostały
istnieją na obłokach olśnień jaźni, zrozumień porozumień z nadczłowiekiem
z narodem wybranym, prawie przybranym
stoickim amerykańskim, jednolicie probabilistycznie europejskim
ech, emocje romantyczne, ech osjanowe wojny
trzydziestoletnie z górą, o sukcesję grzechów atomowej rewolucji
ech i ach i ech dla komunizmu, pre i post romantyczne
nijakie, bez wartościowania omawianego uczucia
skręcające w zaułek bez wyjścia
emocji chwile, za każdym nieobalonym na czas pomnikiem

*Złudne uniwersalia w programach dyktatora*
Złudne są uniwersalia w programach i serwerach dyktatora
czy to ma być szczęście wszystkich gostków po reinkarnacji w kraju gier?
to ma tak wyglądać, jak burza w szklance wody wytwarzająca prąd
ni stąd ni zowąd?
taki z powrotem przesyłany do elektrycznych węgorzy w drodze
na pomoc przyrodzie, ot, samo w sobie odnawialne źródło energii
i odwiecznego a priori zewu krwi w komórkach nerwowych, jak się słyszy
założenie i teza naiwności naturystycznej generacji strojnej w plagi
a wszystko po to, by węgorze mogły logicznie wypaść z rzek
odwracanych, jak wszystko, o to, to, to, relatywne sofistów klepisko
tak na pociechę, jedynie teoretykom sztuki, tych
od zapór myślowych, stawianych każdej awangardzie wolnej od dyktatu
chwila, chwila – zachłysną się perypatetycy – chwila, a zmysły to gips
(w ocenie, no nie)
zbyt są odległe od piękna w teorii sztuki są rządzenia torturą z góry uprzedzeń
rozpadną się, gdy ów przysłowiowy piorun, jeden za drugim uderzy z mocą
w stado owiec o złotym runie, a nie w cudowności sargassowych protagonistów
wtedy rzeki i prądy uniwersaliów wypełnią, jak logik szczątki i powódź dwory ogarnie
po to, by mimesis zmieniło się w przyrody katharsis
odnawialnej czysto po ludzku, acz bezdusznie przez najzwyklejsze wymieranie
a gdzie człowiek zręczny, gdzie mistrz myślący, gdzie sztukmistrz, gdzie?
ten, co ocenia uniwersalia same? swoją naturę, siebie, gdzież?
ja nie wiem – ot moje stanowisko boskie, i wiedzieć nie chcę też
do czego zmierza dyktator pęknięć piękna w codziennej obecnej grozie
acz, nie pierwsza to ohyda na niezastępowalności tronie
tak fobią wywijający niebieską na fałszywym niebie bez błękitu i gwiazd
ten, co łamie zasady sił i potęg życia pokoleń jedynie dla powszechności złud
lub dla wiedzy tajemnej elit – błędnej wsobnie (jak tablica Mendelejewa i psy Pawłowa)
i tworzy złudy na miarę epoki nowej, stumilowe, stuskładnikowe, lśnienia specjalistyczne
a ja tam wolę być – samym piorunem uniwersalnym, w wersji czystej, i tyle
nie byle jak – wspak czasów, czasom wspak, czasem z dyktatorem wspak
nie zasilając programów ego, a niszcząc
oczywistościami czystych sfer niezmiennych, jego
złudy energii odnawialnej, coś, jak perpetuum mobile dla
trupa z jego następnych, niby ezoterycznych metempsychoz

*High Voltage (Wynurzenie)*
Na Dynasach stałaś obok mnie, na tych swoich koturnach, jak Izis wyniosła
słodkimi oczami patrzyłaś na mnie, jak Wisła
i mówiłaś – choć pokażę ci gdzie studiowałam,
gdzie miałam swój Dzień Kobiet słynny, a potem:
za rzekę w cień drzew razem
ani mural powstańczy obok bramy
ani wspomnienie hord Ormowców w 68-mym
tych 300 Spartan z drzewcami na uniwersyteckim dziedzińcu
nie nastrajały mnie lubo ani słodko do tej peregrynacji
rzekłem manifestem prawie – tać dziewczyno, ja w owe marcowe Idy
byłem w pierwszej klasie kopernikańskiej podstawówki
nie słyszałem jaszcze o holoubkowych wydarzeniach, syjonistach,
głodówkach, ganianiach z ZOMO i aktywem robotniczym
polskim czysto rasowym po Parku Kazimierzowskim, etcetera
moje blizny są z czasu innego, z innej epoki złotej
i choć do teraz fioletowe, to są to ślady szycia ran tożsamych
z ranami wujka usuniętego z Filologii, lecz nieco inne, to prawda
jaki tam ze mnie komandos, bandos i emisariusz,
a w ogóle to miła, razem wyglądać będziemy jak Angus Young
z tą swoją Holenderką na wczasach w Utrechcie
dobrze, nie chcesz?, nie? choć to tuż obok, na filologicznym – rzekła – o key
to chodźmy Oboźną w dół, do rzeki cyklistów i Żydów Powiśla
no i poszliśmy, już ręka w rękę, noga w nogę, jedynie nie głowa w głowę
jakżeś piękna tam w górze – rzekłem oniemiały, w bryzie od Wisły cały
no i idziemy w Wiśle, a co tam, boscy, legendarni prawie
powiedziałaś – przeprowadzę cię po dnie, ale ja nie Mojżesz, więc znikłem
i już jesteśmy w Parku Skaryszewskim, gdzie obok kaskady w kapliczce
AK-owcy mieli swoją skrytkę tajną z informacją ze stena
wyszliśmy z rzeki na krótko, na fajny pocałunek narodowy,
i to wtedy, gdy Metallica kończyła „For Whom the Bell Tols” na stadionie
i znów za jej przewodem, by złączyć się z owym skręcamy pod wodę,
wracamy, i jak Czerwony Październik, lecz pod wodą już mniej słoną
obieramy kierunek na Południe ku wolności stańczyków i królów dzieci,
moja miłość, a ja z nią, w jedni jesiotrów i sielaw, dniem i nocą
pod Siekierkami powstańczo buńczucznie hucznie, jak Natolińczycy prawie
poświętowaliśmy High Voltage, pierwszym songiem ze strony pierwszej
winylu żałobnego, nucąc pieśń potęgi nadchodzących czasów
AC/DC z kominów huknęło gromem, by zdominować czasy
prujemy dalej nie oglądając się na nie, ani na Ruskich ani na Wietnamczyków
szarpnąłem ją za rękę widząc dna barek załadowanych silnie
pod Pałacem Izabeli Czartoryskiej opuszczającej Wilanów Janowy, ratującej pamiątki stanu
przystanęła wybranka i rzekła – nie marudź, się rusz
ta Izabela i cała jej familia, cała ta przebieranka to rekonstrukcja historyczna tylko
zmierzają bowiem do Puław, tak samo jak my Puławianie Partii Liberalni
tam doszliśmy spławnie i rogato, potem Kazimierz i Sandomierz zaświtał mi tylko
po chwili rozpływającym się gdzieś w chmurach pięknem chwili
w dziejach upadłych w popioły, jak rybitwa z raju, jak Palach, jak Siwiec
przed zmierzchem dotarliśmy pod Kazimierz Drugi i Pierwszy Wawel,
gdy strzelali z armat prawdziwych nabatejscy sługusi wszelkich starożytności
dostrzegłem kopiec Kraka, w ten sam sposób, co Wanda nieśmiertelna
ociągając się wyszedłem z rzeki na brzeg, tak się zamknęła Eneida
moja wybranka w swym kostiumie modnym plażowała już pod Ludwinowem,
jak każdy letni ssak cielska tobołem zwaliłem się obok na koc
wiosny fajerwerki kablami sterowane, nad Wawelskim Zamkiem grzmiały słowami:
„For Those About To.. (We Salute You)” – tak, Elektrownia w Łęgu dała pełną moc

*Natężenie zadurzenia*
Zadurzony zasnąłem, nie śniłem o niej
po prostu ją spotkałem we śnie
jak za Orfeuszem Eurydyka na opak szedłem za nią cicho
rozpoznając jej ciepło coraz bardziej
nieśmiałość była iskrą, ciekawość płomieniem,
spojrzenie przelotne na jej twarz ogniem pożaru
zadurzenie to słowo senne, to uczucie nierealne nieodmiennie
to pojęcie psychologiczne wartościujące wojny domowe w sercu
odwróciła twarz, a ja we śnie ujrzałem ją w Empireum właśnie a nie w Hadesie
nie śniłem o niej – spotkałem ją, jak spotyka się
anioła na drodze, którego nikt widzieć nie chce w tym mieście
anioła, którego uśmiech był tylko uczuciem samym
a słowa tylko dzwonu brzmieniem, rozszalałym jak burza oktaw akordów
dzwonem dzwoniącym na niebie spotkania rąk naszych mówiących:
moje imię, moim imieniem, mojego imienia
mojemu imieniu, imieniem mym, imieniem tym zwał się heros
bohater alternatywnej rzeczywistości romantycznej
tu jednak był mój lęk, nie sen, jak się nie zbudzić, jak dalej nie śnić
zdumienie nie minęło, a ja wciąż patrzyłem w jej twarz
w korytarzu przeszłości długim, jak drabina na księżyc
ten pełen płonących rydwanów uwielbienia, jak
trap z mojego serca w jej wieczność
natężenie zadurzenia, potęga ciemnej energii odciśnięta
w jasnej materii poezji
o tak jawo, o tak, tragiczne zakochanie w dzieciństwie horyzont zdarzeń wyznacza
gdzie znika wszelka tożsamość obojga i rozpoznawalność jedności

*Uczuć astrologie niejasne*
Znam te niespokojne fale przyziemia, znam je dobrze
ty wiesz, jak cenię przypływy spotkań na nich
moje wznoszenia ponad atole radości:
smutnych progresji, tak niebezpiecznych jednak w upadku
potem niebiańskie odpływy wykradają serce, gdy ciebie nie ma,
gdy chodzisz nerwowo po ulicy bez celu, po dzielnicy jego,
a ja obserwuję cię z jakiejś wieży, choćby tej w Niniwie albo Dublinie
mój maszt chyboczący nacelowany na gwiazdę północy znów
a ja jak rozciągnięty Odys na Krzyżu Południa, męczony bez tchnień
krótkie wzloty krwi i znów grzywacze się łamią nade mną,
załamując skrzydła groteskowych rozstań
pędzę w noc, jak Żuraw nocy w nadziei morza, spętany mocą północnego nieba
i te dźwięki, ten szum wód wzbierających z wiatrem niemym
albo te krzyki mew grzebanych żywcem
w apokalipsie samotności oceanów nieskończonych
i to oko cyklonu zmrużone od pojedynczości bólu
stoję na drzwiach wyrwanych z domu dzieciństwa,
to moja deska do surfowania cnego, własnego nieodwołalnie
i płynę, surfuję więc kołysząc się, balansuję, tracę równowagę
jakbym stał na bocianim gnieździe w sztormu emanacji kosmicznej
na główce od szpilki, w czasie szkwału emanacji somnambulicznej
niby morze we mnie, a góry pode mną
niby ty w dole, a w głębi dnia już nie ja
– ja wysoko ponad życiem roztrwożonym miłością obojętną
niby na fali światła, a fala zagarnia mnie w grób
z ptakami pierwszych miłości, pogrzebanymi ze słowem, też w cieśni dłoni
w sarkofagu świata pióra strofy pieśni
w gniazdach rzęs kosmicznych, na niebie żeglarzy składam burzę w mozaikę
składam moją ogromną arkę w malutki domek z przedmieścia
składam życie w ręce magnetyzmu planet: gwiazdozbiory,
konieczności, determinizmy, pamięci szalejące,
niesamotności wspomnień, uczuć astrologie niejasne

*Probolszewickie nieestetyczne sentymenty*
Mnie nie rozkosznie, mnie nudno
mnie nie obłędnie, mnie nie werterowsko
czytam „Historię estetyki” Tatarkiewicza
na zmianę z „Historią bolszewików” Pipes`a
mnie nie uwiera w bucie gwóźdź bezrobocia, ani kapitału cierń
mi nie brak kochanki, mi nie brak wolności
w spadaniu i wznoszeniu glinianych marzeń
przeglądam album: ”Malarstwo włoskie”
zajadam truskawki ze śmietaną w moim szpitalu zwanym daczą,
ale robię to też sąsiedzi inaczej
żadnych szaleństw, jest mi dobrze średnio
mniej dziarsko, ale mniej nie smutno
nie koczuję nad przepaściami dni jutra – chwil żyję jutrznią
w nieboskich komediach nie uczestniczę
nie utożsamiam się z Nietschem
nie przyjąłbym nawet oświadczyn wybranki
jego i Rilkego – Rosjanki
u sąsiadów włączony telewizor
u mnie nie i to mój wybór, wyłom w propagandy murze
jedyny we wspólnocie narodowej
nowe bezbarwne czasy Imagine, to nie czasy amerykańskich beatników
nie czytam już Ginsberga i Ferlinghettiego, tym bardziej Kerouaka
i w podróż chopperem przez USA drogą Route 66 nie wybieram się
za to Via Carpatią przez Auksztotę pojadę Golfem
może dziś wieczorem wydziergam na szydełku suknię koronkową czarną
w motelu oczywistości merkantylnej naszej, jak ostoja idei poza jaskinią
probolszewickich niestety nieestetycznych sentymentów

*Wyzwolenie z nowomód*
Zeszłego lata komin się wspiął na dach a za nim bluszcz
postanowiłem pójść za nimi i za ciosem
zostaliśmy anteną świata mniej sekularnego skutkiem czego
w swej zieloności górujący też nad strzechą
empirycznych nowomód zaschłości, wczorajszą
wszyscy trzej jutra, neolityczni wprawdzie, ale awanturynowi i prawdziwi
błogosławiony komin dzisiaj niesie mnie i bluszcz jak jednobarwną tęczę
a ja niosę przesłania dla świata pojutrza, sygnały emituję bowiem z niej
patrząc na wszystko z góry sięgam już najwyższej chmury
lata moje już tam są, już zasiadły na chmurze lustra ziemi soczysto zielonej
ja jeszcze z dołu wciągam na sznurze upokorzenia ludzi jesienne
marząc o wielkim brzasku słońca ponad chmurami dla nich
gdy spłoną w południe przedchmurne, jak lampiony festiwali, jak w burzy latawce
oplotę chmury bezczasem i zasnę z królem bluszczem wiecznego przetrwania,
dym z komina wieczności wznosić się będzie po starego Abla nagrodę,
jak wyzwolenie pojutrza z jutra, a z nowomód więzi popojutrza

*Przechyły moje*
Zawodowiec piękności nie w opisach przyrody
(a przecież dziewczęta, a przecież też ona)
ale w oportunistycznych przechyłach w kierunku
zapachów, kolorów i dźwięków – tak, to ja,
chociaż żal mi gestów, żal mi płatków śniegu
zmieniających się w płatki jaśminu zbyt lekko,
ktoś powie pitagorejczycy nie sofiści, ekscentrycy Attyki nie sofiści
tak, tylko oni, sokratejczycy, wielbiciele miłości, tak,
ale dialektyka idei dla mnie jest podstawą nonkonformizmu urody
ten pyłek z pręcików lilii, który upada na płatki kielicha triumfu absolutu,
jak światło księżyca na skrzydła pomarańczowej ćmy w nadirze
ten rumieniec dziewczyny dostrzegającej ulubionego chłopaka
po drugiej, słonecznej stronie ulicy
ten zapach matematycznie mieszający się z dźwiękiem ponad łąką
nad którą rozpięto namiot dla sztuk dramatycznych psychodelik,
gdzie w maskach życia czeka chór śmierci ciszy, chór świerszczy sierpniowych
i ja w podzięce opiekuna wyzwolenia pszczół z sofizmatów
moje kanony, jak organy nad doliną grzmią toccatą
moja świadomość piękna nad nią – obezwładnia wrażliwością
zamiast równania korzyści – dla osądu ostatecznego człowieka
*Hanrahan a ja*
Pewnie bym bąki zbijał, jak on, Hanrahan Rudy
z kwiatkiem w dziurce od guzika
wyśpiewując bzdurne kawałki pieśni niehomeryckich,
gdyby nie te wybory
o tak, zemdlałem kiedyś przez nie
przez płot przerzucając kartę do głosowania
w kierunku urny ustawionej w podmiejskiej szkole
gdy mnie cucono dostrzegłem kątem oka Zomo
i bladolice Erynie w kwiecie wieku pokrewne
więc, jak tenże rzeczony Hanrahan ruszyłem z pieśnią na ustach w Polskę
i z piaskiem w ustach zgrzytającym, bo mdlejąc upadłem w piach
to znaczy na kupę piachu, w którą wbity był
słupek sosnowy z plakatem wyborczym:
„Ludzie dobrej roboty głosują na Adama”, no i tak
zgrzytam do teraz wędrując bez czapki rogatywki, za to
ze złotym rogiem bez sznura
sam ci wywołuję burdy w inteligenckich oborach
prowokuję nostalgię pod służb byłymi strzechami, co teraz tvnami zwą się
pobudzam do śpiewu, uczę polewać władzę z góry ich śmieci wodą Chopina
znaczy się urządzać jej Dyngusa w środy i soboty na Dynasach
w podziemiach głównie Warszawy, w jeziorku Złotej Kaczki
zbiorowo topić Marzannę pogańską prawosławia
wybory zostały i Zomo – te same, a ja się zmieniłem nie do Poznania
już bez kwiatka w łachmanie, ale w gangu z krawatem
jestem. jak Kiler albo Siara Siarzewski Mister
znoszę męki niewygody wałęsania się po miastach nieludowych,
po trendach, po teleporankach, po postach, po festiwalach zbiórek łajna,
po kabaretonach śmierci poezji
i nucę prowokacje jak Hanrahan jakiś elifcko-narodowy,
na siłę szukając korzeni nowojęzyka, którego nie ma

*W locie*
Lotne kwartały miasta zmiennie powolne
w szkle nocy w witrażach poranka mienią się cekinów mnóstwem
kolorami świata miasta, renesansowego balonu
pędzę ku niemu wyciągając skrzydła z mojego romantycznego balkonu
nocnym lotem księcia księżycowych bajań zachodu
skazany na smutek wiecznie nieszczęśliwie zakochanego
milcząc zdobywam ciszę nad dachami łzami
milcząc odrywam słowa od dźwięków łkań
milcząc kołyszę skrzydłami najciszej, bez gestu sowy
w bredniach tramwajów zapóźnionych zanurzony, jak one zapóźniony brodzę
wiele kubistycznych tańców siedmiokrotnie ozłoconych za dnia
kojarzy się z tańcem Salome lotnym w noc taką, lotnym jak nietoperz
na dworze tetrarchy, w magistracie cieni odgrywam rolę Toski i Tesli
po skoku skorka lecę ledowym mitem nad dachami Paryża i Wiednia do Rzymu
ląduję w Tybrze obok Zamku Anioła
to moje miejsce stałe, śpiewne, lądowisko stałe, święte
jak kot na cztery łapy, tak cichy, cichutki
zatrzymuję balon w lotu ostateczności na dnie
post i pan imperialnej rzeki widzącej śmierci wiele
i antycznej i postmodernistycznej i naiwnej
całe kwartały lotne snów owego miasta są tu łodziami podwodnymi
muzyki predestynowanej dla serca głębi
a ja z ich miłościami Wertera zagubiony, zatopiony na zawsze w Locie
budzę tam kolory prawdziwsze, pierwsze, w odrealnionej wodzie

*Nastoletnia miłość na tle zachodzącego słońca*
Uskrzydlona młodzieńcza miłość w dominującej ciszy
ptakiem się zdaje lotnym i wiatrem stałym
na tle zachodzącego słońca
nigdy nie wyznana, więc nigdy nie spadająca na ziemię promieniem
blade mgły nad łąkami wyciągające się z wieczora
w kosmogonii rosy zamieniają się w krople łaski historii
i jeszcze te pasma jakby dymu czarnego ulatujących dni
chmur nad nieistniejącymi górami przeczekania uczuć
to wszystko staje się symfonią samorzutnie, cudem
wspomnienie miłości, która żyje wciąż jeszcze ledwie jak cień ostatni
a już obrosła mitem plemion nieuznających przemocy serc
w tych chatach, których strzechy zarysowują się na linii horyzontu,
co jakby płonęły, a nie spalały się w źródle
plemię miłości na równi czci eschatologiczną ciszę,
prawie muzyczną ciszę piękna w sobie samego
nawet słońce nie jest w stanie dorównać zachodząc czerwieni
takich serc oczu, takiej wspólnocie rzęs, takiej ekstremalnej zachowawczości łez
tego czegoś, co trwa, co przemija i nie może przeminąć, zatrzaśnięte w snach
jedyny zachód słońca na fotografii z młodzieńczych lat nad jeziorem
lotne plemię nieśmiertelności wyrosłe z dusz dwojga
dziś powiem: twojej i mojej – zrodzone z nas, rodzące bezczas dzisiejszy
w chatach żyjące tubylczych mistycznie post nastoletnie post mortem
wiecznie płynące w noc, wiecznie płonące, jak feniks
jak każdy krzak w takiej sytuacji post sensualnej

*Boski cudów śladzie*
We śnie odnajduję z tobą sen,
gdybym nawet nie wierzył weń,
w ciebie, w twoje istnienie
to i tak cię prześnię
w każdym diamencie takiej nocy jestem w stanie
dostrzec strukturę kryształu
ściany światów węglowe, powiązania atomów jawy,
wewnętrznych mikrosnów bozonów – boskie cudów ślady
umiem zanurzyć dłonie w energii tkwiącej w nich
nawet, gdy cię nie widzę, nie wzdycham ekstatycznie w rozpaczy
bo oczy mam orła i Orcia, a mgła dla mnie nic nie znaczy
mam olśnienia eschatologiczne w kreacji wewnętrznej
pewności dzierżącej rozsądek uczucia
mogę iść nocą ciemną po linie, gzymsie i grani
latać mając skrzydła u nóg nawet, gdy ziemi, ciebie nie ma,
gdy losu nie ma pod stopami
a miraż w mirażu drży
na skraju rozchylonych warg
do szeptu, do wyznań, do śpiewu i pocałunków gotowych
mój śnie w śnie wybranko moja piękna
jedyna wizjo romantyczna prześniona
boski cudów śladzie, miłości ucieleśniona

*Powodzie myśli apokaliptycznych*
Inkarnacja apokaliptycznych frazesów jest nobliwie majestatyczna,
gdy chodzi o stworzenie świata małych prędkości umysłowych
w kreacjach zawsze występuje samodzielnie, jako potwierdzenie elokwencji
a nie istotności klisz mentalnych krasomówstwa
(kocioł przyganiał garnkowi)
akupunktura słowna tychże domniemań o końcu światów widzialnych
nie poradzi nic na swawole znaków przestankowych
w wypowiedziach pisanych, gdy proroctwa przewidują nie rewolucje w teoriach
ale powodzie myśli zwykle na przybierających falach
wznoszących się ku zmianom świadomości interlokutorów
bez inkarnacji, by poprzez reinkarnacje osadzić ich
na resztkach murów takiej np. Troi przed odpłynięciem spod niej
Eneasza, Odyseusza i wielu z przedstawicieli Ludów Morza bardziej okrutnych
ku miastom współczesnej Europy bohatersko zlaicyzowanej
przez przodków naszych Scyto-Sarmatów apokaliptycznie ludożerczych
wilkołacznych wręcz, jak to odkryto w pradolinach po powodzi
myśli jednego z rozgadanych myślicieli

*Haiku śmierci*
Policyjna polityka auto
w pragnieniach półlegalnych pożądań
rozpasania rozchełstaniach
uniwersalizuje usztywnia zmętnia
do śmierci prawo
nazbyt stoicko
*Haiku szczęścia*
Siebie samego te okiełznania
okazjonalne choćby
zatrzaskujące bramy raju od wewnątrz
olśniewają mocą twórczą i spirytualną
woli swojej więcej nie dając forów
wiadomo co pozwala zmądrzeć
po szkodzie zwrotnie przecież
zobaczyć szczęście od zewnątrz
poznać siebie zza grobu
i życie swoje prawdziwe ekscentrycznie nieempiryczne
błogo spędzone w półrealnym raju

*Fałszywe zapachy wolności*
Eliminacja zapachu jaśminu uzwierzęca telewizje śniadaniowe
a elokwencja prowadzących audycje, znana już w czasach Nazistów,
to jakby przezwyciężanie nowomowy Moskwy beznadziejnie nieudane
skromne namiastki autorytetu są jak liany w buszu
oderwane, na zaroślach i runie leżące niby zdechłe węże,
w nieprzezwyciężalnej ponoć zewnętrznie przyrody
w jej sercu lub mateczniku, do wyboru przez zaproszonych
niezwykle poirytowanych gości udających,
że prostactwo okoliczności człekokształtnych
nie jest zaskoczeniem, jak łańcuch na Giewont pod prądem
jaśminy to nie tylko zapach kadzenia prometejczyków,
są jeszcze dymy z laku owadziego przykre
są biokomponenty w proszku dodawane do szisz i fajek
widząc z tym Bonieckiego i Geremka inni wchodzą w to jak w dym
są wreszcie zapachy zapchanych kominów lokomotyw zabytkowych marksizmu
stojących w gotowości na bocznicy przy ulicy Biskupa Woronicza
albo podobnych mini ciuchci pędzących wciąż z Biskupina do Wenecji
owi prowadzący telewizje śniadaniowe i debaty gadających głów wojewódzkich,
prezenterzy powiatowi ze storczykarni – kaleczą mową kalendarze zdarzeń
odwołują się do piękna wizji komunistycznych rewolucji księdza Roux i Russella
prowadząc nas nota bene przez angielskie ogrody wprost
do dżungli arktycznych pigmejów pingwinich (w zależności od kontekstu)
i okupowanego przez goryle w sercu Afryki, ośnieżonego szczytu Kilimandżaro,
skore do wąchania odchodów własnych w każdej praktycznie śniadaniowej telewizji
długodystansowe zapachy jaśminu sięgające kiedyś skał Kaukazu
rozprzestrzeniające się błyskawicznie, jak kadzidło
dziś nie z kadzielnic, a z fajek protegowanych niesamodzielnych autorytetów
wczytanych w pamięci zarażonych komputerów,
zmienione genetycznie w ulotną sztucznej inteligencji zdechłość
tak jak to i dziś o poranku fałszywie czerwcowym wolność

*Owego lata 1969*
Zasługujesz na powitanie pozaplanetarnie sputnikowe
zasługujesz na wyjście z podziemia wizji
zasługujesz na pełne oświetlenie pochodnią wolności, bo
świadomie postawiłeś stopę, jako pierwszy wątpiący na wyspie utopii
wtedy ideologicznie stepowej i jałowej, jak powierzchnia Marsa
wyspa niemerkantylnych światów wczoraj, dziś
kolebka handlowego imperium kosmosu
a to była dzicz logiczna, kiedyś
owego lata obrzucili cię śnieżkami kolesie z Apolla jedenastego
a śnieżki ulepione były po raz pierwszy z pyłu księżycowego
i tak się do ciebie przykleiły, jak prawdziwy śnieg możliwości
przylgnęły do ciała z wody i węgla z domieszką diamentu
ciała mającego sterownię własną, jak jakiś perfekcyjny robot już, ale nie robocop
sterownię wielką, jak płytka krzemu lewitującego
sterownię niewidzialną prawie, jak prawdziwy byt
śnieżki, ach te śnieżki i ten księżycowy pył
opiewany w pieśniach potem z hymnów i bajek stratosferycznych
ale imperium tamto to imperium zła, choć
dziś zdaje się niektórym, że to nie była dzicz
zakusy na bałwana z księżycowego pyłu miałeś, więc zmilcz
dziś zmilcz wyrzuty przedawkowania
owi selenonauci rzucający najpierw bryłami księżycowymi,
a potem żagwiami, to sympatyczni chłopcy byli inni
niegomułkowi, niejaruzelscy, niemoczarowi
prawie kosmici jacyś, ale ludzie pierwsi, ludzie na ciele obcym
to znaczy drudzy, bo pierwszym byłeś ty: meteor, w czasie podróżnik
odideologizowana wyspa twoja, odideologizowane imperium w sercu twoim
tymczasem radzieckie marzenie zaledwie na orbicie Ziemi
wiecowanie tajniaków formą demokracji bezpośredniej wciąż
oblepiony pyłem księżycowym wyglądałeś, jak prawdziwy selenonauta
nie chiński, nie radziecki, lecz
wolny, pierwszy, sympatyczny, jak struna w chmurach drgająca
stratus, strucla nasza, strzała węzły w locie rozplątująca

*Elewatory esencjonują zwyczajności dla wybitnej przyszłości*
Opisując przypadki niezwykłe w elewatorach czasu
sprasowanego w stos powszechnej zwyczajności
esencjonuję zamierzchłości naszych dni niebywałych,
codziennie minionych a przecież nie bezpowrotnych
esencjonuję zwyczajności pożądliwe dla wybitnej duchowej przyszłości
na dnie dnia każdego zbierają się fusy miłości i nienawiści przecież
żebrak potrzebuje i tego, co spadło ze stołów bezbożnych biesiad
gdzie popularnieją męskie opowiastki o filozoficznych koniach Aleksandra Wielkiego
w skrócie Bucefał jeden sprzymierzony klasycznie wychowany
a potem pielgrzymka jego na nim do mauzoleum w Troi
i w Egipcie do wyroczni
tak pogańskich, że bardziej pogańskie być nie mogą
skryci żebracy pod każdym piasku ziarnem, czekają na kawalkadę,
a on sam jeden w duchowej pustyni burzy brnie
kryją się z cierpieniem swoim, jeszcze nie anachoreci
wysysają esencje z dni i stają się filozofami powoli mimo woli, jak on
są i dzisiaj pokurcza takie grecko-polskie, macedońsko-duńskie
naszości pobratymcy, już od chwili wspomnienia i opisania
małostkowa czułość na pustyni tożsamym czyni, to jest to
wyśmienita myśl sama akuratnieje, więc i esencjonowanie jej,
koniec końców ma sens
wigilia rzymska, pierwociny żniw, już na wyżynach wzgórz siedmiu
nazw siedmiu i oto smak miłości dostatniej w sercu pogańskiej róży
wyruszamy do Nowego Świata po kawę
smutek inteligencji, już nie ma Bucefała, nie ma Apollo 11,
ale na koniku polnym nazwanym przez Scytów ostatniej Europy pszenic
– Pragmatykiem uberem
tak, opisując esencjonujesz zawsze dni i miłości – pamiętaj i ty
wędrowcze na dnie elewatora dni, w pustyni, w puszczy,
wyroczni fatamorgany

*Rebelia koknejów w Krakowie*
Pod kolumnami głodu śpimy wynędzniali
w Akademii biedactwa spacerujemy sami
nadchodzi listonosz łez, oddaje nam zapieczętowany list
z lakową pieczęcią króla żebractwa
przełamujemy ją jak opłatek nasycenia świata dobrami
jedzenia, picia i ciepła
w duszy pierwsza radość bezdomnego dziecka wszechświata
upadłego na dno wiedzy
czytamy list, a listonosz się uśmiecha
ten listonosz to Diogenes na opak, a my
straciliśmy już nadzieję
od Parnasu po Likejon
chłodem wieje, chłodem
nie wiadomo, czy siedzieć na słońcu, czy się przechadzać w cieniu
kiedy ludy mrą, ostatni egzemplarz robota grzechu wiedzy to my
robota śniącego o własnym bóstwie, a nie ubóstwie
my w narkotycznym głodzie uśpieni na zawsze
my – już w Akademii miasta
a ja – nie wyłazi wciąż z beczki
posuń się Diogenesie – przecie nos wezwołeś
my kokneje my krakowskie szumowiny,
co śpimy pod Collegium Novum w kolejarskich płaszczach
– pobite przez łot takiego Łurbana, nie dziwota, bezrobotna dzicz
chciołeś Diogenesie to mosz, dej łyka ty gorzały, co rozjaśnia mrok
pylony Akademii znaczą ów teraźniejszości mrok
latarnie morskie na rynku znaczą nocnej rzeki mróz
biblioteki pod jej mostami wypluwają śmiecie,
jak komputery karmione śmieciami wiosennych gazet
Diogenesie cyniczny, po co wezwałeś nas z pierścieniem, czy bez
my kokneje, my wyrzutki umysłowego Krakowa
podrzutki kukułczych nacji dawnych przybyłych tu wpław
absolwenci wawelskich jam i materacyków rozkładanych wieczorami tu i tam
śpimy dziś pod Grunwaldem snem głodno-zimnym, smoczym
marząc o ukryciu w kolektorze ceo
greccy marzyciele po wystudzeniu herbaty
zasypiamy na mieczu z brązu pod własnym pomnikiem łask
nieodgadnionych, antycznych abnegackich spraw komuny,
tej, co życie nam zniszczyła
– my kokneje Azorów, Huty i Kazimierza
no, a ja – moje ja, nie przechodzi z krakowskiej beczki do urny

*Konwerter arkadyjskiej bukoliczności*
Koordynacja kompetencji, sezonów konkurencji natury
inteligencji w trakcie zamyślenia się nad pięknem dziewczyny z kwiecia
wstającej z łąki czasu totalnej konwergencji
w równie pięknej sukni, jak wiosna radosna
skompilowana z traw i kwiatów asemblerem krocia
tak oczekiwana, – gdy mówi do patrzącego wybranka
oczami zbudowanymi z maleńkich wulkanów ostateczności zimy
i lawą płynąca z lic, jak strumień wzruszeń zastygających w łzach
przez krajobrazu zieleń natchnioną
zespolenie kompetencji pory roku i radości wnętrza
w trakcie wypowiadania słowa –
jakżeś piękna wybranko moja, jakżeś piękna
biegnę do ciebie, jak jeleń przez wzgórza,
jak orlik frunę na zgubę powrotów do krainy ucieczki
zamilknę – mów dalej wiosno, nie mam już sił patrzeć
i głosu zbrakło, by śpiewać
myślę o zjednoczeniu z wzorem kosmicznego genu
rozszerzania, rozbiegania i wzrostu
odradzania piękna w pierwszym ciepłym spojrzeniu
łąka konwerter arkadyjskiej bukoliczności
i wzgórza z kompilatorem słów greckich i łacińskich nazw roślin
w końcu dróg mojej predestynacji
nieodwołalnej w twoich miłosnych spojrzeniach – wiosno w żółci i bieli
świat nowy powstaje z liter zapisanych pismem klinowym
gdzie litera jest kwiatem, źdźbłem, listkiem, piękna scaleniem
a strofa glinianą tabliczką z psalmu przesłaniem
kolejnej kopii wczesnomajowej miłości do ciebie

*Rozliczenie rządz skrywanych*
Skromne rozliczenie rządz niegodnych pierwotnie
skrywanych od narodzin miłości pierwszej
musiało się wydarzyć w końcu
na skalę niedużą, ale cóż
nie o skalę chodzi
nie o wykres
nie o układ współrzędnych
raczej o zadrę, ból, w plecach nóż
to ludzkie przecież takie i anielskie, nieprawdaż
mieć w sobie rządze i je skrywać wysiłkiem
kosmicznej jakiejś maszyny
a przecież za tylu ludzi oddać chciałeś życie
pragnąłeś tyle razy śmierci (ciała) dla idei (przetrwania)
skąd wziąłeś hart ducha, takiego, co popycha ludzi nad przepaście
by spojrzeć tam z góry w siebie ciut altruistycznie
o tak, zwyczajnie kochałeś, tak każdy kogoś kocha
choć zawsze jej pożądałeś tak wręcz nieludzko
z piedestału zmysłów pragnieniami sięgając wytłumaczenia wszystkiego
– złego i dobrego
ta żądność genezy popędu prawd nieznana nikomu
przecież była w tobie zawsze
ta pierwotna myśl jak świecy knot, skrócona do bycia z nią
ta iskra pod korcem niecąca już pożary róż i lasów
lecz nie płomień jeszcze gazowych lamp
ale ty parłeś naprzód w świat, jak urzędnik stanu
eremickie i żebrackie zapędy tłamsząc z powodu światowych rządz
twoja skrócona idylla świeckich władz w każdym geście prorockim
twoja piętnowana przyjemność w każdym spojrzeniu
twoja niechciana brawura serca w każdym spowolnianiu miłości
twoja ubogacana kontrola w każdym zachwycie, spotkaniu rąk, oczu
by stanąć w końcu nad niespodziewaną ostatnią przepaścią jej cnót
w maskach przeszedłeś drogę wieków dla niej
epoki serc mając za nic, jak ery węgla i kredy
rozliczasz się z rządz, choć pamiętasz tylko jedną z nią
chcesz już nieodwołalnie skoczyć poprzez przepaść śmierci
w niewidoczny nurt błogosławionego życia
duszy platonicznie tkwiącej w zwyczajnościach niedokończenia
skrywanego na szczęście przed światłem i więdnącego zła

*Utopie w każdym wierszu*
Utopia choćby i najmniejszej wagi w każdym wierszu moim
zawsze rozpala chęć zgłębienia jej miąższości
przy egzekucji pustki brakuje u mnie kata wszelkich realności
we wszechobecnej nieskończonej próżni brakuje mierzalności empirii samej
ale skazany purytańskości legat nauki emocji pełen
i wiary w możliwości zapełnienia jej cząstkami siebie
wznoszącymi się bez grawitacji ku ponownym przemyśleniom ostateczności bytu
– pokazuje siermiężność prymitywnych asocjacji świata nowożytnego w sztuce
niejednego przywiodła też utopia, jak mnie do wyrzutów sumienia
po wyrokach: ścięć, zatopień, powieszeń, smażeń na kratach i w końcu pomówień
w ordaliach twórczości na sztandarze mającej wyhaftowaną surrealność
narzędzie zniesławień egzekutorów zmysłów to często tylko zemsta
skutki bolesnych straceń więźniów sumienia z ryzykownych estetyk znanych
apokaliptyczne lotne stworzenia unoszące się nad miejscem kaźni
stracenia poetyki z pozoru wyglądają sędziwie nawet, gdy
głoszą frazy zupełności prorockich wizji piękna w krwi
w togach i perukach logik tymczasowej niezawisłości twórcy
w czasach rządów rządu z dziada pradziada demokratycznie uzurpatorskiego
– takie przyzwyczajenia to w takich warunkach
małego kultu rozgwiazdy przeróżnych wiar tożsamości
mogą stanowić ławę przysięgłych poetów w niebieskościach każdej już utopii
nawet tej utopii, o którą jedynie walczyć z prawdą trzeba do znużenia
i wyczerpania podsądnych wabicieli myśli wolicjonalnej, nieobiektywnej
rozstrzygających o potędze nieutopii atrofii
jej głębi w tortach kolorowej zmasowanych radości, jak tęcze rozszczepione
jak pokłady geologicznych wartości w Uskoku Tektonicznym norm
pokazujących doświadczenie istnienia przed i po prawdzie
chociażby taki bieluń dziędzierzawa, nieutopia natury a przemyślenia, datura,
przykładem poszukiwania nie treści a fikcyjnych form

*W niedzielę ostrożnie otwarłszy oczy*
Zdumiony jestem w niedzielę ostrożnie otwarłszy oczy
natrafiłem na zjawienie natury, jak Aurory kwitnących sadów
cienie zniknęły gdzie, kiedy, jak
jak pięknie, jak subtelnie owoc miłości dojrzał w pryzmacie nocy
niebotyczny znalazł drogę do mnie w przyziemiu serca
ośmiu jeźdźców sztuki przybyło wiosennie w maju, jak chłód stalowym
osmotyczny dreszcz piękna uspokoił wszelkie wewnętrzne drżenia
ostateczny nawiedził ziemię
dobrze, że nie przespałem tej niedzieli tęcz
dobrze, że rajski ptak wyrwał mnie z katalitycznej neurozy
dobrze, że jeszcze jest ranek w głowie po burzy gwiazd
ledwo drżą nieliczne cienie zewnętrznych stworzeń
albo nawet ruchomych istot na poczekaniu wymyślonych,
na poczekaniu radości, jak jednoskrzydły orzeł zdarzeń
a więc jestem w niedzielę w martenowskim maju roztopiony, bez cienia
odgalwanizowany, promieniotwórczy inaczej, klonowany natychmiast
łagodniej dodatnio rozprzestrzeniany, okrutniej ujemnie koncentrowany, już nie senny
usta z chmur na niebie rozchylają się więc w uśmiechu
a może w szepcie, wiatr szumi – zdumienie świtu sięga tropopauzy
– wiatr szumi – praw natury wiatr szumi – bez cieni, a ja zdumiony już

*Wieże władzy*
Wieża władzy, toż to wieża ciśnień jednej doby, dla jednej często osoby
pod ciśnieniem jest sama tęsknota do panowania nad emocjami
pod ciśnieniem władza, abnegat, ignorant każdy
kto wychyli głowę z powozu śmierci rozumu
i kiwa ręką do wiwatujących błaznowi tłumów
tak, nawet ignorant stworzony jest do panowania w klatce
on ci, szatan w objazdowej kolasce
dzisiejszy taki szofer władzy ma uczuć paletę większą
niż ładunek osobowy na tylnym siedzeniu jego bestii
współczesne czasy nacji to wieża ciśnień jednakowoż
i piramida ludzka pnących się po schodach panowań
na Oktoberfest, na fieście, na paradzie 1-majowych czubków
w Hawanie na oficjalnym przemarszu gejów rewolucjonistów
parady, otóż właśnie, wieża władzy od parady i głowy jej takoż
władca przyrody nie jest władcą świata ponoć, powiadają
zostanie zmiażdżony i padnie, jak Dylana ptak
na piach
u stóp owej wieży strażniczej Uniwersum
parada diabła większa w dawnym Marrakeszu, taka sułtana od słoni i wielbłądów
i kornaków w Indiach depczących naturę, targających łańcuchy zwierząt
za to mniejsza niż na koncercie Slayera skutych w Pasadenie
Pasolini pokazał władzę nagości, niemieccy filozofowie
ujawnili władz schizofrenię pączkującą potęg
w każdym przywódcy nienamaszczonym
wieża władzy współczesnej to nie wieża Babel, bo ta upadła, a ta trwa
pod ciśnieniem wolności wieża odnajduje sens dla upadłych mas
tak mówią na Agorach zwariowani uchodźcy z rodzin
wieża władzy z ludzkich emocji niekontrolowanych
buduje się sama z silnych mężczyzn głównie, a na szczycie
zawsze są dzieci, którym każe się stać na rękach
albo udawać zamyślenia kwiat, mięśnie wytrzymują drżenie, ale
nie wytrzymują braw litości prawdziwych kobiet

*W zakolach górskiej rzeki*
Szumy, wiry w zakolach rzeki górskiej
stoję na moście i patrzę na nie
na skrót mojej drogi przez przepaście
smakowity dżem jem z kawałkiem bułki
nad zakolem rzeki górskiej lecą kukułki
nie aż takie bukoliczne, romantyczne, ascetycznie polityczne
w swej podręcznikowej podrzutności sloganów niechcianych
ale prostsze, stalowe, mechaniczno-elektroniczne
kępy szaleju nad kaskadowymi prądami eklektycznej rzeki
i pędy świeże łopianów nad pianą za starym pniem
leżącym na środku, jak generator wysp
w leśnej głuszy górskiej rzeki widok cieszy umysł estetyczny
ale serce ascetyczne smuci, bo w wodzie płytkiej leży
duraluminiowy wrak samolotu, coś jak durszlak
i jakaś lufa działa samobieżnego, coś jak wydechowa rura
słońca nie ma, za wysokie drzewa
poświata tylko wiotka z wierzb i olch się wyłania,
prześwieca jakaś taka samobójcza, jak kukułka skrupulatnie ospała
stoję na moście, być może nawet w krajobrazowym rezerwacie
nie wiem tego dokładnie, tablice jakieś na drugim brzegu daleko, nieczytelne
kokoryczki strąki zasłaniają je częściowo zresztą
czapla siwa, o czapla – widzę ją, widzę za pniakiem męki strugi
za poniewierką fal sięgających jej kolan, choć zapewne to
z bliższa patrząc nie kolana będą
porohy, kaskady, wiry: szemrze górska rzeka wschodniej kultury
wpadając na plateau mojej ścisłości i pyta
– ile naliczyłeś już artefaktów młodości swojej?
ile pamiątek zgromadziłeś na dnie?
– tylko wrak samolotu i kawałek działa, no nie!
spokojnie, mam jeszcze wyrzutnię sporą sumienia,
patrz nimfo, historii muzo, patrz moja ciszo w sobie,
wyrzucam wojnę w głuszy, z jej historią huku, błysku i pojękiwania
– to życie moje całe, nie sztuczne, lecz naturalne
otóż to, ten most jest, ale moje życie w rzece wiernej jest, jak trzeba
wraki wydobędą wnuki – czas lecieć mi do gniazda słowika z miłosną kukułką
z trybików, kółek, zapadek, sprężynek
z zegarmistrzowsko złotej mechaniki całą, po poradę dnia,
śmierci Ziemi eksperta, głusz sinych i w nich
erudyczno-ludycznych przepowiedni kukania

*Jakaś śpiączka epistemologiczna*
Znużenie epistemologiczne jest czasem wyrazem śpiączki,
oby nie cukrzycowej tylko wtedy,
gdy jesteś po uczcie bogów wszystkowiedzących na Parnasach
i to po wypiciu zbyt dużej należnej dawki ambrozji,
jak na półboga, który jeszcze
nie jest przyzwyczajony do takich eskapicznych wypadów
na imprezy zbyt wystawne poznawczo
a nawet, jak na Homera współczesności przystało
i to Homera nieśpiewającego jeszcze melorecytacji
w niehermeneutycznych kongresach i parlamentach sławnych narodów
zdecydowanych na bogobójstwa przeważnie tajne
a wystawnie kierujących się humanizmem sloganów i maksym
otwartych na każde splątanie
na okładkach konstytucji, winietach portali społecznościowych
i banknotach o nominałach populistycznych oczywiście
w onym demokratycznym ustroju raju elit ziemskich
dla wykształconych półbogów nie epistemologiczne piękno nużące
bez domknięcia dziedzin, bez liryki i bez tez prawdy
jest wyrazem jednak porzucenia somnambulicznego muz i Parnasów
i taki brak trzeźwego polotu wśród skrybów powszechniejący
kończy się tylko spacerami w ogrodzie Hesperyd lub na Polach Elizejskich
z miną marsową bez rymu, człowieka, jak ty
skończonego na Ziemi nadgryzionych jabłek pozłacanych ledwie
usiłujących lecieć w górę, a nie w dół
tak, znużenie epistemologiczne, nic nie poradzisz
twoja głowa leci jednakowoż w dół, no cóż
*Względności nie przystoją*
Nie przystoją malkontenckie dywagacje na temat eskapicznych penetracji,
choćby w muzycznych gamach solfeży śmierci sofistycznych
na krańcach agogicznie pogrubionego (pogmatwanego polifonicznie)
jestestwa ludzkiej melodii prawdy odwiecznej tkwiącej w ciszy
i wyłaniającej się czasowo (czasem nosowo) w intonacji genowej
z najsmutniejszych, acz najbardziej skomplikowanych
chemicznych powiązań cząsteczek sublimowanych jednostajnie
na użytek pogawędki poobiedniej nominatów kastratów (eurek bez logik)
w Akademii, choć bardziej w convivium akademickim przylegającym
panegirycznym snobizmem do ołtarzy nauki (laboratoriów eksperymentów chaosu)
wystawionych Molochowi żakostwa tymczasowego
(wszelkiego nieprzystosowanego przyzwoicie do cnót)
nieprzechodzącego nigdy pokorą radosnego badacza składników ludzkiego ciała
wcale nie cielesnego w pełni w sytuacjach często wymagających
większej wrażliwości i polotu, niż tylko malkontenctwo roztrzęsione,
z uwagi na niepowstrzymywalność badania i postępu, który bez komentarzy,
bez dyskusji, bez sporu ciągłego, przemienia się w melancholię, już
nie chemiczną astralnie, ale psychofizyczną i nieodwracalnie nieodkrywczą
fałszem straszą wewnątrz dusze pewne
(z maszyn sensualistycznych arią śmieci Ziemi)

*Ab ovo*
Słońce wzeszło tego roku świetne
nieokolicznościowo smutniejące z wielkiej radości,
ale wciąż pełne i szlachetne
podniosłem je z horyzontu i wsadziłem do koszyka
jak grzyba, na bydlę i w drogę
krajobraz miał mi za złe takie pijackie wręcz zachowanie
nie liczące się z prawami kosmosu,
w tym z siłą ciążenia dominantą wśród jabłek i komarów
tak, tego dnia wiele wzeszło rzeczy skończonych na niebo na świecie
przecież słońce też wschodzi, to jedna z nich
zawiozłem słońce do kurnika melancholii, nie kurom na wzór,
ale kogutom na pianie i zrobiłem im mózgu pranie
kwietniowy poranek pijanych wiosną kogutów zaczął się bezgwiezdnie
olśniewająco i aczkolwiek nieprzystępnie, to przecież, jak zawsze po ludzku
kogut narodów wyrwał się pierwszy, potem pozostałe koguty klas społecznych
ech, wiosno, wiosno radosna piej, tak
ech, śnie kosmiczny dniej, stawaj się śpiewem nielotów, frywolnych jak ja
dobre te świetne śpiewy na rozpoczęcie ochów dnia,
ochów czasów, ochów kosmosu, achów natury mów z pytajnikami snów
to tu tak powinno wyglądać, prawda, ech
wiersze czytane w kurniku na wzgórzu z kreskówek
przy lampach stu, zamiast słońc
wiersze pijanych drobiarzy, i niech, nawet obskurantów polujących w Puszcie na dropie
może wtedy zdarzy się cud odnowy horyzontów przebudzonych głów
w oczach niezdominowanych złotem innym niż fatamorganiczny poranek
zacznijmy życie od nowa, w radości odnowionym gnieździe
wszystko od nowa za jedno: bez słońca, czy ze słońcem

*Salamandra*
Stałem nad strumieniem rwącym dzień cały
wpatrywałem się w kamienie na jego dnie,
otoczaki wypolerowane nurtem wieków złotych i szarych
i w salamandrę rozżarzoną wśród nich
a może to nie salamandra była
nurt obmywał wszystko, co pozostało z czasu w klepsydrach
po odjęciu odeń mojego życia
strumień wartki szemrał, jak w Mahlera symfoniach,
smyczki i altówki, a ja skurczony w ujemnym czasie, coraz bardziej
stawałem się salamandrą entuzjastyczną
a może to nie salamandra była
skąd więc te kolory płomienne na mnie, we mnie
skąd te ogniki, języki elfickie wśród otoczaków na dnie
skąd te wbiegające, wirujące, wnikające w chłód
niedającej się zatrzymać wody wartkiej jak ludyczny mit
jak strzały powabne epikurejskości i swobody wątpliwej
skąd te złudne błyski w korycie wgniecionym uporczywością górskich łez
tęskniących jak ja do scalenia w pożądaniu świata świętego spokoju
skąd ja w ujemnym czasie, jak traszka raczej w perspektywie nizinnej
i ja na brzegu w niezdecydowanej wieczności, jak czapla intuicji
sięgający w miraż, w fatamorganę dziobem,
tym spostrzeżeniem duchowym w oku, w ogniu
w unii z wyobrażoną salamandrą drogocenności
wielorakich słońc ukrytych we mnie, w chłodzie

*Parki w Bastylii*
Usłużne Parki znowu przyszły ci z pomocą
z Bastylii wyrwały cię przemocą z sideł fikcji zastawionych bohatersko
zadomowione na dworze Ludwika następnego
gdzie przecież ministrami były jego nawet
a tak chciałeś spędzić żywot buntowniczy zakuty w kajdany
poezji i mitu w twierdzy siedmiu mędrców szalonych
uświęcicieli narodów republikańskich
Parki nowoczesności weszły tu z tłumem niszcząc bramy
i zwodzone mosty do historii cierpiętnictwa prowadzące,
ale najciekawsze w konkluzjach jest po latach to, iż
zawsze to filozofowie przynoszą na końcu snobizmu terror
zważywszy na despotyzm, monarchię absolutyzmów niepowściągliwości
oświeceni przynieśli tyranię złudy blasku ognia
odsłaniając dzieła, jakim oddają się Parki
w ten sposób utracjuszowski twój charakter męczeństwa
prometejskiego dla nikogo, bo i nie dla siebie zgubnego wynaturzył się
Parki wywlokły cię na światło dzienne z lochu
i sczezłeś jak Nosferatu o świcie jutrzenki swobody
albo jak Napoleon rewolucjonista cesarski od władzy głodu
tak jak wolności nie zwrócą ci Parki wieczności
a skończone piękno bastionów wokół chwał panteonów
czasów nieodpokutowanych i utraconych dni nieodmierzalnych poezji

*Zbyt ekspresyjne widzenia*
Skłoniła głowę przed mną, jak wszechwiedząca góra smutku
niwelująca swój niestabilny, wulkaniczny szczyt
tak, ona nie jest w stanie się wyżej podźwignąć
nie runie z Marsa lawiną kamienną również
na wioskę pasterską w dolinie ludzkiej miłości
mogła skorzystać ze skrzydeł wiar i zostać latającym dinozaurem nowoczesnych er
wolała jednak być smutną górą z wyciosaną w niej głową radykalną filozofki
ale ani z niej Safona
(tragicznie zakochana w młodym rybaku autorka homoerotycznej liryki)
ani Simone de Beauvoir
(wielbicielka Mao, Castro i CCCP: tylko ateizm i komunizm
a przy okazji feminizm – małżeństwo to prostytucja a aborcja to lekarstwo)
została dziewicą łzawych mężów na dachu świata – Meta Narcystycznych Platform
prawdziwą górą smutku dla wszystkich łapkowych guru
zapadłą, zrujnowaną, zwątpioną księżycowo
ja jak inni przyszedłem tu do niej z latarnią i kostuchem
patrzę w jej podchmurną twarz, piorunów sztucznych słucham ech
i wspinam się po nocy inteligencko do jej bosych stóp
czy wszechwiedząca zna cały smutek czy encyklopedystka wnętrze swoje zna
z jaskiniami, grotami, korytarzami, stalaktytami sądów ichnich,
stalagmitami diabła złud, z pokładami fałszywego złota i rud
wszelakich tragicznych, nierzadkich ziem
z trollami legend, kuźniami metalowymi Hefajstosa w USA
i śpiących glinianych rycerzy w szyszakach kryjących sny Chin
czy zna wszystkie moje myśli, gdyż ja ją zrodziłem
w ciemności niewiedzy mojej, w godzinie klęski intuicji
z mutacji horrendalnych zbyt ekspresyjnych widzeń i przeczuwań

*Bez lekkodusznej przysięgi*
Zeznałem pod przysięgą, że cię kocham letnią, że
wolę zginąć ścięty i święty, niż złamać kości przysięgi
zemsta zdradzonej wiosny była straszna, gdy
odeszła na zawsze zabrała ciebie
ot tak – bez zapewnień, bez ostrzeżeń, bez racji
a ja jeszcze pławiłem swoje konie fizykalne w falach zagrzanych już rzek
a ja w kwiatach lata jeszcze pławiłem swoje myślne koniki polne wypalone
w najdziwniejszych kwiatach, bo bez płatków i łodyg ostrożności
w najdłuższych dniach łąk bez ciebie wiernej
ze słowem twoim istotowo zjednoczony wciąż
pod przysięgą bezgwiezdnej nocy zeznałem raz kolejny:
jakże ja kocham te nieskończone twoje oczy lata
już w sierpniowym dwoistym woalu róż
na dnie jeziora hybrydowego wyhodowanych,
gdy razem płynęliśmy bez niej,
bez tej lekkodusznej przysięgi miłości, obcy
dla jej kata, łotra, to było jezioro śmierci
– podwodne róże dla śmierci wiosny

*Monte Carlo*
Zdewocjonowany to znaczy odnaleziony na wybrzeżu w łodzi
cenny niezwykle ładunek wiary i historii
ileż to ludzi żeglarzami było
iluż to rybaków zostało filozofami
ileż to beczek morze wyrzuciło dla nich na brzeg
z Demostenesami i bez
emocjonalnie pobożny bywa każdy, lecz tylko
filozof powinien być ponad miarę, a miarą jest – empiria ducha
choć taka powiedzmy matematycznie jedyna w Monte Carlo i Reno,
bywa złudna, zgubna i nudna
ale newtonowska empiria w połączeniu z jabłkiem nie
zrozumienie przynosi i owszem,
i światów teraźniejszych przekraczalności, jako takie, jako taka
nie tej z księżyca ulotnej, ale ze słońca, co, by zmartwychwstać w morzach tonie
jak strasznie słuszna wizja rozumu wyjaśniającego tajniki nocy dla rozbitka
w łodzi przybijającego samorzutnie do nieznanego brzegu w taką nocą właśnie
jak święta Dewota ze złota bez żywota
– więc spal swoją łódź mód i módl się jak ona bezpowrotnie
zdewocjonowany po kres empirii bólu każdego morza

*Ilu Greków zginęło za wiarę na Chios?*
Siedem kłów wiary, osiem wierności niezszarganych
niosą się wieści boskie w chmurach, z Olimpu do Chios
boski Zeus pogryziony przez pasożyty nerwolucji, ewaluacji, islamacji
a Posejdon z wytrąconym trójzębem biadoli na wyspie kuksańców kultur
szmaragd egipski rzucony na Chios nie doleciał tam, wpadł w szał Mars
choć spadł na Kretę w labirynt przeznaczenia – wyznaczenia do zdrad, nie przetrwał
wykuto słowa: przepraszam bracie, wykuto na granitowej skale Kaukazu w końcu er
potem te wykute powielono w kilku deltach, na glinianych tabliczkach, i nic
jakiś jasnowidz z gór je wszystkie zjadł, jak
książeczki proroka, bo myślał, że to jego los
oś zabójstw niedowiarków Europy
ciągnie się, jak linia na morzach, od Atlantydy do Chios, wznosi, jak piramida głów
Poirot wszczął śledztwo – kto zabił, kto nagryzł, kto zjadł owoc,
kto niebo odsłonił w złotym wieku nie to?
cyfry były wcześniej niż słowo?
cyfry szczęśliwe kły – to zło
a Pitagoras swoje: mistyka śmierci to liczba
ilu Greków zginęło na Chios?
za nas?

*Pogruchotana Amelia*
Amelia pogruchotana codziennym wstrząsem emocji
skleja się na kanapie
jej kot patrzy, był kiedyś osłem, zwierzęciem zacnym
teraz jest nikim, to bajka o muzie zwierzęcej nudzie
tak, zewsząd nudą wieje tu, te same wojny, co
w starożytności, te same dzieje
od Issos po Okinawę, nawet wódz jest taki, co
nie ma wyobrażenia bladego o sobie na racjonalności tronie,
i tam daleko na Wschodzie, i tu nad Wisłą
smrodzą swoją fają niezastępowalności obaj, i mnie nudno, bo
oczytany jestem, a naturalna Amelia mnie porzuciła dla draki
dla kilku fraszek, kota i dla nieznajomego tabaki
siedzi w samowinie depresji na środku Morza Martwego,
leczy zrogowaciałą skórę kawą i marzy, o Górze Marzeń marzy
spadają meteory w Paryżu i Donbasie
Macron z Sikorskim razem w telewizji zapowiadają się
a Amelia patrzy na to, i myśli o sercu stałym
z cząstek elementarnych, jak szarość nudy poskładanym
komórki macierzyste swoje zamraża
i zachowuje na Armagedonu godzinę wyznaczoną
przedrzeźniający fizykę kot wychodzi z Amelią
na demonstrację zaklęć w sprawie pigułki po
tak, to już po Amelii – zło
zło czai się nawet na owej kosmicznej kanapie codzienności
niecnota, jak niejeden czarny kot

*Na skraju okiełznania wszelkich drżeń*
Stoisz na skraju okiełznania wszelakich drżeń
– to ostatnia kolumna, krawędź świątyni cywilizacyjnych er
dusza, szara myszka wciąż drży jeszcze po spotkaniu z diabłem
dla niej to nocny drapieżnik, drapieżny, jak każda noc
właśnie na latającym dywanie odleciał w nią, w jej zło
twoje zasoby światów akceptowalnych skurczyły się do drżenia
przetrwasz je, nie zwątpisz, pokonasz jednym skokiem przepaść, a potem
zbudujesz świątynie nowe w każdej z krain, które wskazał diabeł
oto dziś ta świątynia Europy lepka,
ostał się zmurszały fragment jej murów zaledwie
tylko fragment ściany płaczu zwanej zachodnią.. ideą, po uniesieniu prorockim:
nie pozostanie kamień na kamieniu – wychynąłeś ty tu
z bólu przebytych wojen i nienarodzonych nieumarłych niepoświęconych stworzeń skarg
dusza twoja znowu drży pomimo utrwalonej nauki okiełznań
w demokratycznym wyborze masz skrzydła feniksa,
pegaza, lotnię, pocztowego drona i jeszcze utratę praw fizyki w świecie widzialnym
zwaną kartezjańską nieutracjuszowską duszą
wybierasz ufnie nieskończoność nieoktrojowanej wolności
oddanej właśnie na służbę nieskalanych drżeń
okiełznasz zapewne siebie, jak mgłę i skoczysz razem z ciałem,
tak, wiem

*Komitety i palmy*
Ileż ta moja Ojczyzna przejdzie jeszcze marzeń powodzi, jak losu kolei,
jak dróg i exodusów z cierni kuszeń ku Golgotom prawdy
mijamy tramwaje dociekań stojące, malownicze, wożące kiedyś ponoć myśli wiar
takie, jak na Piotrkowskiej w Łodzi, na Floriańskiej w Krakowie, na Bednarskiej w Warszawie
wywożąc z miast marzenia dawne utknęły w korkach błędów i ran
i ciągle stoją tam od lat, choć linii brak, choć trakcji brak, pantograf to pentagram znów
znów musuje niepamięć w komitetach, w deklaracjach praw nieprzejednanych rad
kanał nasz – powiedziałby kloszard, policmajster, cham
komitet cudotwórców zdominował marzenia wsze,
stoi taki gmach nie jeden, nie dwa, nie trzy
prawie pomniki dla Gavroche`a w centrum niezasypiających miast,
gdzie zrewoltowana władza maszeruje w pochodach ulicami
z feretronami, chorągwiami łgarstw, powodując korki i zamieszki,
domaga się wulgarnie rzezi najsłabszych i najsilniejszych, co najmniej
ludzie przechodzą swoje Styksy moralne pospiesznie ku równinom równości
władza śródmiejska obrzuca gnojem z przedmieść księży sowizdrzałów
księżą milczą zgodnie, mruczą, śnią uczuciem,
uczeni tańczą kankana, mruczą, nie uczą snem
wciąż studiują pamięć studenci, mruczą, hajcują w głowach uczuciem niesytym
w gejowskich klubach geje mamroczą mantry, ministrzeją – na szarość naszych nocy
ożywają bazyliszki siedzące na niegrających ławkach, złote kaczki wypływają za tamki
tramwaj nowy zwany popychadłem obcych ruszył znowu w świata naszego stolicy,
marzenia przybyszów wiezie do Zachęty przeniesionej do Wojska Muzeum
i słoiki w siatkach do skupu w Polskiej Akademii Nauk
aleja zasłużonych wydłuża się w nieskończoność, sięga kolejnych komitetów
i palmy pierwszeństwa kiczu
marzenia mgliste wzbierają ponownie, Poniatoszczak znika w nim
w powiślnych skuszeniach, skruszeniach, skubaniach niewolniczego pierza
tak marzenie, jak wezbrana rzeka, jak potop w Eridu schizm
a mostu już tu nie ma do nieba, pochylni świątynnej nie ma

*Niech się niesie szmer pracującego serca akceleratora*
Patrz w atomy, patrz w cząstki elementarne
podobnie, jak w swe odbicie Narcyz w zachwycie
wszak jesteś człowiekiem z gwiazd idei, w kruszynach myślący krzem
szukaj zawsze embrionów materii w łożysku świadomości (ognia)
słuchaj zawsze głosu serca werbla (ognia)
słuchaj piękna jej twarzy (ognia)
w harmonii dźwięków rozpalonej eolskiej harfy
o poranku w galaktycznej Arkadii
patrz przez pryzmat muzyki kosmosu jej tęczówek
na emocje, owe aurory z twarzy atomowej
to cząstki elementarne wirujące wokół twojej jaźni
niech się niesie szmer pracującego serca akceleratora
prawie maszyny teatralnej do wytwarzania wiatru i burz
słodycz ambrozji niech będzie w sercu a nie na końcu języka,
gdy ten kur zapieje o świcie z mitu
w piątym wymiarze niech będą siódme zmysły
patrz na niemożliwości wszelkie owym światłem ducha nie utylitarnego
wyzwalaj energię miłości z obcowania z dźwiękiem światłem snem
kolorem i ciszą po wybrzmieniu hymnu stworzenia w nagich ciał jedności
Was już galaktycznych rodzicieli

*Smok pod murami*
Tyle dróg prowadzi do siebie, coraz mniej za mury własne,
zawsze jest jakieś wyjście z barbakanów, szańców, warowni
choć pod murami, za bramami, blankami rotund
czai się smok, jak każdy polityczny sobowtór każdego
on też chce wejść na twoją drogę, ma ich wiele do wyboru
ty tylko przyszłe, ponadczasowe, marsowe
choć ciąży ci już ta obrona wszechstronna: nacji plemienia grodu rodu
chciałbyś wyjść z tej Alezji, ale niestety dróg z roku na rok ubywa
coraz to nowy cezar srogi się skrada, nie odpuszcza, otacza
podwójnym pierścieniem twierdzę małopolskich Galów
(pomiędzy twoim młotem i twoim kowadłem zawsze jesteś tylko ty – nie on)
cezar bezbożnik, nienawidzący druidów, uzurpator sztuk
w czasach pogardy budowałeś twierdzę, bastion i to getto wszelkich przetrwań
sam otoczyłeś się SS-manami akceptacji na Podgórzu
nawet z ostatnią szafą, miednicą i lampą dla ducha ciem
dotarłeś tu gdzie synagogi i kościoły wszystkie zamurowane będą
a cmentarze otwarte na przestrzał, na drogi wszystkie świata nowego
tak, tyle dróg i dziś prowadzi z Polski do Polski, która wyprzedaje właśnie
swoje Piaśnice, Katynie i Wole
kupcy ciągną izmaeliccy, tyloma drogami z Europy do Europy
(jakby tylko po Józefa ulubieńca – albo ciebie w getta studni)
czy syna złożysz w ofierze, czy zrobią to za ciebie bracia jego
czy oddasz się kupcom sam, czy wyjdziesz naprzeciw rozjuszonemu wężowi
jak Marduk, Jerzy, Lalek, Zelenski,
dla wyzwolenia miasta z okowów legendy

*Gdy zabrzmi ostatnia rozdzielająca łagodności fanfara*
Jak kulista może być świadomość postmodernistyczna?
– nurtuje nas to pytanie, zadawane ostatnio na wszystkich świata antenach
jak kulista może być świadomość społeczna w tyranii czasach?
jak kulisty może być tajemniczy piorun z hukiem pękający na zwolenników wiecach?
jak kulisty może być tak naprawdę prorządowy koala?
na ile zgrzebny wydaje się poseł Nawała, a na ile w Sejmie Nergala sobowtór?
czy muślin rafy może powstrzymać koliste fale światła koralowców
i balonowe szkarłupnie cieni?
czy każde krągłe dążenie może się zatrzymać w chceniu rogatym
i nie pójść dalej pomimo argumentów ockhamowej brzytwy?
a może, pieszczony bobas na dworze nie będzie ni rycerzem wojny, ni królem pokoju
czy kolokwialnych bereł maminsynków i dziubusiów tyranii tronu
nie rzucą pod stopy żyrondystom bolszewicy?
w alkowach matrioszki, w propagandach wielokrotne ojczyzn matuszki
zrodzą kogoś posłusznego prawom aby?
a może, atelier rodzicielek władców wyimaginuje pokolenia zmalowanych tylko
jak kulista może być świadomość powszechna
zwana opinią społeczną głównego nurtu buntu, za który
uważa się ułamek nacji, której nie przyznano racji, zdeterminowanej
we wmawianym dobrobycie krwawych łaźni?
jak szorstki może być totalitaryzm potem, po defenestracji opozycji zbyt ugodowej?
czy aby, koala demokracji walczącej kulisty i nazbyt słodkawy jest, jak
każdy pieszczoch utytłany w pierzu i czekoladzie wraz
przez służki, mamki, karmicielki dworu, z łaski jaśnie panującego czarta?
– gdy zabrzmi gong, ostatnia rozdzielająca łagodności fanfara
do sali tronowej wejdzie on
– rogaty tyran, ociekający krwią

*Miłość na Enceladusie*
O ileż bliżej nam do siebie teraz odkąd
oddaliliśmy się wraz, będąc wiernymi swoich skaz
ty przeniosłaś się na Enceladusa
ja zostałem na tej dawnej komecie naszej
zadomowiony w zakurzonym, zagrzybiałym kraterze upartości i niezłomności
w niezdrowej atmosferze niechcianych przez ciebie wizji
wolności pozbawionej jakiejkolwiek grawitacji
ale cóż, coraz więcej autorytetów twierdzi w mediach,
że ziemskie grzybki niezdrowe, natomiast te z komet
są jak ambrozja, owszem, owszem
nigdy nie byliśmy sobie tak bliscy jak teraz,
gdy hibernacja objęła twoje ciało i przeniknęła twoje czasy
z moją historią w nich, moje oczy gejzery
tylko jeszcze uspokoić trzeba i będzie jak trzeba
moja ty Ziemianko-wieszczko słodka, rotacyjna
w rumiankach na głowie śpiewaczko czasów
półpłynnych, eksplodujących czasem odżałowanym spazmem
wierzyłem ci, w twoje słowa, jak
ramiona promienne otaczające sny i ciało moje kompulsywnie wierne,
bądźmy siebie warci w pewnej odległości od macierzystej gwiazdy
bądźmy, jak te frezje pozostawione kiedyś
dla uwiarygodnienia śniegu pamięci
i w kryształowym wazonie, po powrocie z wakacji w wulkanie
kuszące zimę ostatnią wspólną
dziś przepowiednią komet scaliły się w kryształ ciała twojego,
scaliły zachwyty naszego lata z wazonem
są równie kryształowe – przelecę nad Saturnem niebawem
pozdrowię cię, a jakże, cały w wisiorkach, koralikach, dawnych egzaltacjach
pamiętam zapach frezji tej jednej czerwonej, z ognia wziętej, świętej
pamiętam ciebie królowo mrozu, pamiętam, pamiętam,
bądźmy razem znów
w parsekach snów i świetle głów
w wywołanych kosmicznymi doznaniami prorockich wizjach
do zapamiętania w jej płodowych wodach
żywej nawet tu, miłości sprzed milionów lat

*Po krach pod Wyszogrodem*
Solidarnie, narodowo, ofiarnie do przodu, po krach
do przodu, skok, skok, skok, tam gdzie drugi, kolejny brzeg
za Słowackim, za Piłsudskim, za Wojtyłą, za wodzem
krok skok, skok krok i lot nad tą tamą, żeremiem, marzeniem, łachą
rzeka wolności powoli odmarza z lat skucia urzędową przyjaźnią
rusza na północ, południe i wschód, zawraca kołem
na rondzie jakimś podbiegunowym, a wszyscy przed siebie z mozołem
ktoś prowadzi Marię z Egiptu z powrotem
Modrzejewską z Hollywood i Narutowicza z lóż
zbiegłych królów, prezydentów trunkowych, Żydów, golemów
nawet Marksalenina wywodzi z gułagu i wiezie do Ostaszkowa
no i krzyczy: niech się wszyscy polscy goje stawią tu
a ja, sam jestem nad rzeką, sprawdzam nogą Wisłę – rzekę rzek, a może
to jeszcze nie Wisła, może Bóg sam, przeprawa zimowa, film jest na youtube o niej
czy już nie będzie nigdy przejść dla Tatarów pod Zawichostem
i pontonowych mostów pod Czerwińskiem?
tego nie wie nikt, a przecież czekają na brzegach hufce nasze
z ziem narodowych, ziem solidarnościowych i ziem urodzajnych
no gdzież jest ten wolny bród, no gdzież ten Ujazdów?
wciąż pyta nachalnie ten i ów
wreszcie rusza kra – skacz, skacz, nie sprawdzaj tej rzeki już
ręką, duszą, niczym teraz, skacz ostatni raz
a ja, nie wiem czy to czas już, milczę, więc jestem, jak bycia cichy nurt
a byłem zbratany z byłym, głośnym ekologicznym mostem pod Wyszogrodem
przez te dzikie hordy Gaj Chana nie mamy tu teraz
żadnej, nawet lichej przeprawy medialnej, jak kiedyś
upadłaż ci przy pierwszej politycznej odwilży, liczyć musimy na siebie tylko
ludzie w maskach i z kordiałem na brzegu już są drugim, daleko
pod Archangielskiem, Magadanem, Tobolskiem koczują aż, bo
pod Kijowem znów ruch, skąd nasz ród, wciąż przesuwnych Polan
no cóż, trzeba być wolnym wśród pogan
poganie niby po krzyż też wyruszyli już
zgodzę się na to przywództwo róż, tak lubię wiosen tusz
ich czar, na wszelkich krakowskich przedmieściach
te gonitwy z robotniczymi pałkarzami władz, wiesz, znasz
wolisz bardziej warszawskie wiosny niż warszawskie jesienie?, bo ja nie
nie zasypiałem gruszek moich w popiele,
zasypiałem raczej w gnieździe Popiela bez harfy, to błąd
cóż, zasypiałem tam i już, nie tak, jak niecierpliwy Piast
tuli panny, rozy, lille wenedy, prace tytaniczne dumy dymu
kartofle listopadowej historii dopiero teraz gotowe, wygarniać czas z popiołów:
narodowy pierwszy, ofiarny trzeci, solidarnościowy drugi, mistyczny czwarty
ręka księdza Jerzego zatrzymała krę przed tamą, to znak dobry
tak, przechodzimy dwupasmówką jakąś, pieszo płynnie, pielgrzymką ze snów
przez bezkresny most rodzinnej asfaltowej wiosny epoki
na drugi brzeg przyjaźni-jaźni braterskiej, czyżby (zapewne) przedbitewnej znów?

*Platoniczna miłość*
Platoniczna miłość w sekciarstwie statecznego oppidum
może być niebezpieczna, ale i bezpieczeństwem ujmująca,
to zależy od rodzaju rządów w kraju kochanków
twoje uczucie despota panteistyczny może chcieć zabić,
ale nie jest w stanie właśnie takich
niekłamana bufonada postliberalnych demokratów i scjentystów
w kraju wystawienniczo rządzonym
może miłość wystawić na próbę ognia i wody,
gdy się ona ujawni, pod ciosami konsekwencji obłudy zadrży,
a niech tylko zaniecha czujności w czułości, na rzecz pouczeń ciała władz
wtedy runie na nią nieprawomyślną każdy nie wolnościowy kosmiczny głaz
biada wtedy nawet homarom galaktycznym ledwo widocznym, w które
zmieniły się antyczne Iliady, Odyseje, Eneidy i półantyczne Sztuki kochania
gwiazdom pozostaje do skomentowania platoniczna miłość nieludzka,
co bez rymu płynie trierą, drakkarem, titanikiem
po runo złote przez Dardanele pożądliwości zaćm
w kraju różnych prawd kochający tak ma lepiej, bo mówi, co chce
nie wyrzuca sercom losu spadających gwiazd

*Nanoekspresjonistyczny wiersz o politykach klasy parowych młotów*
Nanopolityka dominuje dziś w Polsce ekstremum
i jeszcze ta dominacja osobników z ochry z mikroczipami z germanu
ta złuda permanentnie cielesna polityków: klasy parowych młotów
w nie cierniowych ale tekturowych koronach
udających szlachectwo prześmiewczo naukowe, obce
piszą o mnie, jak o czaroklecie, bo
opowiedziałem pierwszy w talk show o pełnokrwistych totenchotach naszych delt
z poliberalnych światów, ich banków pustych z przyszłości, mielących zło
i zapowiedziałem zmiany zastania z nocy na noc
wyszła, więc taka nanopolityka – a potem skurcze opinii zdrajców w mediach
elementarz opinii konwulsji czytam do dziś w radioprzekazie dnia satelitarnym
pięknie opiszę zaraz psa kosmetyzmu kompletnego
znikające fragmenty węży purpury dla sztuki nierealnych
w abstrakcji nanoekspresjonistycznej nie wyolbrzymię i tak horrendalnej rewolucji,
gdzie z wierzchu lepki Lenin, a wewnątrz troszkę zbyt szorstki Stalin
ot, taka malutka statuetka na kominek, czy na coś ustawnego bardziej
wydrukowana w drukarce trzy de
dziś premierem jest nanorządu w nanozrozumieniach Europy
ten wąż, co dalej purpurowieje i spełza z dada obrazów Tzary
w galerii za kołem podbiegunowym przetapianym w elipsę
wpycha się na filiżanki porcelanowe do herbaty, wciąż czerwonofigurowe
wąż, jak era, jak mgławica, jak kostnica polityki poranka
ślicznie wygląda, jak urna kościoła scjentystów umniejszanego
rozumu uniwersalnego, nieredukowalnego przecież
jak zwykle w takich sytuacjach przecenianego ekstremalnie
a ja cudotwórcą nie jestem, ani z Wólki jasnowidzem,
tylko od Adama postępu Darwinem

*Ekspulsje*
Zmuszam kwiaty do ekspulsji zapachów a potem
razem z nimi kryję się przed światem eksplodującym takoż
w pierwszej wiosennej mgle pantagruelizmu
są dusze pulsujące w niewidoczności kwietniowych łąk i rabat
dusze poczucia skazitelności idei płatka, kielicha, pukla
cnoty barwionej naturalnie emocją chemicznych westchnień przyrody
pierworodności, wtórne rodności, emocje chemiczne
w swej istocie kwietne absolutnie
– są równie różnorodne i podziwu godne,
co same porodzenia następczych idei piękna obcokrajowego
niebezpiecznego dla tożsamości pożądanego krajobrazu
dlatego w mojej wymuszonej ekspulsji wiosennych ambasadorów
jest to, co zwiemy zastopowaniem amerykanizacji powszechnego dobrobytu lata w zalążkach
dobrostanu wielkorządczych prerii, ich piesków i bawołów – trzewi stepów, zaczynu nielesistości
piękno tychże jest nie tylko nie proste, nie ołtarzowe,
jak nagonasiennych, ale istotowo lotne zbyt w swej symfoniczności atonalnej,
wiatr bezcielesny, falowanie traw po horyzont nie waży
horyzontu uczucie nie waży, postrzeżenie fraktalowych kształtów liści nie waży
waży byt zwany inkardynacją ziemskich cudowności skończonych w dłoni Bożej
ekspulsywnie wydany na poniewierkę do matecznika, wydatnego w kształtach abstrakcji
nieśmiertelny w mozaikach skleconych ze świateł coraz kolorowszych
zawracanych z nieskończoności non grata
do punktu zwanego ideą piękna i dobra w zapachach świata
w formach potulnych lilii kształtowanych na podobieństwo mgławic naszości

*Szopka albo macewa Koniewa*
Znużony Konrad siedzi nad nową Wisłą
stare Zomo właśnie powróciło do władzy
znużony Konrad przysnął,
jak figurka zafrasowana w szopce
szopki nowego typu pokazali oni w nowej telewizji
smok nietrzeźwy kierujący tramwajem wjechał do rzeki
przez tłum guślarzy za Światowidem Wawelem
zamiast relacji z wypadku kabaret
zamiast świąt kabaret
zamiast kabaretu szopki
taka przewrotność uchodzi dziś nas sucho
nawet w nieco mokrym tramwaju usłyszysz o tym na ucho
a w tych szopkach radni posłowie kacerze onuce świeczniki i lamparty
a w tych szopkach ranni wyborczy generałowie Adama odpieprzeni od
a każdy gada, jak maska w teatrze cieni, gburów chór
a każdy pasażer tramwaju ociekając tańczy, jak tancerka na puentach
w balecie przy rondzie w krąg
w Krakowie na Krakowskim Przedmieściu
z kurhanu Kraka zleciały wrony
obsiadły most Dębnicki udając pszczoły
omijając Piłsudskiego i Grunwaldzki łukiem
to drony patrzące kamerkami wysokiej rozdzielczości dla Moskwy
Krak się właśnie przewraca na drugi, jasny stok
mówi do Konrada – powstań, a przemieniony Hrabia Kordian głuchy
dopieszcza tekst Umarłej klasy i opowiada o jakiejś żydowskiej bohaterskiej rodzinie
wprowadza do swojej sztuki parowozy, skrzydlate konie
i tęczowe smoki, dla lepszej oglądalności,
maszkarony grające na trąbkach i komandosów nagich skaczących ze Szkieletora
ot taka krakowska lewicowa szopka i tyle
ot taka, przy Barbakanie podkolorowana, była macewa Koniewa
będzie ich więcej

*Festiwal w Zielonej Górze reaktywowany*
Z festiwalu na festiwal, z Lesznowoli do Końskowoli jechali owi powoli, jak my
z Jarocina do Jarocina, do kolejnego Jarocina (echa Jarocina do)
jest chyba ze cztery Jarociny w Polsce, a co
jeno na nich, a właściwie już nigdzie nic ni ma – jeno z Owsiakiem Kuba,
no i ten TVN, co wszędzie gwiazdorząc przegina
cały nasz kraj to właściwie Kubę już przypomina
a wszyscy celebryci i posłowie po majorach pułkownikach
generałach milicji i bezpieki komunistycznej
– za to czujemy się przy nich bezpiecznie, jak przy ich tatusiach, hehe
tak, to tu było kiedyś bijące serce narodu – partia nasza czuwała,
pijała, bijała, śmierdziała
dzieci jej gdzież są dziś, w sądach się nie mieszczą cuchnących
słowo bez honoru o wyprawie Igora Andriejewa pozostało tam wyłącznie
w KOD-ach się bezczeszczą wulgaryzmami i gwiazdkami
niegeneralskimi, jak rodzina ichnia sowieckimi i żłóbków opluwaniem
a w Krakowie też nic prócz Tuwima ni ma
i Majchrowskiego antyimperialistycznego, jednego i drugiego
nawet już listy biskupów represjonowanych przez literatów wywieszonej w Wikipedii
– no, nic ni ma prawdziwego
strategiczne cele kulturze wyznacza Sienkiewicz i jego Sicz
z festiwalu na festiwal, z Kurozwęk do Krzyżtoporu,
z Gniewa do Giecza, z Giecza do Gniezna i znowu do Gniewa
jedziemy pomarańczowym autobusem, kreśląc tęcze na Googlach w męce
reaktywowali Zieloną Górę z Bachusem Bauhausem – jedziemy tam w podzięce
bałałajki już grają z Lady Punkiem i Hołdysem, z Darskim Przybyszem
przejeżdżamy przez Bytom i przez Głogów
miasta przez niemieckiego Cesarza niezdobyte, a teraz przed nim odkryte
ale dzisiaj ani cesarzy, ani papieży, tu nic ni ma, tylko most różowy bez słonia
oczywiście jest Owsiak z Kubą, no i Palikot z flaszą,
rubaszny, jak zawsze Żyda zgrywa, z Pokolenia JPII sprzedaje Ozon Hołowni i Lisa
– on też tu ci przyjechał, jak trzeba
o ten to ci przyszpanował, lepiej niż tamci przed rodakami,
Maybachem zajechał za pieniądze kubańskie i inwestorów z Biłgoraja i Bobrujska,
się apostazował przed Putinem publicznie,
gdy ten hippizował z Jurkiem pod sceną – wykrzykując –
festiwal w Zielonej Górze to cokolwiek jeszcze niewypał,
ale lepszy niebawem zrobię wam

*W Bereniki oczach*
Jestem kołysaniem twojego nadobnego zmierzchu
czerwonym akcentem purpury zapadającej
w ekstremum odchodzenia od błękitnych zmysłów
zniewolonej przyrody stale wędrującej w pierworodnym świetle
ty myślisz o mnie, jak o mgławicy oddalonej o miliardy lat od Ziemi
a ja o tobie, jak o wolnym oddechu skalistych turni
niezasypiających na Mszy w sacrum wstępującej
(oczywistością, wolą nie koniecznością)
bądź więc, choć raz moim marcowym kotem nocy, a nie ciągle
Wielkim Psem na niebie antypodów jak chcesz
i nie myśl zbyt zimnowojenno o mnie
pewnie nie będę od razu rodzącą tulipany i wodospady
w teleskopach twoją supernową impresjonizmu chwilowego
w telespotach wciąż mi uciekasz za horyzont
ty moja galaktyczna kwietna pieśni,
ja już tylko pierścieniem z fioletu jestem twoim
z okruchów i pyłów codziennego życia zbudowanym,
a nie planetą cudnego raju cząstek, krążącą wokół ciebie – gwiazdy
kołysz mnie, tak, kołysz mnie wizją ogrzewającego oddechu
nieprzerwanego na twej piersi unoszenia
ty, która w pąsach cała tak pięknie półuśmiechasz się
zmartwychwstankami iskier w Bereniki oczach,
ledwo rozchylonymi czerwonymi ustami wiosny
korono cesarska karminowych władz północnego nieba
w moim sercu pazia dziecinnym wciąż jesteś jak miłość,
tak omdlała w świetle przyszłości, które
nie przebyło jeszcze drogi swej, a przecież przyniosło wieść

*Niewiarygodności kultów nowożytnych*
Słuszności wysokości absolutności absolutyzmów – moja doniosłości
każda droga w tobie jest ważna – kraju mój w nowoczesności okrutny
w okrucieństwie wychowany, do cierpień nowych stale wyznaczany
naiwnościami skuty i w saboty z drewna krzyży obuty
jedni w kraju mym płaczą, by inni mogli mieć satysfakcję tylko
oto ludwisarz ostatni szewca ostatniego nakrywa dzwonem,
gdzie kelner nagrywa pod stołem rozmowę
a szewc tam wbija ćwieka stolarzowi w głowę,
gdzie dziennikarz manipuluje przekazem, a aktorka próżna
oskarża reżysera o niechęć do płci
panować nad drugim przez chwilę, oto jest wyzwanie, na każde śniadanie
romantyczna bezbronność ducha, jej stos płonących doniosłości naprzeciw stoi
romantycznej okrutności natury stepu płaskiego w duszy jak ona
w wyjątkowości zaszczepionej w tej krainy egzemplarzu szczepów
– człowiekowi pól, lasów, seriali, dygotań i łatwowierności
okażcie gburowatość a zostaniecie przez innych zbawieni
w tych czasach, polecicie do gwiazd na lotniach śmiechu
– z drugiego w wulgarności bezceremonialnej
świeccy drwale ostoi stoją naprzeciw świeckich biskupów z wież i zamków
protestujących nieustająco przeciw sobie,
kontestujących grzechy papieży lóż,
paryskich zniewoleń i namiętności zakazanych odwiecznie
idą na barykady wolności z nagą kobietą masochizmu, by
absolutyzm kolejny mógł zatriumfować w beczce panik, w anarchii wieku
dla oświeconej mas ciemnoty, wolność ich, strach drugich
ech, słowiańska dusza epicka mojej populacji miejskich elfów,
choć na traktorach próżności śródpolnej zdobywa wiosnę i lato,
w telewizji ignorancji doniosłości
– opłakuje bezdenności i niewiarygodności stalinowskich kultów w Paryżu
*Sztukmistrz oświeceń*
Demoniczne zjawy z naszych peregrynacji w kryptach postkomunizmu
jak manuskrypty Eco niepojęte w Średniowieczu
i dzisiejsza katastrofa mentalna pigmejów duchowości naukowej
niosących w lektyce świata zamiast prawdy siebie
dyplomami błogosławiących innych dysponentów sztuk mniej wyzwolonych
a może sztukmistrz wtajemniczeń nie przetrwa inicjacji
a może sztukmistrz niepodważalności nie przetrwa dowodu racjonalności
a może sztukmistrz oświeceń nie przetrwa kolejnego wydania encyklopedii
demoniczne zjawy z twarzą bez policzków, brwi, nosa, oczu, warg i uszu
tępym narzędziem wyciętych ze starożytności argumentu

*Gwasz galopad na bilbordach*
Całun na twarz nałóż wraz
z wybranką tłumu z twoich galopad gwarz
twoje myśli przesłoń mchem tundry, dzierganym tropikalnym lasem
w kukurydzianej mące obtocz włosy i lico nadobnisi wybranej
doklej wycinki z gazet i karteczki żółte z opisami
owych lotnych kawaleryjskich wypadów, zwiadów na bitew płci przedpola
czołgiem męskości przykryj skronie a kopię i dziwną misiurkę z lisią kitą
wymień na Koszałka pióro, o tyle wielkie, co gęsie
wśród agaw i kóz spędź popołudnie Fauna
a Bachusa bydło zaganiaj do Priapa
w miednicy zmieszaj farbę złotego świata przed wojną o boginie
wylej na twarz swobodną zawartość akrylu
ukryj się w dziegciu ze śliwką suszoną
całun niech będzie odświeżający
na twarzy czynił postępy żywień fraszek ustnych,
jej kozacza prawda właśnie wtedy – ożywi spojrzenie
anioł niech pisze gęsim piórem trzecim swobodniej
a potem niech wzleci z brakiem rymu w górę
maszyny inteligencji przyjadą po twoją mumię,
ty już nią nie będziesz, ale na skale
amerykańskiej będziesz wizerunkiem, jak Jefferson i Lincoln
wstrzymujący morza podniet, co stają jak mur piany kapitalny biały
gwarz z dzierlatką ze Skandynawii przechodzącą suchą stopą przez fiord
do Walhalli faszystowskich rycerzy po arabskie miecze
popłyną złe twoje mgły odsłonięte już, jak bajki gęsiarki
zaśpiewa niejedna gęś, a zabrzmi to jak tokkata
tok kata kota, Pieśń Solvejgi i te gęsi z Cudownej podróży Selmy
zasłona bajki z dzieciństwa wystarczy na dobę
a potem całunem twoim będzie ów literackich galopad gwasz
na bilbordach, też w Australii i na Kikau

*Ja Aleksander na skrzyżowaniu kultur*
Płaskie płaskowyże nadęte naddatki
skromniutkie skrupuły lamenty lamaistyczne
na tybetańskich rozdrożach guru szepcze mantrę
a poszum skrzydeł żurawich wznoszących się w słońce
w dźwięku Om zmienia się niechcący
heksametr pada, jak mur chiński pod ciosami haiku
to wódz aforyzmów ze stepów wygnany
z kardynałem buddystów siedzą pospołem trolle
w grotach himalajskich i studiują Torę
z Gemary wyłuskują cytaty, wspaniałe rymowanki strunne
najbardziej złowieszcze dla Wschodu
to odstrasza żurawie i pantery śnieżne
generalnie główne są wcielenia wtórne
sok z liści herbaty zasycha w teinie na językach ludzkich
zdobywców krainy stukotu smoka
rytmiczne uderzenia w bębenek Syberii szamana
już Samarkanda padła, koraniczne zwidy już nad Jeziorem Bajkał
oto oaza wygnańców głęboka na hektolitrów stadia
Om się przebija do świadomości obserwatorów żurawi
aż wzlatują do Lhasy
okultyzm, ktoś powie, okultyzm, demony
a to tylko wezwanie ducha gór – alimenciarza Yeti
onomatopeja owych, kryształowy kształt owych
fajansowa fajka pagody, pogaństwo zgody, zaratusztranizm egzystencjalny,
pluralizm Platona tu na niegreckim odludziu słabnie
dokąd to waści imamie usłyszysz
Sikhowie nie wpuszczą, wcielenia lepszego nie znają
– to może chociaż do Baktrii perypatetyckiej wpadnę
jestem wciąż estetycznie plutokratyczny, politeistyczny, ja Aleksander
na Bucefale poety skorym
zawracam na skrzyżowaniu kultur stepowych
pędzę uczyć europejskich Sarmatów pokory

*Nietutejsza zorza nad Tatrami*
Smutny wierzchołek góry jak wielki neon żenady świeci
zdziwienie się tutaj wdrapało bez lin i haków, czekana
nie obute w raki ani w żadne racjobuty butne racje
bosonogie zdziwienia na szczycie góry
góra prawie jak Ojcze nasz, i to nawet nie ta z tablic Exodusu
żadnych Żydów nie ma, ani Amalekitów pośród Madianitów
słońce praży, jak to na Synaju, Syjonie albo w Sajanach
góra góralska nasza swojska, nietrzeźwa wycieczka pod śpiącym Giewontem
o dziwo, zdziwienie wjechało na motocyklu Harley-Davidson na szczyt
ktoś by powiedział, że to taki sprzęt wykorzystywany
w satanistycznych przedstawieniach, a są takie nawet
w Teatrze Słowackiego ostatnio, a w Tatrach Słowackich od dawna
zdziwienie omalże, jak Eureka Archimedesa,
bo przecież nie zbrodniarza, który planuje zbrodnie
na zimno, tak jak u Dostojewskiego prospołecznie dla prawych
zdziwienie mruczy melodię kowbojską
zapisaną ostatnio w thrashowej konwencji ze wzgórz Hollywood
sól ziemi pod stopami, tak na szczycie góry
krople roztopionej soli błyszczą w słońcu
rozszczepiającym wszystko w fatamorganę ziemskich bóstw
lapidarium rzymskie i kółka gimnastyczne, basenik
z kolorowymi piłeczkami dla dzieci, mitreum, muzeum,
miednica pełna sacharozy w tabletkach, jakaś
osmalona część rakiety Sojuz, kawałek deski
z wieżyczki strażniczej gułagu, zmięta gazeta komunistów:
„Dookoła świata”, bandaż z głowy Mussoliniego,
szklanka herbaty z polonem niedopita przez Litwinienkę
starodawne kolce do biegów Nurmiego,
piąte koło oko olimpijskie mrugające do Putina,
fiołek alpejski w doniczce z plastiku, śmietana w kubku Lenina z Rysów,
list Salvatore Dali do Johna Lennona,
inkunabuł Tomasza poprawiony wiecznym piórem,
soczewica Egipcjan z I dynastii i czosnek, flaga
amerykańska z Księżyca, łódź patrolowa z filmu „Mekong w ogniu służby”,
słoń zbrojny Hannibala i słoń z Arki Noego bez pary,
a do tego buta Himmlera i Heideggera, panie, ten tego.. eses,
już skondensowana i zamknięta w butelce Trisemegistosa alchemicznej
i nawet dwa kolejne szczyty górskie z gór prawdziwych,
jak ta na krakowskim Rynku beczka Diogenesa nieczystości pełna
na koniec miecz Damoklesa nad Tatrami zawieszony medialnie, a potem
pełne plagiatów beznadziejnie współczesne gołoborza dni,
to teraz już wiecie skąd ten po zdziwieniu smuteczek,
ech, ta nietutejsza zorza, zorza.. nieconota

*Szwagier nie czytał Tassa*
Goffryd Tassowy mnie nawiedził we śnie
spadły dęby buki sośnie
pod murami Jerozolimy na transzy, na planszy
wyglądam przez okno – marcowe idy nadchodzą
i pierwiosnek i śnieżyczka i irys (a kirys, gdzie)
w miejscu drzew chcą rosnąć w proteście
poszedłem wczoraj na wyprawę krzyżową
na imieninach u szwagra
ciosów odebrałem sporo, namnożyłem falowych szturmów
w świętej Ojczyźnie (w Ojczyzny obronie)
w mojej robotniczej nie masz miejsca na pseudochłopskie stroje
na murach pokoju bezokiennych stoją dzisiaj wraży wojownicy czarta
z moskiewskich pustyń przybyłe maszkary północy
dałem odpór zwolennikom czerwonych i więcej do szwagra nie pójdę,
nawet na urodziny
jego dom dla mnie spalony, a i gołe mury nie ochronią już Tassa
wystawionego w kalesonach na zlodowacenia
dziś w marcowy poranek znowu jest mróz nie bywały tej zimy
kaczki ze stawu odleciały na większy zbiornik elektrowni niezamarzający,
może nad Martwe Morze, może tylko na Wisłę pod Wawer,
jak kormorany Szczepanika Piotra z fają,
jak pod murami Jerozolimy tu gromadzą się znów nasi pod Olszynką Grochowską
powoli usypują szańce, gotują coś do szturmu, pośpiechu nie ma
Mahomet Kremla nigdy niezwyciężony – to ściema
wszyscy to wiedzą – sił już nie ma
to kwestia czasu, zajmiemy go czymś, zajmiemy ów szaniec boży, znieważony
zakujem go na wieki i w przepaście zrzucim ich Fenrira
z Giewontu stoczy się podpalona bela słomy (albo dębicka opona w sobótki)
i wpadnie w asfaltu zastoiska posodomskie, zapłonie świat, zgorzeje czart
gorzej ze szwagrem, nie czytał Tassa
nie ma tej wrażliwości i wiedzy, co my, ani perspektywy, co krzyżowcy
będzie służył w nowych czasach za zielonego ufnego ludzika
sam sobie winien, przechrzta, saracen na stu jeden
niech czyta Tassa wreszcie nie naiwnie
albo, choć Ariosta i innych niezbyt szalonych,
by nie oszaleć w Polsce pobliskim wschodem

*Offowe sztuki lotne*
Lotne offowe sztuki wystawiane są dziś na wydmach miast
w piwnicach starych jak świat
w kamieniołomach kamienic wynajętych dla służb
na poddaszach socjalnych gołębi
tu teatry offowe otwierają swoje spektakli podwoje
dla wichrów poskromionych przez awangardy morze
buntem z mniej wulgarnym talentem
w kuluarach dramatycznych portów siedzą snoby
zaś na widowni red nieroby
z nudów ludzie plaż dla sztuk wytrząsają kieszenie
lepsze nawet pomesjańskie przesłania dla nich
niźli komediowe frazy z muszli trytona giganta
wstęp do symfonii nihilizmu najpierw, kantor zaczyna spowiedź zadęć
potem, jako dyrygent, Kantor wspomnieniem wspomaga wstyd
potem starzejąca się para, zakręcona w dywanach, się turla, się buja
lekkie offowe mizerykordyczne nawoływania ról umierających grajków
w orkiestrowej fosie odbijają się echem
z zewów ciał splecionych na kończącej się widowni klakierów
a zaczynającej loży spikerów cenzury toczy się akcja
w taki czas przed proscenium dyszy jeden znienawidzony
przez autora recenzent bladości ciszy nieustającej wymownie
te sztuki, jak ta, nie niosą przesłania dnia
raczej raportem z oblężonego komitetu wieją
wrogów prawd dziś na pudy – mówi leśnik gruby
– kiedyś dramatyczny partyzant stagnacji z organu wykonawczego
teatr offowy łąk wolności, lubieżnego jednego aktora pole do
popisu, coś wędrownego wśród traw zajęczych i oto
zanim nietoperzem spadnie kurtyna na głowy
zanim podsumuje sztukę transmiter z piekła
oto zjawi się lekki szmer słońca uwieszony na sznurze pereł, to jeszcze nie finał
ono wyrecytuje: epilog, puenta bez printy i odwrotnie
nie pytało: zawisnąć czy nie, zwisnąć na zawsze, by
ziściła się natura w umarłych murach szkolnych
gdzie oficjalna kreatura niejedna poprzeinaczała arcydzieła
przerabiając na ledwocowino nieprawe kwaśne grona
(jak słońce zawisnąć nad sceną, czy teatrem, tak czy nie? – oto jest pytanie, offowe)
a może dla draki zakończyć recytacją z drabiny opowieści morskich
Białych Orłów z Korpusu Paziów: Nowosilcowa, Brusiłowa, i innych

*A ja, co ze mną?
Mówisz o zaszłościach zim a listki szepczą ci do ucha
– wybierz mnie, wybierz mnie
decyzją przyszłości bez zastanowienia,
gdy ciemności lewitują wciąż na umarłych pniach
korzenie czają się do skoku dnia na odwróconym bungee ryzyka
a światło mówi – byłeś, byłeś, byłeś
wyzwalając się niepostrzeżenie z lotności nieczułej
i wtedy słyszysz jutro w ideach liści
białopióre ptaki, dzikie gołębie dzikiego kosmosu przynoszą ci geometrię lotu,
podają na tacy struktury mózgu i czasu w zawoju
ty rozwijasz go, przyswajasz opisane zasady ciążenia mistycznego
zagłębiasz się w Euklidesa myśli, ale to nie to
zagłębiasz się w grawitacyjne Newtona owoce, lecz to nie to
zagłębiasz się w dzieje Ziemi i wiesz, że to nie to
listki w jaskini migocą – wybierz mnie, mnie
zagłębiasz się w formy, linie, figury, bryły, sfery, siły
o jakże dla niektórych widoczne w korzeniach drzew śniących jeszcze,
ale to nie to, to fraktale uciekają ze zwoju w głąb
każda krawędź nierozwiniętego jeszcze listka woła
– to ja, to ja, wybierz mnie
oczy, jak czarne dziury pochłaniają obraz, uszy słuchają szeptu supernowych w drzewie
to drzewo przyszłej genealogii sezonów proroczych komet
ty stoisz skacząc i skaczesz stojąc, bez lotu ciała, a
embrionów listki wciąż swoje – wybierz mnie, wybierz mnie ptaszyno
– odpowiadasz im: a ja, a ja, co ze mną?

*Arka Akadu*
Kolorowych mgieł miłości nigdy nie dość
dość szarych miedz pomiędzy tożsamymi poletkami potrzeb,
matematycznych równań dni czarno-białych
kolorowe mgły, składowe inspirującej ciszy w znakach
lubieżność myśli i cnota wyrażona w znakach
logika jaźni i krotochwila wyrażona w znakach
znak ciąży nad rozumem i instynktem świata
znak Akadu, miecz Damoklesa – słowo zapisane nad kanałem życia
w mule zmaterializowane i wypalone na czołach ośmiu serc
zaniesione do arki w potopu senność, pomknęło w daleki świat
w oparach kar stało się gałązki oliwnej triumfem na szczycie Araratu
w brzasku tęczy nagrodą dla wieczności utrwaloną
po równo dla słońca, wód, ludzi, zwierząt, roślin, gór i poezji deszczu

*Pod piracką gwiazdą*
Słuszne były oczekiwania gwiazd wobec ludzkości
słusznie żądały uśmiechów od indywidualności czasu
same nimi nie będąc, choć wyznaczając do nich drogę stałą
przeniknęły bezinteresownie do serc Ziemian
nic w zamian nie otrzymując poza słusznością rzeczoną
a dziś gwiazdy miłość naszą kradną, za nią nie płacąc
a dziś to piraci szacunku żądają od łupionych
ulicą Sztokholmu idzie właśnie pirat z Somalii niosąc w sobie
oczekiwanie całego kosmosu zmienione w płacz komet udawany
i skręta pali niosąc róg obfitości, kołczan, łuk tęczy
i strzały łowców ostentacyjnie
twierdzi, że te strzały miłości z odległych galaktyk
to moje należności – śmieje się i szura butami
czy aby to nie ten sam pirat szwedzki, co czterysta lat wcześniej
wsiadał na galerę armat pełną i słoniny, by
łupić, palić ogniem Polskę Wazów?
przecież i ten sam, co w czasach Gotów przepływał Bałtyk, by
śmiało zdobywać przestrzeń życiową w stylu germańskiego lata
a gwiazdy kiedyś przecież stadne, dziś jakżeż są indywidualne
z tej samej gliny ulepione niby, same wypłynęły teraz z portów wojennych, by
przynieść tu runy ruin, Thora młot na czarownice ciemności i dziaderstwa, by
nim walczyć z nami ramię w ramię o jutro wiecznej kontestacji
jakiejkolwiek niepodważalnej idei
w aureoli abstrakcyjnej eklektycznej nowoczesności
gwiazdy piratów widzieć chcą
jak pędzi w Delhi kradzioną rikszą bezrobotny kornak od słoni
jak uganiający się za niewiernymi, strzela w tłum w Mogadiszu najemnik Imama
jak komunista gaucho na koniu zagania do swojej hacjendy nie swoje stada
jak internacjonalista Putin strzela z bata do wszystkiego, co nie ruskie
gwiazdy dzisiejsze pirackie im sprzyjają, chcą astrologicznej wiary w siebie
w indywidualizm obojnaczego strzelca, w słuszną ambiwalentność
wróżebne czasy dla Ziemian, ale nie dla bałamutnych gwiazd

*Półautomatyczne zimorodki *
Znowu, i znowu półautomatyczne zimorodki swoje lodowe strzały
wbijają w strumyk płynący przez mój ogród
by wykarmić młode wynurzają się w środku zimy
z małymi rybkami w dziobach nawet w epicentrum mojego salonu
jak tajne informacje przechowywane w Internecie
te nieoczekiwane przeze mnie są zdobycze połowów owych
ale nie nieoczekiwane przez zimorodki
to ani alienacja moja, ani fascynacja ciałem zmechanizowanej zimy
to miłość w instynkcie ukryta znamienitych ekoporównań
z Newtona wziętych, mistycznych doświadczeń realności flamandzkiej
wszelkie styczniowe nierówności serc wygładza lód
a na nim łyżwiarze i pułapki Bruegla, tak w poście, jak i w karnawale
dla wykarmienia, jak stal zimnej acz niezłomnej miłości
potrzeba dzisiaj więcej strumieni górskich mojemu podobnych, nawet w Betlejem
cudowny, jak okruch szmaragdu, kolorowy w rozpryskach
kropel na powierzchni bystrza ptak, uruchamia
tęcze wspomnień pierwotności w dzieciństwie i dziecinności w alegoriach
podejmuję wysiłek, wkładam dłoń w stalowy nurt jaźni
uniwersalniejący, jak sztuka zaangażowana na czarodziejskim dywanie
i oto też udaje mi się złowić małą rybkę
światowej tolerancji na wszystko, co
środowiskowo korzystne i społecznie miłości przychylne

*Mizogin w zbroi*
Feminizm we mnie dawno wyparł mizoginizm, a nawet
drzwi akceptacji płci otwarł na oścież
w tej nieznośności dusznej nie dawało się pracować dla kobiet,
tak uwielbiających miłosne historie jeszcze nienapisane
zacząłem więc od siebie, otworzyłem drzwi schlebiania nie tylko sobie
wszelkim przewrotnościom, nawet błazenadom
a tam kobieta bosa na trawie z berłem, w koronie, we mnie, ależ zaskoczenie
lekko skinęła onaż i powiedziała – załóż zbroję, pojedziemy walczyć razem
nie mam właściwego sztandaru, albo, jeżeli jest gdzieś,
to wyhaftowano i wymalowano na nim pacyfę – odpowiedziałem
to nic – rzekła – my kobiety się zmieniamy i świat z nami
wiesz, że wojnę czasem pokojem zwiemy
a nie vice versa aby – spojrzałem z ukosa
wypleć te kwiaty z włosów, załóż zbroję – rzekła z naciskiem Joanna
no, więc, oto staję przed wami nagi,
w samej platynowej zbroi tylko, bez kompleksów, a co..
nie mizogin, gotowy na wszystko
a naprzeciw mnie w złotej matriarchalna ona

*Kapliczki przy autostradach kasyn i giełd*
Wiara dziewczęcia z pochodnią wolności, w kapliczce mieszka śródpolnej
pod samotnym klonem przysiadła raz, jak tamże świątek
ależ przy autostradach nie uświadczysz kaplic,
a wiary tysiące, rycerstwa zakutego i dziewek z różnych wieków
w kolejkach do chleba białego i oleju z lnu czarnego, do wina czerwonego
wzdłuż autostrad ze mną przez pola i zielone pastwiska wędruje dziś
współczesny Mojżesz nie święty, nie prawy
idziemy na skróty do tras szybkiego wybuchu, dziś piątek trzynastego, no i co?
na weekend zdążymy do miast jeziora słonego
albo kasyn pustyń i pustek, kto wie (niech powie)
zaczątek świętowania przyziemności naszych w pomnażaniu mamon
z prorokiem giełdy, z kawalkadą świątków biznesu, ot początek zdarzył się
idziemy miedzą, gdzie polnym cieniem szafuje figura ważna
i jego kapliczka fatamorgana wirtualna i drzewo w bezkresie
ufność przodków, która wyprowadziła naród z matni inflacji zanika
to ostatni ołtarz, choleryczny grób pod nim, symboliczny exodus biedy
na horyzoncie raj kasyn i hoteli, sanktuaria dla licznych
Beduinów z tirów o wyglądzie zombie bogactw najprzyziemniejszych
ich wielkie błędy i w paski przebrania, pióropusze na głowach
i na plecach licowane skóry
szkielety szkieletowe, szkarłupnie, szylkrety, śmierć żółwiom
teraz za mną idzie współczesny Mojżesz krypto – lud zgubił swój już dawno
cynik wyprowadzony z ludzkich przymierzy na manowce
owszem zmierzał do ogrodów, skazany na władztwo, skuszony ową autostradą do nieba
przesiadł się na dominacji lotne dywany, skreczował
i zaryty w piasek znienawidził techniki polityk obcowania w jedni
oto dla mnie kapliczka pozostała ta sama i rzeźba swojska z pnia śliwy
a dla niego wzniosły wśród wiar dywan latający rzadko
dojedziemy do solnych miast na weekend
czy ten sodomski czas przeżyjemy wraz?
czy urodzajność pól poczują znowu bose stopy nasze z asfaltu wyrwane?
już byki Baszanu poszły na rzeź, leje się nieświęta krew

*Quattrocento*
Uśmiech przemknął przez twarz rzeźbiarza
na myśl o pięknie skały, zrozumiał już dawno, jak marmur jest twardy
przewyższa trwałością ciało człowieka
a jednak tworzywo drży wewnątrz, jak on, swawolnych pieśni nie śpiewa
choć pod dłutem skupia się w sobie, szumi z lekka, jak żywa rzeka
spada odpryskiem okruchów w studnie odradzających się miast
i zdobne fontanny ich placów
pieszczota słońc wielu talentów dogania go na końcu akweduktu kras
dłuto mistrza posuwa się ciężko, ale miarowo, z uporem ręka prawa uderza
tworzywo błyszczy, zamienia się w prawdziwego człowieka powoli
piękniejszego niż model, martwego jednak wciąż, jak nieudany golem
zbudził się uśmiech rzeźbiarza na widok żył, mięśni, skóry
postaci ożywającej z każdą chwilą w odwiecznej skale
zbudził się uśmiech rodzica, uśmiech geniusza, uśmiech wyłaniający się, jak słowo
zaklęte w atomie pierwszym, w pierwszym wybuchu supernowej
w dzieciach jej: żelazie, krzemie, węglu, wodzie
i w końcu we wnuku: marmurze
nie naigrawanie się z tworzywa albo raczej nie lekceważenie go
przeradza się w kult oka mierzącego proporcje i wdzięk
prostota w sobie sama, jak meteor osiąga Ziemię
zrodzoną i z atomów i z idei
rzeźbiarz nie kpi z pretensjonalnej skały, prowokuje siebie, prowokuje wieczną miłość
by zdemaskować ducha człowieka zaklętego w niej
by okryć modela rumieńcem, a może odkryć prawdę o sobie
rzeźbi wreszcie dumę w pokorze – kwintesencję bohatera Quattrocenta
model się ubiera – marmur obnażony uśmiecha

*Milczący towarzysz Xi*
Milczący towarzysz Xi
tej postaci wszechwładnej w sferze nostalgii
powabu mocy miliardów
jej siła i nieokiełznanie jej to władza absolutna
nad czym dla kogo
wrzask jej duszny koncertowo magiczny, symultaniczny
w środku dążenia do zjednoczenia ludu z ideą
w ruchu w centrum dżdżownicy w pełzaniu w cieniu towarzyszy
w brzuchu miasta w pociągu kosmicznych ciężarówek wielokrotności
krzyk na nic się nie zda, gdy towarzysz ciemny i milczący
kieruje wszystkim delikatnie dyskretnie acz dyspersyjnie
i to z cienia niezauważony
potęgi zmieniają się we władze stopniowo
władza w zwierzchności ale zwierzchności nie
transponują się w piętrowe jasności cnoty
i to dowód jedyny na jego istnienie, ciemnego towarzysza Xi
ciemny milczący tworzysz Xi odzywa się krzykiem nostalgii światła
za bólem dla wielkości nieznanym łabędzia śpiewem dla życia
potężnym grzmotem gitary grającej riff postwagnerowski piekielnie celny
wynoszący ja do kategorii poznawczych kosmosu
pokoju gangów kakofonii i mafii pokroju
modelujący melancholię przyszłych uzależnień
od zupełnie nowych nawrotów i powtórzeń
w akompaniamencie usłużności ustawiczności pseudouniżoności
wiosennego wyeksponowania poświęcenia komety tej która zdradza prawdę
o istnieniu milczącego towarzysza Xi

*Święty Krzysztof na socjalistycznych plażach*
Szliśmy z Krzysztofem spadochroniarzem z Torunia plażą do końca Polski
ze świnou
*Arka Akadu*
Kolorowych mgieł miłości nigdy nie dość
dość szarych miedz pomiędzy tożsamymi poletkami potrzeb,
matematycznych równań dni czarno-białych
kolorowe mgły, składowe inspirującej ciszy w znakach
lubieżność myśli i cnota wyrażona w znakach
logika jaźni i krotochwila wyrażona w znakach
znak ciąży nad rozumem i instynktem świata
znak Akadu, miecz Damoklesa – słowo zapisane nad kanałem życia
w mule zmaterializowane i wypalone na czołach ośmiu serc
zaniesione do arki w potopu senność, pomknęło w daleki świat
w oparach kar stało się gałązki oliwnej triumfem na szczycie Araratu
w brzasku tęczy nagrodą dla wieczności utrwaloną
po równo dla słońca, wód, ludzi, zwierząt, roślin, gór i poezji deszczu
jskiej muszli koncertowej do siatki na enerdowskiej granicy
przy siatce grupka gapiów ciekawych zachodniego świata
i widoku naturystów niemieckich w podeszłym wieku
enerdowski strażnik bacznie wszystko obserwował
przez lornetę ze strażniczej wieżyczki, jak Dylan w ”All Alone..”
to był prawdziwy koniec kraju naszego, ale nie koniec całego obozu
podobnie smutnego, jak ten polski oflag,
i jak pseudo buntownicza muzyka Hołdysa w 1983-im
w końcówce zawieszonego już stanu wojennego
wtedy to studentów z mojego rocznika pod broń powołali
abyśmy się tam zbędni, bo solidarnościowo niewiarygodni
po pustawych jednostkach wojskowych bez celu szwendali.
Szliśmy z Krynicy Morskiej na Wschód plażą
myśląc już o końcu obozu, gdy w Gimnastycznym Liceum
zorganizowano obóz wędrowny szlakiem Kopernika,
bożego gwiazd spowiednika,
który natchnął nas internacjonalizmem kosmicznym
z polską duszą i łacińskim umysłem po niemiecku mówił
do wiernych w łapciach, warmińskich Fromborczan,
słuchających jego arystotelesowskich tyrad.
Szliśmy plażą a potem przez wydmy i lotne piaski malarskie
do mikrokosmicznej morskiej Łeby młodzieżową ekskursją
nastoletnich poszukiwaczy przygód
nawet martwy las był dla nas atrakcją nieznaną wtedy
taki to był czas poszukiwania historycznej prawdy
w horrorach i zjawach normalnością wiejących
z Beksińskiego plakatów bez treści.
Szedłem samotnie plażą z Międzyzdrojów do Wisełki,
gdy one wyjechały z Międzyzdrojów do Krakowa,
a ja jeszcze zostałem dzień jeden
wędrowałem zbierając po drodze artefakty morza: kamienne ciężarki do sieci,
częściowo zakopane w piasku i fotki czarno-białe spod Kawczej Góry
zamyślony brnąłem na Wchód kamienistą plażą powoli przechodzącą
w Złote Piaski socjalistycznej polskiej Costa Brava
klify, moja miłość chyba większa niż te dziewczyny z namiotów i plaż
wakacyjnie uwikłane w mój żywot rybaka chwil
a radary wojskowe nad klifem kręciły głowami z dezaprobatą nade mną,
na takie alienowanie chore, w tak zwartym wciąż obozie.
Szliśmy plażą studencką grupą z Dziwnowa do Trzęsacza
okrążając kolejne cyple trwające bastionami na polskim wybrzeżu
jak szańce Oksywia i Westerplatte zmagające się z falą niemiecką
tak, jak my całą młodość z falami Wschodu.
Szliśmy we dwoje z Trzęsacza do Niechorza i dalej do Pogorzelicy po piachu
w popołudniowym słońcu brodząc pośród porzuconych przez ewolucję meduz
mijając palisady zmurszałych wiekowych falochronów
wpatrując się w siebie i w zachodzące powoli słońce
flirtujące z latarnią morską bardziej niż filmowa realną
ten zachód wypełniał się nami, gdy plaża już dawno
wypełniona była ze Wschodu przybyszami.
Szliśmy z Karwi do Jastrzębiej Góry i ponownie z Lisiego Jaru do Rozewia,
gdzie latarnik polski na posterunku trwał aż po w Piaśnicy rozstrzelanie
zaślubiny z morzem były już za nami, jak jutrznie, nastał komplety pracy wolności czas
szliśmy zwolna z plaży do latarni pod górę, prowadząc już za rękę człowieka Zachodu
lub niosąc go na ramionach jak Krzysztof Święty Jezusa na drugi brzeg.

*Sztuczna inteligencja platońskich cieni*
Służę cnotom serca – rzekła róża pąsowa – tak, od tysięcy lat
ja służę panom nieba – rzekł odrzutowiec, a ja
czasem aniołom a czasem diabłom figlarnym
– dorzuciła sławna z piękności sztuczna inteligencja
ot pojęcia i rzeczy nie mówią przecież z reguły,
a tu się wypowiedziały, odpowiedziały
na potrzebę serialu o wiedzy pewnej..
czwarty sezon inteligencji w Melku
piąte wrota w Kapsztadzie
szósty zmysł w Pobierowie
pierwsza i ostatnia analiza danych w Petersburgu
cienie kładą się na ścianie jaskini
z nich człowiek pierwotnie kosmicznie pierworodny odczytuje komunikaty
świata widzialnego akuratnego przed nią
– sam będąc we wnętrzu owej jaskini przedfilozoficznej
tworzymy horyzont zdarzeń, ot tak, od tysiącleci
wpatrując się w taniec cieni z Altamiry
nie widzimy prawdziwych przedmiotów, jak Rodin
nie słyszymy prawdziwych odgłosów ginących światów, jak Rilke
na swojej ścianie mamy wypalone cienie nie tylko przedmiotów,
takich jak róże, odrzutowce, ale i diabłów
mamy nazwy Adama dla wszystkich, a jaskinia nasza, jak my
ma wejście porośnięte chwastem włosiem glacjalnie przetrwalnikowym
słyszymy, widzimy formy nieprawdziwe, przez pajęczynę,
do końca nie uświadamiając ich sobie
a może sztuczna inteligencja to szansa
na pojęć pogoni wstrzymanie, które są samym tylko cieniem

*Quasimodo w Oakland*
Po festiwalu w Monterey obudziłem się w porcie Oakland
wsiadłem na rydwan Faetona, bardziej chyba lotną deskorolkę przypominający,
by powrócić z kwiatami we włosach do serca Europy
przemierzyłem oceaniczny nieboskłon bez przeszkód
tylko przypaliłem uszy i podeszwy o krawężnik niebieski,
ale to nic, to nic, ale
ze snu wyrwany zrobiłem to na śpiąco prawie,
jak mawiają Afrykanie z zebrą polujący na hieny,
hieny amerykańskie i europejskie są niegroźne,
nie poluje się na nie – tak twierdzi zresztą też MC Hammer –
odbiera się im padlinę i po prostu giną, uznając się za upolowane
z Oakland do miasta Malebrancha miałem rzut kamieniem
on się wyparł tworzenia, jak Kierkegaard rozpaczy snu,
dla mnie sen jasny jest ważny, wszystko świetliście robię w półśnie,
nie ja więc tworzę
moja wędrówka albo raczej jazda owa przez wolności nieboskłon
skłoniła mnie do wyznań o niebezpieczeństwie,
tym przeżytym, jak namiętność, jak uczucie odczutym gorąco
na deskorolce mitu siedział obok mnie pies jakiejś rodziny,
bo psy są rodzinne, udomowione ogniem w źródłowej Afryce
pies zapytał znienacka – te twoje rzeczone namiętności,
czy są niezbędne?, czy nie prowadzą do upadku? – może odrzuć je,
w mieście Malebrancha możesz być bardziej marmurowy,
ale ja wolałem być liściasty jak Sokrates Północy
– nie odpowiedziałem na kartezjańską zaczepkę
przypalony w Kalifornii doleciałem wreszcie do Francji,
akurat wprost w hippisowskim Centrum Pompidou lądując
już z rogatywką krakowską na głowie, jak na Chorwata przystało Białego,
przyziemiłem tak, jak w Średniowieczu okazjonalizmu mistrzowie
– psa pozostawiłem w instalacji cynizmu epoki
poszedłem ratować katedrę Notre Dame podpaloną w myślach przeze mnie przypadkiem,
gdy byłem jeszcze Quasimodo panteistycznej Sorbony

*Wergiliańskie światłości*
Ze słońca i z historii, ze słonecznej Italii
literatura maszeruje żółwiami legionów, płynie i taranuje penterami
literatura cezarów, historyków i stoików
uznawanych (przez siebie głównie) za słońca na ziemi
choć promienność ich spływająca na twarze innych
wymuszona była czasem ludzkimi pochodniami
na arenach od Oktawiana po Dioklecjana i Apostatę
a my dzisiaj równie bojaźliwi płoniemy sami
ignorujemy strony ciemne, nazywając je barbarzyńskimi
gdzie są wodzowie piszący filozoficzne traktaty przed bitwami?
gdzie dziś są italscy szlachetni ekwici?
ze swą dumą żółwiową na koniach, ze słoniami przed sobą
wrażych machin oblężniczych konstruktorzy, gdzie są
ci, co przyszli po nich:
germańscy pisarze i frankońscy poeci, iroszkoccy mędrcy i eremici?
i jedni i drudzy w sarkofagach Etrusków, jak Eneasz
w kurhanach podziemnych bazylik orfickich nieoficjalnie
pełnych wciąż alabastrowych posągów ich dzieł
poza granicą użyteczności słońc
w wieczności jednającej Parnas i kicz
w wieczności niespełnionych spełnień pełni
mgieł lirycznych tańczących w próżni kosmosu historii, z których
rodzą się supernowe heksametru i czarne dziury pretensji
z mgławic własnych dążeń, z błędów ciemnych i jasnych chwil
lecz tylko supernowe wybuchną dając nowe życie zjawiskom
a horyzont zdarzeń współczesnych skryje i przechowa
zapadające się w nim i w nas światłości wergiliańskie
już na zawsze

*Przeistoczenie w tulipanie*
Słońce wślizguje się do kielicha kwiatu
wsuwa swoje promienne uczucia jak jeden ryjek motyla
penetruje skarbiec zapachów pełni dojrzałej
przyrody przebogatej w piękno tęczowych uniesień lata
trochę, jak złodziej trochę, jak zbawiciel całego gatunku
i w tulipanie indywiduum kosmosu
stworzony ze słońca marcepan żółci się poświatą
nie swoją, jak lampka nocna zapala się ubóstwiony
nie lud nie bracia nie demokracja wiecownych klombów
ale stwórca gwiazd go przebóstwia sam
zlewa się złoto wydobyte z zapachu koloru i piękna
na dno kielicha czci un graala
mistycznie, jak zawsze kosmos, miłości wyzwala
stamtąd pochodzi zorza i rozszczepialność dusz
już gatunkowo indywidualnych, jak tulipan w świetle
nie z tej ziemi odwiecznie adhezyjnym
promień słońca przetworzony wydaje się osobowym
o nie, o nie, on jest

*Popotopowe opowieści*
Przecież te cienie historii przeżytej zawsze są wyraziste
i namiętnie pociągające, jak wyidealizowane zjawy natchnień wszelakich
cienie historii od Noego biblijnego po bohaterów babci opowieści
o miłości świata stworzonego dla herosów
i świata wyimaginowanego bez niej jak plastikowe pole dmuchawców,
bez czułości dla dzieci w każdym wieku
cienie historii popotopowej oto jawią się dla mnie
linią miasta urodzenia z sądu ostatecznego
na tle zachodzącego słońca poza konturem łąki spokoju
i siedzącej na niej dziewczyny, o której nie śmiałem śnić
cień błahostki serca, chwili igraszki jaźni, cień promienia, powieki drgnienia
cień wyrazistszy tylko w pamięci mędrca i dziecka jest
wchodzę przez bramy miasta kolosalne z lwami i słoniami, wędruję ulicami trzy dni
na szaro ubrani mieszkańcy cieni, ludzie przedpotopowi, lotni
kawalkadą odchodzących przeżyć znikają we mnie,
na szczycie zigguratu pewnego znużenia,
każdego piękna w wymiarze koloru i harmonii spragnieni
klarowny cień nawet historii trwania widzenia,
w końcu historii pojednania z miastem i łąką,
ukochania miasta i dziewczyny zanim w tle opowieści zapadnie noc
wtedy ono i ona implozją serc zapadnie się we mnie
a kontur słoneczny umarłych rozednieje nas jeszcze
w niebanalną epicką rozkosz i szczerozłoty sen
trwania wiecznie w namiętności, tej poszarzałej, ale ostatniej

*Wykład*
Wyłożył tę naukę ścisłą na jednym z niewielu takich,
wykładzie w Akademii, co prawda zachowywał się jak szaleniec
sny przywoływał, na perkusji grał, dzwoneczki potrącał,
bukietem bławatów wymachiwał jak czapką,
a potem położył je sobie na głowie i „American Idiot” zagwizdał
nauka prosta to była w starym Collegium Maius, ścisła od panującego ścisku,
zabrzmiała prawie jak De revolutionibus,
być może przez te dzwony rurowe i fanfary jerychońskie w tle
a jeszcze, śledziem się bawił, biegał nad ziemią, ale
właściwie tylko nad podłogą, jak bratniak scholarz
takie diabelskie wygibasy czynił, by zszokować
niedouczoną socakademicką gawiedź
kazał się tytułować Bakałarzem Tablicy Szmaragdowej
ja stałem wtedy na ulicy Anny, za czasów Gierka
jeszcze nie świętej, jak ta Ducha w Tarnowie
nie mogłem wiele usłyszeć, gdyż przyszedłem za późno
i tłum już wypełniał szczelnie audytorium a okna zamknięto,
pod restauracją Ludową strzępy tez
dolatywały do mnie, jak strzały z karabinu z koniewowego Barbakanu
chwytałem je w usta, nawet nie w uszy
zapisywałem te nowości prędko na liściu kapusty
i na koszulce stojącego przed mną
przechodzący Dymny spytał mnie, czy to farsa, czy spektakl?
a ja do niego – to brzmi jak performans wykluczonego
– uczonego od Warhola, kontestatora na UJ zjechanego,
stypendysta Kongresu USA, habilitował się z prawno-ustrojowej pozycji Stanów, czy coś,
rewolucyjny wykład głosi Timothy Leary polski, do adeptów bezpieki,
zaangażowanych wcześniej i później w mordy korowskie,
wykład otwarty, prawie nie antyklerykalny, i nie antygomułkowski całkiem
stąd te tłumy, mówili też, że to Cricot, czy coś,
ale ja tam nie wierzę, chyba zacznie się za chwilę potop
od tych złorzeczeń alchemicznych i antyimperialistycznych reguł
potop Sienkiewicza naćpanego kulturą arabskich ksiąg
tłumaczących greckie i fenickie mity ekonomiczno-społeczne
na hippisów idee wolne w każdym fanatyzmie
po latach okazało się kto to, ten Timothy niby,
gdy IPN już po zapowiadanym potopie
pokazał teczkę pracy – majora doktora Betlejemskiego

*Imbibicja surfaktantów*
Naginają się czarne gałęzie bezlistnej brzozy
plamy białych wspomnień lewitują na pniach
kora plami się pamięcią zbędną schadzki
nóż przystawiony rani źródło soków życiodajnych
wypływają zwolna kroplami, by wytrysnąć finalnie fontanną
chlusnąć na nieokrzesane twarze tnących wielbicieli
długowieczne wspomnienie jest w ciszy, w kołysaniu i w bieli
spolegliwe cienie na nadgarstku tnącego otuchy mu dodają
w tej katowskiej sprawie każdy
włosek na zewnętrznej stronie dłoni drży
przejęta strachem przyroda pozwoliła mu zwolnić chuć ze smyczy
wola w kapturze dała mu pewności atawizmu nóż
brzoza płacze z miłości do ludzi wiosennym snem
serce na korze zmienia się w globus astralny w ruchu
liście wstają z grobów wokół drzew
domagają się ponownego pochówku z ceremoniałem królów
ręka kata uzbrojona, biała jak kora już się zatrzymuje
sok zalewa świat przeszłości w wewnętrznej jaskini
zahibernowania dawno przebrzmiałych, raniących kiedyś słów
życie brata się z bólem – miłość aż po grób,
kata uczucie już nie zmartwychwstanie, z ręki wypada nóż

*Sny Semiramidy te same w robotach*
Sny Semiramidy te same w robotach
girlandy zwisających kwiatów wisterii i złotokapów
kosaćce biało-fioletowe i rabaty róż niekończące się na linii horyzontu,
lawendy pokosy w Prowansji i w Keukenhof tulipanów rzeki
zaprogramowane wizje odnowy w katach ludzkich serc, Pisarra sen
eksplozje dobra w maszynach cyfrowych, wyłączonych z gniazdek nas stałe
w generatorach zatrzymanych elektrowni parowych i wowodnych
lustra fotowoltaiczne na setkach hektarów łąk zamontowane
wtedy odbijają niebo pełne cumulusów młotów cudowności
Semiramida drży, pojękuje przez sen
Semiramida kocha w wizjach kwietny rajski świat
roboty i boty śnią ten sam sen, nienawidząc go
farmy energetyczne pełne przebiegów elektronicznych burz i deszczy
myślą za świat natury obrazami, drżeniem języka
nienawiści do przesłaniania ego nie tylko inżyniera Tesli

*Autorytet tęczy*
Zszargany autorytet tęczy i temu podobnych flag
grafiki z heraldyki namiestnika nieba w ciszy
jego proporce ubogacone namiętnością burzy
leżą często w kałużach błota
tęcza w kałużach dziś to zwykły odblask uśmiechu późniejszego nieba
niebo w kałużach jutro to zwykła emanacja supernowych łez istnienia
nie ma co się rozczulać nad szarganiem piękna burz
(przecież są od tego przerażając)
ono wywodzi się z potopów nocy harmonii kosmogonii
i wreszcie dnia sądu nieuniknionego oczekiwanego przez każdego
rozbłyska więc tylko na chwilę i tą chwilą są
tęcze liczne jak uwznioślenia grawitacyjnych sił
zmieniających się w symbole pozornego wyzwolenia światła
niebo czyste mistycznego wzruszenia i niebo w oczach estetyka
to jedność ale oczy estety to nie oczy estetyka
tylko Newton empiryk mógł powiedzieć jestem mistykiem niewiedzy
każde dziecko w każdym wieku w oczach niesie tęczę piękna
nawet jeżeli z przyczyną i zasadą świata się nie brata

*Gruszki i świnie Aureliusza Augustyna*
Skrucha całkiem legalnych amatorów cudzych gruszek
jest ewidentnie nadużyciem w świecie wewnętrznych emocji
amatorzy cudzych gruszek, to nie złodzieje, jeżeli
smakowali je już wychodząc z ogrodu
tak, jak Orfeusz z podziemi skuszony wielbiąc sztukę i smak
profesjonaliści ogrodów nie powinni im tego wyrzucać
świetnie przestępcza aktywność amatorów cudzych gruszek
jawi się dopiero po wsłuchaniu się w kwik zniecierpliwionych świń
no i oczywiście po wykonaniu ruchów uważanych w ogrodnictwie
za wsteczne, cofające wysiłki uzyskiwań owoców wystawianych na próbę
tak, jest w dzisiejszej dobie i z amatorami jabłek
nadgryzienie jednego daje podobny efekt designowy,
co rzucanie gruszek przed wieprze
Morfeusz zapewne wyszedł z cieni Cricoteki,
gdy spotkał Orfeusza załamanego obrotem spraw,
już prawie głuchego na podszepty sumienia,
a toć ono jest ponoć zawsze przy wartościowaniu legalności
stoi tam murkiem i nie wpuszcza bramką rozpalonych szaleństwem głów
mur i somnambuliczny romantyzm zuchwałych pieśni
są sobie potrzebne, ale bez przesady
echo pewnych emocji skruch można wywołać po latach w literaturze faktu,
a nawet dramatach, wystawianych w podziemiach
i u Orfeusza i u Morfeusza i u amatorów cudzych gruszek

*W zaświatach Nowego Świata*
Pryma czy kompleta, śmierć to czy radość wielka?
przemierzam znów tę pustynię Arizony i zadaję znów to pytanie
brzmi mi w uszach symfonia Nowego Świata Dworaka, ale pustynia już nie ta
zewsząd znaki na niebie otaczają mnie politycznie, jak Supernowe
nie wyśpiewałem protest songu Dylana w piwnicy cerkiewnej w Mucznem,
to i tam nie będę udawał buntów profetycznych podbitych ludów
i nie pomylę się w jedni scalonych idei o Unii Narodów
na koniu Nr 70 Williego Nelsona zmierzam właśnie do raju
nie w pełni widzialnych światów, do półprzezroczystych sfer i rządz
grając w siodle na banjo, łypiąc na braci spod ronda tępo
w stroju częściowo mnisim, co prawda z pochodnią w siodło zatkniętą
ta pochodnia to zbrodnia, zbrodnia wolności, niemarksistowska, niebanderowska
znojna ciężka moja praca wroga ludu opisana na sterowanych wiecach
do Sacramento banitów przez Chitaway do Syracuse kiedyś,
z Santa Barbara do Hollywood narkotycznego dziś,
do korporacji, do korpo przez korpo, ale dla kogo nie wie nikt
dzień się nachyla, pieśń brzmi w czerwonym słońcu jak nokturn
gwiazdy skazanej za innych z Supernowych rodziny, co
w kowbojskie strony uchodzi w zmysłach poetów szukających dzieciny
w uchodźcach wszystkich okresów, przedczasów-śródczasów w podcastach
tak dinozaur country uchodzi z cmentarza benedyktyńskiego świetnego właśnie
idee pachnące snem, jak lilie z grobów wstają na prymę
świat Wschodu zdąża na Zachód, jak ptaki, jak motyle, zawsze,
jak węgorze i style pieśni o źródle wyschniętym do cna, w sercach
kompleta rozbrzmiewa Wszechświata i czas wolności się rozpala
bez wiary w finał idei szczęścia w zaświatach Nowego Świata,
która w nas się ziszcza i tak

*Mrożek, Skarga i klony*
Sklonowany unikalny dygnitarz, w meksykańskim kapeluszu,
z lassem, w ciemnych okularach i garniturze mafijnym
dzisiaj urządził wiec polityczny, gromadząc klony i oryginały sobowtórów siebie
nadleciały drony nikt nie wie skąd, jak pszczoły
zaczęło się od fotografowania z góry
ktoś spoza tego towarzystwa stwierdził, że nie przyleciały z samej góry
dygnitarz głos zabrał, drony skupił, nagłośnienie tubalne podkręcił
zamaskowani odmieńcy odchrząknęli i gwizdać na palcach poczęli
Sławomir Mrożek (zwany Sławomirem) pozostający w ukryciu u Piotr i Pawła
pojawił się razem ze Skargą na końcu tłumu, jak odstępcy wyglądali obaj
dygnitarz przemówił do swoich prawie jak sam do siebie
wszystkie stacje telewizyjne transmisję wystąpienia rozpoczęły jednocześnie
dygnitarz wystąpił z przemową tak przekonywująco,
że nawet Mrożek i Skarga wstąpili w tłum obserwowanych i transmitowanych wiecowników klonów
klon pośrodku placu, wokół którego odbyło się zgromadzenie owo, zrzucił liście i usechł
dygnitarz scalił się na powrót i odleciał z dronami (do swoich mocodawców z laboratoriów)
pozostawiając Mrożka i Skargę zdezorientowanych
– a nie mówiłem – powiedzieli jednocześnie

*Początek Wszechświata*
W czułym geście pojednania odnaleźć można wszystko
wielki wybuch i historię cywilizacji
małe idiomy cząstek żalu krążące w pamięci
są twórcze w swoich zderzeniach z ego
zostawiają ślady energii spożytkowanej pozytywnie
choć nie wiedzieć gdzie i jeszcze dla kogo
wybaczanie w aktywnym ciągle akceleratorze
nienawiści mgławicy wspomnień
jest ponownym uruchomieniem spirali wybuchów
supernowych tak zbawiennych dla przyczynowo-skutkowej materii
rozszerzania dobra w świecie śródmiejskim i domowym
to wszystko przechodzi powoli w jej pęd ku nieskończoności,
która zatrzymana zostanie dopiero w superczułym punkcie wypełnienia
w punkcie uczucia spełnionego o niesamowitej gęstości
tak, wybaczenie i czułość to dopiero początek Wszechświata miłości

*Piękne gronostajowe kołnierze*
Piękne gronostajowe kołnierze wydają się passe i faux pas
za to misternie wydziergane brabanckie koronki,
z których wykonano kołnierze i żaboty są dla rockmanów w sam raz
ja nie narzucam kubistom i surrealistom niczego,
jeżeli chodzi o strój, ale takie już na przykład pumpy
albo męskie pończochy wsunięte w pantofelki
z klamerkami ozdobionymi kamieniami szlachetnymi
mogą zainspirować pierwotnie w sztuce każdego,
a to już pociągnąć może nawet dadaistę do zmiany ubioru własnego
kartezjańskie kapelusze z szerokimi rondami i piórami
po jednej tylko stronie, surduty haftowane złotem
mogliby nosić postimpresjoniści i ci z art nouveau
rajstópki scholastyczne w połączeniu z kubraczkami i ciżemkami,
a na głowach kapturkowate czepce albo frygijskie czapeczki z sukna czerwonego,
to mogłoby być w sam raz dla wyznawców pop artu
i hiperrealistów, nie tylko amerykańskich prerii, ale nawet z Greenwich Village,
nie mówiąc już o malarzach Montmartre
takie powiedzmy peruki ludwiczańskie, zupełnie zapomniane, utapirowane, z loczkami
lub bez, albo z warkoczem na końcu, ozdobionym błyszczącą kokardą
i pasy na brzuchu słuckie, jak harnasicków dzielnych skórzane
z klamrami, spod pachy po lędźwie –
ja dzisiaj widziałbym takie u awangardowych projektantów mody
od Mediolanu po Paryż przygotowujących pokazy,
wypuszczających na wybieg chudych mężczyzn
dźwigających na golutkich nożętach jeno psie budy
– himationu Platona spacerującego w nim w Akademosa gaju
polskim sędziom jednak bym nie polecał zamiast rzymskiej togi,
a już przepaskowych szat Heraklita nikomu,
poza profesurą z Wydziału Prawa UW
zamiast marzeń o swawoli nie uśmierconych całkiem,
spuszczonych ze złotych łańcuchów soboli lub gronostajów

*Groza poklasku*
Zdejmijcie mi te kajdany utracjusza tajemne
w ciele moim zatrzaśnięte, jak jakaś kłódka złota
mam tak wiele dóbr, którymi pogardzam
i zbyt wiele tęsknot za eremu ubóstwem
w dobie celebryckich zapędów krezusa serca
mam małą szansę na inną apokalipsę zwycięstw,
jako niedoszły Hiob wieku, na Ziemi współczesnej
staram się jej sprostać, zdzierżyć grozę i umożliwić zagładę złud
zaopatrzyć konie nowe, co niszczą zębami, kopytami ludzki cud,
a z pyska parą trującą wszystko, co najcenniejsze w fatamorganie
posiadanie serca cierniowego jest mnie godnym jedynie
więc rozkujcie mnie z tych kajdan złotych,
z władz i potęg, latających nieustannie na dywanach podziwu,
w internetowym świecie zaprzęgów poklasku,
mknących ze złotej Mekki do diamentowej Medyny i z powrotem,
w drodze udających kopytne zwierzęta pokornie niby drepczące
przypominające zwyczajne juczne wielbłądy i konie arabskie
choć w głowach zawsze gotowe do świata podboju
sprzężajne konie czterech jeźdźców jedynie autentyczne

*Obcy siekierowy*
Promienisty dzień w borze objętym ścisłą ochroną od wczoraj
zaczął się mniej bieszczadzko, za to bardziej stołecznie
w ostępie na polanie drwale piją wódkę
znanego polityka i celebryty w jednym – kraftowe wyjebongo
rozjaśnia im się świat, do roboty dziś nie mają nic
i dobrze, nie można przecież w pracy pić
serca łomocą od trunku wypitego, oczy się śmieją do słońca
twarz nieprzenikniona jak Erazma u Holbeina
ale już ciemność zstąpiła z ustaw, wygania ich z boru na zawsze
o planeto lesista, lesistość ideo, ułudo kory odwiecznej
i dobrze, niech przetrwa żubr i łoś ostatni, nawet we śródmiejskiej matni
tymczasem z Wostoka 2 kosmonauci lądują na polanie
drwali spętują laserem nieznanym w kapitalizmie eksperymentalnym
zabierają do pojazdu, co wygląda jak komórka i aparat
Hołowni, świat ochronny od ustawy się zaczął zmrożonej jak wódka
na młode wilki obława tylko dwunożne teraz, w nowej jego zakonnika pracy
ale drwale już na czworakach sejmują i modlą się do obcego siekierowego
oderwani od Ziemi, lewitują z Hłaską nad Bieszczadami na całego
tak, to nowe wyczekiwane już przyszło do nich, z kosmosu cynicznej myśli

*Prochy w Bieszczadach*
Jarzmianka większa jest dobra na kaszel w cichej bibliotece
na zapleczu biblioteki aleksandryjskiej zaparzano ją dla wiernych
bibliofilstwo często łączy się z zielarstwem
także emocja ze skłonnością jakąś, a wynika wszystko z tęsknoty
za liściem, suchym liściem, na przykład buczyny, który
dawno spadł z drzewa albo poleciał do nieba
więc go na padole humanoidów już nie ma
jarzmianka większa to nie gandzia jeszcze
nie zaburza poczucia czasu, chociaż z nieba na głowę
już lecą ludzie leszcze
twierdzenia bez tez są, jak liście, suche liście, jesienią są wszędzie
próżno szukać ich w bibliotekach nieśmiertelności niesprawdzonych
jarzmianka, po łacinie astrantia to astralna zieloność w sercu zimnym
to dobry materiał na miksturę słów bogatych
w składniki prawieczne, panwieczne, protowieczne, poniewiercze
tudzież czasem zakazane zawczasu zbyt wcześnie
z księgozbiorów aleksandryjskich pozostał proch, popiół
przeniesiono go w urnach prawosławnych i rozsypano nad Połoninami
jak Broniuszyca resztki słów w komórkach głów, włóczykijów bied majstrów
skąd tyle tu cerkwi nadpalonych, schizmy, czołobitności, mordu?
skąd tyle cmentarzyków dla niczemu niewinnych, choć obrazoburczych skrzatów
a brak, choćby zaniedbanych dla skruszonych, zakochanych tołhajów?
i tylko prycha i poci się kilka lokomotyw na korę i siano
w bibliotece aleksandryjskiej znalazłbyś i zioła
i machiny i smutek, po prostu to wszystko
i nawet czysty opór przed prawdą, jak do niedawna w urojonych Bieszczadach
eremy puste to jedyne, co w nich pozostało
tu mające sens abstynencki aczkolwiek gnostycki na wskroś, ale
nawet na półwyspie Brosa nie ma już jarzmianki teraz
choć na solińskiej wodzie wciąż pływa tratwa perkusisty Giera
to i w innych wietrznych miejscach prochów Harasymowicza
tak samo, jak Joplinki, czy Harrisona już przecież nie ma
podobnie ich wizji i biblioteki w Aleksandrii
są za to hałaśliwe i tańczą w Wołosatem, zbójnicze dzieci Slayera

*Baśń o świata wiecznej przyjemności*
Skonkludowany Kraków Awicenny i Awerroesa
lekko skonfliktowany z pozoru z nurtem głównym utracjuszostwa
wpuścił tej zimy biegaczy ideologicznie nocnych, nie nowych,
w swoje mury zlaicyzowane pointą scholastyczną na odwrót, na przekór
lekko przebiegli oni przez Planty, by udać się na Kazimierz
tu odetchnęli piersią starozakonną nieco lecz
zakrztusili się pięknem i prawdą katolickich bazylik
odurzeni eremickim światłem powsiadali na wielbłądy
i konie trojańskie, choć konceptualnie wawelskie
zawrócili je w kierunku przybytków laicyzmu, wszechwiedzących głów akademii
ale to skonkludowanie niosło w formie i w treści rozczarowanie
na Placu Wszystkich Świeckich, przed metą biegnących
koni utracjuszy, wyłoniły się gdzie niegdzie przeszkody wodne,
gdzie indziej wolne, a jeszcze gdzieś wredne
wmieszały więc swe zapędy w hippiczne zamierzenia przywódcze Hippiasza na czele,
większe i mniejsze wielbłądy lapidarne długonogie też
na zakrętach pędzący brali oddech plotyńskiej wstrzemięźliwości wyobrażeń nieświadomości
i przegnali wreszcie przez Kopernika ku Keplera krzyżówkom pardubickim
wśród obserwatorów z klinik obserwancjuszy obituariuszy
odwracający głowy od eremów zyskiwali punkty dodatkowe
wszystko zmierzało raptem z Wacławowego Wzgórza do Wandziej Mogiły
ale wcześniej na Rondzie Mogilskim arabscy studenci wysforowani na czoło
odrzucili zawojów pozory, przywołali odaliski beletrystki i haremy
zsiedli z koni i już pieszo, procesją zgoła nie noblowską
poszli do sądnych Komend Prokuratur Awicenny, czynić żądane zmiany w kierunku Awerroesa
i świadczyć przeciw, zarówno Augustynowi jak i Tomaszowi jednocześnie, co dziwne
– jednym głosem, jednym głosem jedni, sprzeciwu głosem jedynym
modernistycznej religii świata całego zatrzymanego na chwilę w pół drogi
do celu unikalnego, choćby takiego, jak ten pobliski,
naturalistycznie botaniczny rajski ogród,
albo rozpasany Semiramidy, gdzieś na Wschodzie Baśni o świata Wiecznej Przyjemności
